Puste miejsce dla Johna Olivera

Foto. Redux
Foto. Redux

Mój dobry przyjaciel napisał kiedyś tekst o znamiennym tytule: O polskim „South Parku”, którego niestety nie ma. Słusznie narzekał w nim na to, że w naszej kulturze nadal nie umiemy (nie chcemy?) śmiać się z nadwiślańskich polityków i gwiazd popkultury tak, jak robi się to w amerykańskich serialach animowanych pokroju South Park czy Family Guy, czyli ostro, na granicy dobrego smaku i pozwu sądowego, ale niezwykle celnie.

A przecież i czas, i miejsce są ku temu idealne. Dominującym paradygmatem naszego myślenia o szeroko pojmowanej sytuacji w kraju od przynajmniej kilku lat jest wkurzenie, skutecznie anektowane przez mniej lub bardziej radykalne ugrupowania polityczne.

Mimo tego jeśli spojrzeć na poczucie humoru, które podobno ma trafiać w gusta tak zwanego „normalnego Polaka”, a więc jeśli przyjrzeć się ofercie rozrywkowej prezentowanej w ogólnodostępnej telewizji, to aż chce się odwrócić od tej otchłani wzrok, bo a nuż zaraz i ona na nas spojrzy. I nie chodzi mi tu o inteligenckie Załamywanie Rąk nad Buractwem i Ogólnym Zepsuciem Obyczajów w Tej Telewizji i w Tym Internecie, od tego mamy wszak felietonistów „Gazety Wyborczej” i Tomasza Lisa. Po prostu wierzę, być może naiwnie, w to, że telewizja może oferować rozrywkę na poziomie. Wierzę w komików, którzy nie traktują nas jak idiotów, a jeśli to robią, to chcą w ten sposób coś zmienić w naszym myśleniu o nas samych.

A rzeczywistość wygląda tak, że mamy Mazurską Noc Kabaretową, na której wciąż można jeszcze usłyszeć kawały o policji, moherach, blondynkach, pijaczkach, Samoobronie, kocie Jarosława Kaczyńskiego i o futbolowych klęskach „naszych chłopców”. Napisałem „wciąż można”, bo chyba jasne jest, że Mazurska Noc Kabaretowa to cmentarzysko słoni i humoru, ten moment niedzielnego wieczoru, kiedy między śmiejącymi się do rozpuku rodzicami/dziadkami a zażenowaną całym widowiskiem „młodzieżą” pojawia się przepaść nie do przeskoczenia. Wyliczam nazwy polskich kabaretów z zacięciem, z którym Czarna Mamba tworzyła swoją listę w Kill Billu: Koń Polski, Ani Mru Mru, Paranienormalni, Neo-Nówka, Pod Wyrwigroszem, Rak… Wszyscy oni serwują Polakom solidną dawkę obciachu, którą przebiłoby tylko niemieckie Hallo Heino oglądane kiedyś przez moją babcię. Krytykować takie a nie inne poczucie humoru to buceria, wiem, dlatego nie będę nikogo przekonywał, że śmianie się z imion Marian, Hela, Zdzisiek, Józek, Zenek, Mariola czy Ziuta jest usprawiedliwione do szesnastego i od sześćdziesiątego roku życia. Sądzę jednak, że w przypadku polskich kabaretów czy, ogólniej, programów o charakterze humorystycznym jest zupełnie tak, jak w tytule piosenki Napalm Death: (The Public Get) What the Public Doesn’t Want. TVP czy Polsat same wytwarzają sobie odbiorcę poprzez uporczywe powtarzanie żartów z okolic 2000 roku. Jest to odbiorca, który śmiejąc się, chce poczuć się lepiej z samym sobą, w humorze szuka bowiem środków uspokajających. Śmieje się z tych, którymi pogardza lub których nie rozumie (obojętnie, czy są to „oszołomy spod krzyża” czy „geje-hipsterzy”), bo zależy mu na tym, żeby nic się nie zmieniło w jego obrazie rzeczywistości. Śmieje się z korupcji, bezrobocia, niedomagającej służby zdrowia, głupoty i cynizmu polityków, ale w tym śmiechu wytraca się jego niezadowolenie. Jedyna myśl, która zostaje w jego głowie po obejrzeniu skeczu z Mazurskiej Nocy Kabaretowej, brzmi: „Taki to już ten nasz kraj jest”.

Ów odbiorca przypomina rosyjskiego widza, którego opisuje Peter Pomerantsev w książce Jądro dziwności. Według autora, media w Rosji pozwalają na żartowanie z deputowanych zasiadających w Dumie i skorumpowanych policjantów, ba, można nawet drwić sobie z postaci Wladimira Putina, ale wszystko to musi mieścić się w dozwolonym przez władzę rytuale karnawału. Daleki jestem od snucia paranoicznych wizji „kondominium niemiecko-rosyjskiego pod żydowskim zarządem powierniczym”, sytuacja mediów w Polsce jest o wiele lepsza niż w Rosji. Chodzi o rzecz bardzo prostą – władza zawsze ceni taki humor, który umożliwia widzom kataraktyczne rozładowanie swojego niezadowolenia w ściśle określonych granicach. Tak było za czasów PRL-u, kiedy to członkowie Kabaretu Tej w każdym skeczu puszczali do widza oko, mówiąc „My wiemy, że żyjemy w okropnych czasach”, ale jednocześnie nie mogli naruszyć dozwolonej przez centralę formy krytyki władzy.

Wniosek jest z tego taki: zmieniło się nasze społeczeństwo, zmienił się nasz ustrój, częściowo zmienił się nasz stosunek do polityki, a na miejscu starej wyrosła nowa, biznesowo-polityczna centrala, która mimo wszystkich przemian produkuje poczucie humoru zbieżne z PRL-owskim (żarty fizjologiczne i przekleństwa niewiele tutaj zmieniają). Wszystkie przedsięwzięcia, które na moment przerywałyby pstrokatą szarzyznę telewizji, prędzej czy później umierają. Kuba Wojewódzki, który jeszcze na początku swojej telewizyjnej kariery przeprowadzał długie, ciekawe rozmowy, balansując między rolami satyryka, nihilisty i dziennikarza, obecnie jest już tylko leśnym dziadkiem powtarzającym te same żarty i klepiącym po plecach Platformę Obywatelską. Ludzie z Kabaretu Mumio, którzy swego czasu wsączali czysty surrealizm w umysły widzów TVP 2, po nakręceniu serii coraz gorszych reklam sieci komórkowej Plus zapadli się pod ziemię.

Ta część społeczeństwa, która dostaje wysypki widząc Marcina Dańca, szuka rozrywki w internecie. Bliski jest im żart z Family Guy’a, w którym prezenter telewizyjny po przedstawieniu propozycji programowej na wieczór podsumowuje: „Television – the thing you used to watch”. Maciej i Lucjan z Make Life Harder w złośliwej odpowiedzi na zarzuty koszmarnego kwartetu Wojewódzki & członkowie Ani Mru Mru napisali: „telewizja to jest to duże, czarne pudło w domu waszych rodziców”. Internetowi vlogerzy, blogerzy i cała masa mniej lub bardziej anonimowych osób regularnie drze łacha z żenujących programów rozrywkowych serwowanych w ogólnodostępnych stacjach telewizyjnych. Humor internetowy od humoru telewizyjnego faktycznie dzielą całe wieki, pomimo iż nie może być mowy o opozycji między „młodymi” korzystającymi z internetu a „starymi” oglądającymi tylko telewizję.

Problem polega na tym, że kilka naprawdę świetnych internetowych kabaretów, jak stanowczo niedoceniona G.F. Darwin, ma w sieci podobną pozycję co memy, komiksy, zabawne wpisy na Facebooku (casus Make Life Harder) czy kilkunastosekundowe filmy z kotami, które są już chyba symbolem internetu. Największa zaleta internetu (jego mgławicowość) jest także utrapieniem dla jego użytkowników. Faktycznie, weszliśmy w erę zupełnie innej rozrywki niż ta, do której przyzwyczaiło nas medium telewizyjne – tylko co z tego? Pomimo buńczucznej zapowiedzi Macieja i Lucjana ze wspomnianego postu („Internet to jest coś takiego, co już niedługo zabierze wam pracę (…) róbcie zapasy Biovitalu, idziemy po was”) do zmiany warty jeszcze daleko1. Wokół coraz nie śmieszniej, a Koń Polski trzyma się mocno.

Tak, przydałby się w polskiej telewizji taran podobny do South Parku, który psułby dobre samopoczucie gwiazd popkultury inteligentniej i śmieszniej niż robią to tabloidy. Nie pogardziłbym również zdrową dawką surrealizmu. Przede wszystkim brakuje nam jednak w polskim telewizyjnym humorze jednej postawy, która przełamałaby dojmującą kiepskość oderwanej od rzeczywistości Mazurskiej Nocy Kabaretowej.

Mowa tu o Johnie Oliverze, brytyjskim komiku od wielu lat mieszkający w USA, który na amerykańskim gruncie względną popularność zdobył dzięki The Daily Show Johna Stewarta, a od 2014 r. prowadzi na HBO swój autorski program, Last Week Tonight2. Humor Olivera bliski jest temu, który prezentował Stewart – obaj umiejętnie łączą satyrę z tzw. zaangażowanym dziennikarstwem, nie rozstrzygając, który z elementów jest ważniejszy. O ile jednak Stewarta napędzał przede wszystkim sprzeciw wobec prezydentury Busha juniora, Republikanów oraz telewizji FOX News (tuby amerykańskiego konserwatyzmu w wydaniu neoliberalnym), o tyle Oliver celuje w znacznie szersze problemy niż te, które dotykają wyedukowanej klasy średniej z dużych miast. Każdy odcinek Last Week Tonight kończy się długim, niekiedy półgodzinnym felietonem Olivera, w którym punktuje on problemy wspólne dla niemal wszystkich Amerykanów: sprywatyzowaną służbę zdrowia, kretyńskie rozdysponowywanie publicznych pieniędzy, łamanie praw człowieka, nierówności społeczne, archaiczne prawa oraz wszelkie sploty polityki i biznesu, jakie tylko można wymyślić. Oliver porusza w najlepszym czasie antenowym tematy absolutnie niekojarzące się z wieczorną rozrywką. Wszystkie te nudne sprawy udaje mu się przerobić na skrzące się od dowcipów i absurdalnych dygresji quasi-skecze. Co ważne: komik wyśmiewa gigantyczne przekręty telewizyjnych kaznodziejów czy inne absurdy amerykańskiej rzeczywistości nie po to, aby widz mógł ze spokojem stwierdzić, że żyje w najlepszym z możliwych krajów, lecz by uświadomił sobie błędy amerykańskiego systemu podatkowego.

Nagły i spektakularny sukces Olivera wziął się z umiejętnego włączania widzów we współtworzenie programu. W jednym ze swoich najlepszych odcinków Oliver przedstawił historię pozwów sądowych wytaczanych przez wielkie koncerny tytoniowe państwom takim jak Togo czy Urugwaj, a cały felieton zakończył prezentacją maskotki – wzorowanego na słynnym kowboju Marlboro Jeffa Chore Płuco, dzięki któremu firma może za jednym zamachem informować o zgubnych skutkach palenia i promować swoją markę. Efekt był łatwy do przewidzenia – poprzez hashtagową akcję JeffWeCan oraz setki przeróbek, które momentalnie znalazły się w sieci, paskudna maskotka duszącego się Jeffa zaczęła pojawiać się w Google’u tuż obok hasła „Marlboro”. Tego typu akcje mają w sobie posmak prowokacji Tylera Durdena z Fight Clubu. O ile jednak bohaterowi powieści Palahniuka chodziło przede wszystkim o anarchistyczny chaos, o tyle Oliver wyznacza sobie znacznie skromniejsze cele – pokazać Amerykanom, w jak złym kraju żyją i jak (potencjalnie) można by go zmienić.

Postacie takie, jak Oliver i Stewart, mogły powstać tylko w USA – kraju na tyle młodym, że popkultura jest w nim postrzegana jako element składowy rzeczywistości kulturalnej, a nie coś, czym bawi się motłoch zamiast słuchać Chopina. Może się to przejawiać w czysto wizerunkowych akcjach, jak wtedy, gdy Barack Obama wystąpił u Jimmy’ego Fallona, ale może również przybrać formę komentarzy do utworu hip-hopowego dokonywanych przez laureata Pulitzera. W naszym myśleniu o kulturze przystajemy za to na następujący podział dyskursywnych ról i przypisanych im form wypowiedzi: Tomasz Lis, Magdalena Środa, Monika Olejnik, Rafał Ziemkiewicz czy bracia Karnowscy wypowiadają się na „poważne” tematy, a Kuba Wojewódzki i koszmary Mazurskiej Nocy mówią rzeczy „śmieszne” lub „niepoważne”. Drudzy nie mogą przesadnie podskakiwać pierwszym lub zabierać im ich tematów, bo media wytworzyły odbiorcę, który albo się śmieje, albo załamuje ręce nad „tym chorym krajem”.

Obie sytuacje (Amerykańska i Polska) mają zarówno swoje zalety, jak i wady, to jasne. Nie wierzę w to, że proste przeszczepienie Last Week Tonight mogłoby wypalić na polskim gruncie, po prostu nie ma stacji telewizyjnej, która dałaby komukolwiek taką swobodę w tworzeniu programu, jaką HBO zapewniło Oliverowi. Nadchodząca zmiana władzy poskutkuje z kolei jeszcze mocniejszym zabetonowaniem tego, co i jak można powiedzieć w ogólnie pojętej przestrzeni publicznej. Nie wieszczę cenzury, lecz zwykłe, przaśne umieszczanie „swoich” w odpowiednich miejscach. Na razie wpatruję się w puste miejsce dla Johna Olivera.

Łukasz Żurek

1 Inna sprawa, że wizja AbstrachujeTV, Niekrytego Krytyka oraz Z Dupy tworzących programy telewizyjne to dla mnie koszmar porównywalny z tysięczną powtórką „Chińskiej restauracji” Ani Mru Mru.

2 Mariusz Zawadzki napisał niedawno spory artykuł o fenomenie Stewarta, do którego odsyłam jako do lektury uzupełniającej: http://wyborcza.pl/1,75475,17706263,Koniec_epoki_w_Ameryce___Jon_Stewart_i_Stephen_Colbert.html?disableRedirects=true

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *