Iberoameryka dla Brazylijczyka? Niekoniecznie

Ilustracja: Łucja Stachurska

To, co jest w tle, to, co na marginesie, właśnie tam zostaje. Media oferują ci zaledwie skrawek, składają obraz kultury z wyselekcjonowanych elementów. Brazylia? Samba, karnawał, fawele. Nie wiesz, skąd się o tym dowiedziałaś, ale to tkwi w twojej podświadomości.

Anna Kozłowska pyta Zuly Usme López z Wenezueli/Kolumbii oraz Samuela Figueirę Cardoso z Brazylii, doktorantów Wydziału Neofilologii UW, o wątpliwe nazewnictwo, czas wolny i stereotypy wokół Ameryki Łacińskiej.

Zacznijmy od kwestii terminologicznych. Repertuar nazw, których możemy użyć w odniesieniu do Ameryki Południowej i Środkowej, jest dość obszerny. Najczęściej spotykamy się z Ameryką Łacińską, ewentualnie Latynoameryką. Z językowego punktu widzenia mamy Hispanoamerykę, która zastąpiła Amerykę Hiszpańską, i jej portugalski odpowiednik – Luzoamerykę. Na warszawskim Wydziale Neofilologii pojawia się z kolei Iberoameryka. Jak to działa w praktyce? Myślicie o sobie jako Iberoamerykanach?

Zuly: Iberoameryka brzmi dla mnie dziwnie, nienaturalnie. Tak samo zresztą jak Hispanoameryka. Owszem, język hiszpański jest moim językiem ojczystym i znam te słowa, ale nie używam ich w kontekście swojej tożsamości ani na co dzień, ani w sytuacjach formalnych. Zazwyczaj mówię, że jestem Latynoamerykanką, rzadziej – Latynoską. Ale Iberoamerykanką? Nie, zdecydowanie nie. Wydaje mi się, że nikt w Ameryce Łacińskiej tak się nie określa.

Samuel: W Brazylii to też niespotykana forma. I dlatego kwestia terminologii wydaje mi się tak ciekawa. W odniesieniu do całego kontynentu Brazylijczycy mówią albo o Ameryce Łacińskiej, albo o Latynoameryce. Z powszechnym użyciem słowa „Iberoameryka” spotkałem się po raz pierwszy dopiero w Europie, w Portugalii. Rozumiem, że może dla Portugalczyka to jak najbardziej naturalny i neutralny termin, bo skoro półwysep jest Iberyjski, a portugalski jest jednym z języków iberyjskich, to czemu Latynoameryka nie miałaby być Iberoameryką? Jednak dla mnie, dla Brazylijczyka, Iberoameryka ze swoim iberyjskim prefiksem jest terminem europocentrycznym. I ta sytuacja wyraźnie wskazuje, że nierzadko język znajduje się w centrum życia politycznego.

Czyli już na etapie wyboru ekwiwalentu dla nazwy kontynentu stąpamy po grząskim gruncie historii?

S.: Poniekąd tak właśnie jest. Jasne, język można traktować jako rekompensatę za kolonializm. Mówienie po hiszpańsku czy po portugalsku to nasze prawo. Poza tym oba stanowią cenne narzędzie komunikacji we współczesnym świecie, wystarczy przytoczyć liczby. Dla ponad 250 milionów ludzi portugalski jest językiem ojczystym. Większość jego użytkowników mieszka w Brazylii, znacznie mniej w Portugalii, co jest trochę paradoksalne. W kwestiach terminologicznych staramy się jednak odchodzić od europocentrycznego dyskursu. Myślę, że to zrozumiałe. Brazylia jest niepodległym państwem od 1822, to już przeszło 200 lat.

Nie razi cię w takim razie to, że Instytut Studiów Iberyjskich i Iberoamerykańskich, w którym jesteś zresztą lektorem, nazywa się tak, a nie inaczej?

S.: Nie, raczej nie. Bardziej mnie ta kwestia fascynuje z językowego punktu widzenia. Co ciekawe, kiedy zacząłem studiować na UW, od razu zwróciłem uwagę na logo Instytutu, które wisi na drugim piętrze w budynku przy Oboźnej i przedstawia kontury Ameryki Łacińskiej wpisane w zarys Półwyspu Iberyjskiego. Dlaczego właśnie tak, skoro terytorium Ameryki jest o wiele większe? Nie mówię, że to krzywdzące, bo nie znam dokładnie historii tej grafiki, ale wydaje mi się, że każdy symbol niesie ze sobą jakieś znaczenia, konotuje treści niedostępne dla oczu. To bardzo ciekawe ćwiczenie. Może kiedyś jakiś student pokusi się o napisanie pracy z analizy intersemiotycznej tego logo? Z chęcią bym ją przeczytał.

Wyniki rzeczywiście mogłyby być interesujące. Wspominałeś wcześniej o ważnej pozycji portugalskiego i hiszpańskiego w świecie latynoamerykańskim. Czy rzeczywiście język jest czymś, co scala kontynent?

S.: I tak, i nie. To kwestia polityki językowej krajów latynoamerykańskich. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, rząd obiecał, że będziemy mogli uczyć się języka hiszpańskiego w szkole. Na obietnicach się niestety skończyło… A szkoda, bo przecież jesteśmy otoczeni krajami hiszpańskojęzycznymi, na północy graniczmy też z Gujaną Francuską. Język na pewno byłby świetnym narzędziem integrującym Amerykę Łacińską, tymczasem pełni raczej funkcję dezintegrującą. Co prawda – jesteśmy w stanie się porozumiewać między sobą, ja rozumiem Zuly, Zuly rozumie mnie, mówimy portuñolem [mieszanką hiszpańskiego i portugalskiego – przyp. red.], ale faktem jest, że aktualna polityka nie sprzyja rozwojowi lingwistycznemu naszych krajów. Kulturę hiszpańskojęzyczną poznawaliśmy w Brazylii za pośrednictwem muzyki czy telenowel, a nie w szkole.

Z.: W szkole podstawowej nauczyłam się podstaw angielskiego i francuskiego. Ale portugalskiego nie uczyłam się nigdy. Rzeczywiście, jak mówi Samuel, wydaje mi się, że kultura popularna pełni ważną funkcję w formowaniu naszych wyobrażeń o Latynoameryce.

Czy można w takim razie powiedzieć, że telenowele niosą ze sobą jakąś wartość?

S.: U mnie w domu telenowele oglądało się namiętnie. Na północy Brazylii mamy sjestę, więc zawsze 2-3 godziny po obiedzie spędzałem z całą rodziną przed telewizorem. A w telewizji publicznej najczęściej leciały właśnie telenowele. To bardzo ciekawe, bo pod koniec XX wieku najważniejsze informacje czerpaliśmy właśnie z tego rodzaju mediów. Telenowele pozwalały nam nawiązać kontakt z resztą kontynentu i tworzyć wspólne odniesienia z krajami hiszpańskojęzycznymi. Były tak naprawdę głównym produktem kultury, który docierał na północ Brazylii. Nie rozróżnialiśmy kraju pochodzenia danej produkcji, oglądaliśmy wszystko, jak leciało: Betty La Fea, Rebelde, Maria do Bairro, Peróla Negra, A Madrasta (którą zresztą uwielbiałem). To tak jak z Macareną – nadal nie wiem, z jakiego jest kraju, ale wszyscy ją znamy, wszyscy śpiewamy ją po hiszpańsku i wszyscy umiemy ją tańczyć. Telenowele to była dla nas Latynoameryka w całej swojej okazałości.

Z.: Telenowela sama w sobie to bardzo ciekawe zjawisko. Kojarzy się ją zazwyczaj z tandetną historią, wyciskaczem łez, schematycznym scenariuszem. Wszystko na jedno kopyto w promieniach oszałamiającego słońca. Ale telenowele potrafią być różnorodne, chociaż to nieoczywiste. Te meksykańskie nazywam teledramami, bo rzeczywiście akcja jest zazwyczaj melodramatyczna. Ale już telenowele z Kolumbii znacznie się od nich różnią – mam wrażenie, że tam akcentuje się bardziej historię, która jest zawsze tłem wydarzeń romantycznych. Dlatego nie brakuje w nich oczywiście książąt i księżniczek, a nawet czarownic. Z telenowelami historycznymi kojarzy mi się też Brazylia, np. Niewolnica Isaura. Z kolei w Argentynie popularnością cieszą się telenowele dla nastolatek takie jak Muñeca brava. Wenezuela, w której się urodziłam, była swego czasu wykopaliskiem telenowel. Skala zainteresowania przedmiotem na tle całego kontynentu była naprawdę imponująca. Warto wspomnieć tutaj choćby o Delli Fiallo i jej Esmeraldzie, które są znane nie tylko w Ameryce Łacińskiej, ale i poza nią. Potem pałeczkę przejął Meksyk i mam wrażenie, że w tego typu produkcji dominuje do dzisiaj. Nie śledzę już telenowel od kilku lat, więc można powiedzieć, że wyłamuję się ze stereotypu, który mówi, że każdy Latynos powinien je namiętnie oglądać, ale kiedyś, owszem, widziałam całą Betty La Fea.

Rozumiem, że futbol – must have w neseserze stereotypów latynoamerykańskich – również odgrywa znaczącą rolę w kulturze?

Z.: Piłka nożna jest rzeczywiście ważną częścią tożsamości latynoamerykańskiej. Mnie ona za bardzo nie interesuje i nie dotyczy, ale wiem, że jestem w mniejszości. Wystarczy włączyć jakiekolwiek wiadomości w Kolumbii. Gdyby przeanalizować ich treść, to okazałoby się, że 80% dotyczy właśnie piłki nożnej, 15% – plotek o życiu par królewskich, a jedynie 5% – wiadomości z kraju. Pewnie wyolbrzymiam, ale nie da się ukryć, że futbol mógłby być religią Latynosów. Wydaje mi się, że James Rodríguez jest zresztą równie popularny co Shakira.

S.: W Brazylii też tak jest. W piłkę nożną gra się wszędzie i w każdej wolnej chwili. I to nie jest stereotyp. Ludzie spotykają się popołudniami, żeby rozegrać meczyk na gminnym boisku, organizuje się miniturnieje, nawet w szkołach istnieje namiastka Igrzysk Olimpijskich, podczas których gra się w piłkę – nożną, halową, jakąkolwiek. Wydaje mi się, że futbol to jedna z tych praktyk, która najbardziej łączy wszystkie kraje Ameryki Łacińskiej.

Czy jest coś jeszcze, co łączy Latynoamerykę? Może coś, co nie istnieje w stereotypowym postrzeganiu kontynentu?

S.: Coś, co wyróżnia Brazylijczyków, ale i w ogóle Latynoamerykanów, to niezwykła kreatywność w tworzeniu memów. Wiem, mamy XXI wiek, wszystko dzieje się już w internecie, memy są wszechobecne i sensownie byłoby traktować je tak samo, jak każdy inny produkt kultury. Ale w Ameryce Łacińskiej memy są naprawdę popularną formą radzenia sobie z życiem. Zupełnie jak byśmy byli do tego stworzeni. W telenowelach, mimo zawiłości losu, zawsze świeci słońce, a w memach stawiamy na humor, na wydobycie uśmiechu (choćby zbolałego) w walce z otaczającą nas rzeczywistością, która stawia przed nami trudności. Zobaczmy choćby, co dzieje się w Meksyku w dobie koronawirusa. Pandemia stała się zdecydowanie tematem przewodnim wszystkim memów, które się pojawiają, a jest ich naprawdę, naprawdę dużo. Czasem wydaje mi się, że wszystko jesteśmy w stanie zamienić w śmiech. Do głowy przychodzi mi też usposobienie Latynoamerykanów, a dokładniej – gościnność, o której nie mówi się w mediach. Wystarczy, że spotkasz tych ludzi, a oni już zapraszają cię na jedzenie, chętnie dzielą się swoim życiem, nie utrudniają dostępu do swojej kultury, nie zamykają się – trzeba tylko chcieć ich poznać. Myślę, że takiego realnego życia, jego namacalnych form, szukają teraz turyści. I zawsze dziwią się, że w sercu Amazonii można mieć kablówkę i internet.

Może dlatego taką popularnością cieszy się teraz turystyka w fawelach?

S.: Niewykluczone. Ludzie chcą doświadczyć czegoś autentycznego, choćby miało to być niebezpieczne. Ale fawele to też jakaś narracja mediów – są przecież w Rio de Janeiro, w São Paulo, a więc w ogromnych ośrodkach, istotnych z politycznego i gospodarczego punktu widzenia. Istnieją w powszechnej świadomości ludzkiej tak samo jak samba czy telenowele. Dla mnie jednak są tak odległe jak dla ciebie – jestem z północy Brazylii, my tutaj nie mamy faweli. Owszem, byłem w Rio, ale to tyle. Nie sposób zaprzeczyć, że media tworzą narracje, które faworyzują wybrane grupy społeczne. I pewnie mają w tym jakiś cel… Równie dobrze mogłyby promować kulturę ribeirinhos [ludy mieszkające nad brzegami brazylijskich rzek, głównie Amazonki – przyp. red.], ale tego nie robią. Sprzedaje się więc tylko część „prawdziwego” życia i nie jestem pewien, na ile prawdziwego.

A jak to wygląda obecnie w Kolumbii?

Z.: W Bogocie mamy dwa odpowiedniki brazylijskich faweli – comunasbarrios de invasión. Te ostatnie zostały sformalizowane i aktualnie są częścią miasta. Podobnie jak w Brazylii pierwsze, co się słyszy na ich temat, to przemoc, niebezpieczeństwo, bieda, handel narkotykami, strzelanki w biały dzień. W 2003 roku chodziłam do tych dzielnic w każdą niedzielę, ponieważ brałam udział w projekcie prowadzonym przez ojców dominikanów na Uniwersytecie Świętego Tomasza. Zarówno od zakonników, jak i od ludności miejskiej słyszeliśmy nieustannie: „uważajcie na siebie!”. I to „¡tengan cuidado!” pobrzmiewa mi w głowie do dzisiaj. To rzeczywiście są takie miejsca na mapie, w które nie warto zapuszczać się po określonej godzinie, a i za dnia trzeba mieć się na baczności. Mnie na szczęście nic się nie stało, rozmawiałam z mieszkańcami, pomagaliśmy im materialnie. Ale jestem w stanie wyobrazić sobie, że rzeczywiście istnieją ludzie, którzy chcą iść i zobaczyć to na własne oczy, przekonać się na własnej skórze, czym te dzielnice są. Pytanie – czy warto?

Kwestia dzielnic biedy zawsze przypomina mi o niesamowitej różnorodności, która jest charakterystyczna dla Latynoameryki. Jakie są jej przejawy w życiu codziennym? To szansa czy zagrożenie?

Z.: Zależy. Zarówno w Kolumbii, jak i w całej Ameryce Łacińskiej istnieje coś, czego nie ma w Europie. Mam na myśli wyraźny podział na biednych i bogatych. Na podstawie zasobności portfela dzieli się ludzi. Jesteś z dystryktu pierwszego albo drugiego? To znaczy, że jesteś biedny. Ludzie oceniają cię na podstawie tego, w co się ubierasz, w jaki sposób chodzisz. Istnieją nawet oddzielne restauracje dla biednych i dla bogatych. Z drugiej strony, jeśli chodzi o różnorodność kulturową, to zdecydowanie obraz jest ciekawy. Mamy sześć, może siedem regionów, w których różnice są widoczne na poziomie socjologicznym, historycznym, językowym, a nawet antropofizycznym. Kimś innym będzie costeño de Norte, mieszkający na wybrzeżu karaibskim, a kimś innym – costeño znad Pacyfiku. Los pastuzos, żyjący na granicy z Ekwadorem, będą różnili się od mieszkańców Bogoty. Można te różnice promować, można ignorować – to zależy od polityki. Mam wrażenie, że pod tym względem Wenezuela jest obecnie szarą strefą. Urodziłam się w stanie Boliwar, przez który przepływa rzeka Orinoko, blisko selwy, w której mieszkały społeczności indiańskie. Nie za wiele o nich słyszałam, a może po prostu nie pamiętam? Za to w Kolumbii jest już trochę inaczej. Studiowałam w Bogocie i tam utrzymywałam sporo znajomości z ludnością rdzenną. To ciekawe, bo duża część Indian studiuje właśnie lingwistykę. Razem uczyliśmy się języka inga i witoto, zbieraliśmy wspólnie materiał badawczy. To było ciekawe doświadczenie. Mimo tych różnic, a może właśnie dzięki nim możemy powiedzieć, że jesteśmy Kolumbijczykami.

Rozumiem, że w Brazylii jest podobnie?

S.: My, Brazylijczycy, ze względów historycznych jesteśmy miksturą – połączeniem elementów rdzennych, indiańskich, z europejskimi i afrykańskimi. Nie trzeba się natrudzić, żeby tę różnorodność odkryć. Nie musisz nawet otwierać ust, widzisz ją już na poziomie języka ciała, gestów. A kiedy dochodzi do tego jeszcze mowa, różnorodność staje się wręcz namacalna. Jasne, chodzi o leksykę i akcent, które mówią za ciebie, skąd jesteś, jaka jest twoja historia. Brazylia jest republiką federalną, którą tworzy 26 stanów. Wiadomo, że kwestią sporną zawsze będzie władza i pieniądze, ale staramy się budować, a nie dzielić. Dlatego bardzo cieszę się, że teraz jestem w Polsce, gdzie mogę opowiadać o kulturze brazylijskiej ze wszystkimi jej różnorodnymi formami.

I obalać stereotypy…

S.: Między innymi. Dużo się mówi o tym, że lubimy tańczyć, oglądać piłkę nożną i bawić się w karnawale – tak się sprzedaje aktualnie kulturę w mediach. Jeśli się nie wgłębisz w temat, to widzisz tylko kobietę z kręconymi włosami, tańczącą sambę. To, co jest w tle, to, co na marginesie, właśnie tam zostaje. Media oferują ci zaledwie skrawek, składają obraz kultury z wyselekcjonowanych elementów. Brazylia? Samba, karnawał, fawele. Nie wiesz, skąd się o tym dowiedziałaś, ale to tkwi w twojej podświadomości. Ja mogę opowiadać o tym, że kultura brazylijska to też legendy z Amazonii czy ribeirinhos. Bardzo cieszy mnie to, że zawsze spotykam się z otwartością i ciekawością.

Oboje mieszkacie aktualnie w Polsce, więc zakładam, że zdążyliście zweryfikować już swoje wyobrażenia o życiu tutaj. Jaki obraz Polski funkcjonuje po drugiej stronie Atlantyku?

Z.: Ja na studiach dowiedziałam się, że istnieją trzy języki indoeuropejskie, w których występują samogłoski nosowe: portugalski, francuski i polski właśnie. Nie myliłam Polski z Syberią na mapie, nie. A tak poważnie – kojarzyłam najważniejsze postaci takie jak Skłodowska-Curie czy Kopernik. No i byłam fanką kina Kieślowskiego! Wiem, że Polacy postrzegają siebie jako narzekający naród, ale uważam, że jesteście bardzo otwarci i przyjaźni. Mój mąż jest Polakiem, ale na co dzień używam w 80% sytuacji hiszpańskiego – te 20% to między innymi zakupy w sklepie spożywczym. Panie ekspedientki zawsze dopytują: „Skąd pani jest? Gdzie się pani nauczyła tak dobrze mówić po polsku?”. Uważam, że to bardzo miłe. Zwłaszcza że języka polskiego, a właściwie „hispolskiego” czy „polañola” (jak nazwać tę mieszankę?), używam raczej spontanicznie, nie myśląc o konkretnej deklinacji. Z przyzwyczajenia strzelam w biernik albo dopełniacz i zazwyczaj się sprawdza.

S.: Podobnie jak Zuly znałem najważniejsze nazwiska, Skłodowską-Curie czy Jana Pawła II. Ale o Polsce nie wiedziałem za dużo. Pierwsze wspomnienie to chyba lekcja historii w liceum, na której rozmawialiśmy o Układzie Warszawskim. Niewykluczone, że mam fart w życiu, ale również spotykam na swojej drodze miłych ludzi, którzy pokazują mi, jak naprawdę żyje się w Polsce.

Z.: Wydaje mi się, że to, co Kolumbijczycy wiedzą o Polsce, jest proporcjonalne do tego, co Polacy wiedzą o Kolumbii. A i tak najciekawsze rzeczy wychodzą dopiero w praniu. Ja na przykład byłam w szoku, że używacie tyle pietruszki. Z kolei w Kolumbii zamiast pietruszki do wszystkiego dodaje się kolendrę. Co kraj, to obyczaj.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *