
„– «Macumba», black magic. What about Paulo Coelho, too?
– It’s a tricky thing to explain. It’s like, we’re into everything”.
Contemporary Brazilian Short Stories
Paulo Coelho nikomu chyba przedstawiać dziś już nie trzeba. I choć można powątpiewać w jakość jego pisarstwa, to jedno (mniej lub bardziej chętnie) należy mu przyznać – stał się fenomenem, twarzą współczesnej literatury brazylijskiej. Mimo że autor nie przenosi czytelnika na kartach swoich powieści do Brazylii bezpośrednio, to jednak – śmiem twierdzić – duchem brazylijskim przesiąknięta jest znaczna (o ile nie cała) część jego twórczości. O jakim duchu mowa?
22 kwietnia 1500 do Ziemi Palm, indiańskiej Pindoramy, przybija flota dowodzona przez Pedro Álvaresa Cabrala, a wraz z nią – chrześcijaństwo. W akcie językowego chrztu Pindorama znika z mapy świata, zaś na jej miejscu pojawia się Ilha da Vera Cruz, tj. Wyspa Prawdziwego Krzyża. Machina rusza. Z zachodnich wybrzeży afrykańskich nadpływają statki przepełnione niewolnikami, którzy bynajmniej nie zamierzają porzucić swoich kultów. I choć administracja kolonialna próbuje narzucić katolickie dogmaty podbitym ludom, to jednak kontrola na niewiele się zdaje. Wśród ludów Tupi, Guarani i Tapuia rodzime wierzenia są podtrzymywane, co więcej – wkradają się do nich nowe elementy, czy to z narzuconego katolicyzmu, czy to z kultów afrykańskich. Tak właśnie rodzi się w Brazylii synkretyzm religijny – przez fuzję trzech elementów: indiańskiego, chrześcijańskiego, afrykańskiego. W późniejszych wiekach do podstawowej triady dołączają jeszcze judaizm, buddyzm, hinduizm i islam. Wielkie religie świata również wchodzą w interakcję ze sobą i z tym, co zastają – zupełnie tak, jak gdyby Brazylia była idealnym gruntem kontaminacyjnym, zbiorem X, do którego trafiają wszystkie elementy ze zbioru Y, i w którym dobrze się mają.
Mimo że synkretyzm religijny jest zjawiskiem powszechnym, tj. występuje tam, gdzie wchodzą ze sobą w interakcję przynajmniej dwa różne odłamy religijne, to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w Brazylii ma on wyjątkowo silny charakter. I wydaje się czymś zupełnie naturalnym. Przypuszczenie to potwierdza choćby Paulo Coelho, który w Rio de Janeiro urodził się i spędził młodość:
Jeśli przyjedziesz do Rio na sylwestra, tu, na plaży Copacabana, ujrzysz niewiarygodne zjawisko. Znajdziesz się wśród miliona katolików, ubranych na biało i rzucających kwiaty do morza, jak każą dawne afrykańskie obrzędy. Tutaj wszystkie wierzenia współistnieją ze sobą, wierni i teologowie potrafią godzić je bez wyrzutów sumienia.
Nikogo nie zdziwi więc szeroka oferta religijna pokrzepiająca społeczeństwo – od neopentekostalizmu, poprzez kulty afrobrazylijskie, aż po ruchy spirytualistyczne i okultystyczne. Na mszę można udać się zarówno do Kościoła Boskiego Trance’u, jak i do Zjednoczonego Kościoła Ślimaków spod Spodu. O brazylijskim Kościele Surferów dowiedziałam się przypadkiem od znajomej, która na zajęcia portugalskiego przychodziła zawsze spóźniona, z wilgotnymi włosami, bo dzień zaczynała od uwielbienia-surfowania przy plaży w Matozinhos. Nie zdziwiłam się też za bardzo, kiedy moja paraneńska landlady okazała się byłą (z powodu zbyt intensywnych poglądów feministycznych) pastorką, żywiącą sympatię do neozielonoświątkowców. Z duchowego punktu widzenia po drugiej stronie Atlantyku można znaleźć naprawdę wiele, ba! W ofertach religijnych wręcz się przebiera – jak podają statystyki, w samym São Paulo co trzeci mieszkaniec przynajmniej raz w życiu zmienił wyznanie lub religię, a w Rio de Janeiro połowa cariocas brała czynny udział w życiu innej grupy religijnej.
Czy ta fuzja nie brzmi znajomo dla kogoś, kto choć raz zderzył się z Coelho i jego twórczością? „Zacząłem wątpić w to, dlaczego ciągle próbuję być harekriszną, buddystą, hinduistą, zenem… Skoro to, co jest w mojej krwi, to katolicyzm? Wszystkie religie prowadzą do tego samego światła” – stwierdza pisarz, który w eksperymentowaniu religijnym – nawet jak na Brazylijczyka – zdecydowanie się wyróżnia. Absolwent jezuickiej szkoły do siedemnastego roku życia deklarował się jako ateista. Można by go określić mianem hippie badboy’a, flirtującego z narkotykami i ruchami satanistycznymi. Gwiazdor brazylijskiego rocka (tak, wciąż mowa o Coelho!) był również adeptem amazońskiego kultu Daime (port. „daj mi”), który w swoich rytuałach wykorzystuje roślinę o tej samie nazwie, gwarantującą nie tylko silne bóle żołądka, lecz także stany halucynogenne. Na drogę chrystusową pisarz nawrócił się dzięki sekretnemu zakonowi RAM.
Co ciekawe, RAM przewija się również na stronach debiutanckiego Pielgrzyma (1987), w którym Coelho drogą jakobeńską prowadzi czytelnika do Santiago de Compostela. RAM występuje tam jako Regnum Agnus Mundi, czyli tajny zakon katolicki założony w 1492, a więc w roku a) „odkrycia” przez Kolumba Ameryki; b) ostatecznego upadku muzułmańskiego Al-Andaluz (dość istotny moment w historii świata, jak się zdaje). Zgodnie z zamysłem/doświadczeniem (?) Coelho Regnum Agnus Mundi nie ma siedziby i zajmuje się badaniem symbolicznego języka (nie okultyzmem, broń Boże!). Zakon musi być rzeczywiście bardzo sekretny, skoro nawet w archiwach Kościoła Katolickiego nie ma o nim żadnej wzmianki. Ewentualnie pisarz dyskretnie miesza fikcję literacką z rzeczywistością – co fuzja, to fuzja! I nie twierdzę tak z wrodzonej przekory, ale w związku z faktami językowymi, które do mnie – filolożki – przemawiają bardziej. Bo jaki zakon, zajmujący się kwestiami lingwistycznymi, pozwoliłby sobie na niespójność w nazwie? Albo przyjmiemy wersję „Regnum Agni Mundi” (łac. „Królestwa Baranka Świata”), albo „Regnum Agni Mundiale” (łac. „Światowe Królestwo Baranka”). Ale Regnum Agnus Mundi – „Królestwo Baranek Świata”, tłumaczony w dodatku na portugalski jako „Rigor, Amor e Misericórdia” (port. „Dyscyplina, Miłość i Miłosierdzie”)? Wątpliwości są tutaj uzasadnione.
W Pielgrzymie nie tylko rzeczywistość miesza się z fikcją. Już sama nazwa powieści wskazuje na pewne nieścisłości. W wersji polskiej pielgrzym to po prostu pielgrzym, człowiek wędrujący do miejsca kultu religijnego. W przekładzie hiszpańskim tytuł ulega wydłużeniu – El Peregrino de Compostela („Pielgrzym z Compostela”). Co ciekawe, akurat w tym języku takiego dookreślenia nawet nie potrzebujemy – dawniej pielgrzymów do Santiago określano właśnie mianem los peregrinos, udający się do Rzymu znani byli jako los romeros, a ci zmierzający do Jerozolimy – jako los palmeros. Jaki jest oryginalny tytuł? O Diário de um Mago, a po polsku – „Pamiętnik maga”. Już na tym poziomie wydaje się, że polski czy hiszpański czytelnik może mieć inne oczekiwania wobec lektury niż jego portugalskojęzyczny kolega. W O Diário de um Mago wątki chrześcijańskie przeplatają się z praktykami ezoteryczno-mistycznymi. Sama pielgrzymka do Santiago de Compostela jest niewątpliwie wpisana w tradycję katolicką. Dziwnie znajomo brzmi też imię duchowego przewodnika bohatera, Petrus. W całej książce nie brakuje odwołań do Pisma Świętego – na jednej stronie możemy znaleźć urywek z Listu do Koryntian, wzmiankę o Janie Chrzcicielu, kuszeniu Jezusa na pustyni i weselu w Kanie Galilejskiej. Te elementy pojawiają się w otoczce rozmów z demonami, objawień (tych anielskich i tych nieanielskich) oraz magicznych praktyk (wszak każdy może być białym magiem). U Coelho jest dosłownie wszystko – i to „wszystko” oburzeni antyfani Brazylijczyka określają mianem grochu z kapustą.
Od tej samej grupy usłyszymy również inną frazę: jakie czasy – taka Biblia. I nad tym określeniem warto się zastanowić. Okazuje się, że najpopularniejsza powieść Coelho, Alchemik (1988), mogłaby spełniać wszystkie kryteria sześciu filarów wiary muzułmańskiej. Pierwszy z nich – wiarę w Allacha – potwierdziłby Przewodnik karawany słowami: „Są pośród nas różni ludzie i różnych bogów noszą w sercu. Moim jedynym Bogiem jest Allach i przysięgam na jego imię, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby raz jeszcze pokonać pustynię”. Filar II, czyli wiara w aniołów, byłby reprezentowany przez Melchizedeka – pomocnika głównego bohatera w odnalezieniu ukrytego skarbu, a jednocześnie istotę o nadprzyrodzonych mocach. Tytułowy Alchemik, któremu Bóg nakazał uczynić z Santiago swojego ucznia, odzwierciedlałby wiarę w profetów (filar III). W powieści (nie tylko tej, zresztą) istnieje również silna wiara w przeznaczenie – Santiago przecież od dziecka marzył o owcach i piramidach, dlatego wyruszył w podróż do Egiptu. Filar V, a więc wiara w objawienia, występowałby już na początku książki, gdy Santiago śni się skarb ukryty pod piramidami. Wiarę w życie pozagrobowe (ostatni filar) wykazuje Alchemik, stwierdzając, że doczesne życie jest tylko iluzją, a to idealne – istnieje dopiero po śmierci. Oczywiście to tylko jedna z wielu ścieżek interpretacyjnych Alchemika. W książce znajdziemy również odwołania do panteizmu – na przykład we wzmiankach o tym, że absolut przenika rzeczywistość. Poza tym Coelho umieszcza w powieści Duszę świata, która umożliwia ruch i wszelkie życie oraz otula świat rozumiany jako jedność przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Według autora można ją poznać na drodze inicjacji, ale niezinstytucjonalizowanej. Gdyby się wgłębić w filozofię powieści, zapewne udałoby się dostrzec w niej więcej założeń New Age.
Wsłuchiwanie się w głos serca, ośmioro przykazań Wojownika Świata, sfeminizowanie chrześcijańskiego Boga z pomocą Maryi – Paulo Coelho proponuje w swoich powieściach dużo. Może za dużo. Albo to coelhański wszechświat wydaje nam się zbyt mnogi w swoim wszech-? Niewykluczone. Z drugiej strony brazylijskie doświadczenie synkretyzmu religijnego jest w stanie Coelho uniewinnić (przynajmniej w moim odczuciu) – w końcu to nie wilk w owczej skórze, ale Brazylijczyk z takim, a nie innym podejściem kulturowym, który różnorodność ma we krwi. I choć swojego kościoła pisarz jeszcze nie ma, to jestem przekonana, że gdyby takowy miał się pojawić, zrobiłby to zapewne pod nazwą Uniwersalnego Kościoła Wszechświata Paulo Coelho. Założenia, dogmaty, doktryna? Brak. Tudo é permitido.
Anna Kozłowska