
„Co pan sądzi o Gombrowiczu?”. Takie pytanie usłyszałem ostatnio w wiejskim kościele, tuż po zakończeniu mszy odpustowej. Zadał mi je sześćdziesięcioletni mężczyzna, który przeprowadzał coś w rodzaju sondy. Co sądzę o Gombrowiczu? Zdarzało mi się o nim rozmawiać, nie tylko w trakcie zajęć z literatury. Nawet go czytałem. W innej sytuacji mógłbym być może tłumaczyć, że „Gombrowiczów” jest wielu i należy zastanowić się, który z nich będzie tematem rozmowy. Ale w tym wypadku o żadnych wykrętach nie było mowy. Gombrowicz: za czy przeciw?
Ta „rozmowa” wieńczyła dziwnie nieprzypadkową serię wydarzeń, w których ostatnio uczestniczyłem. Wszystko zaczęło się od zaproszenia na wystawę znajomego malarza, przyjaciela rodziny. Wystawa miała się odbyć o jedenastej w świętokrzyskim Ptkanowie, aby więc uniknąć problemów z porannym wstawaniem, dzień wcześniej wynająłem pokój w pobliskim zespole pałacowo-parkowym „Magnat”.
O tym, że należy wreszcie zjechać z monotonnej, pagórkowatej drogi informowały dwa lwy, leniwie rozciągnięte na kremowych postumentach. Szeroka, szutrowa alejka wiodła wprost do wciśniętej między salę balową a restaurację recepcji. Fontanna z obnażoną syreną, białe ławeczki przy stawie, pstrokate parasole i próby mikrofonu przed zbliżającym się weselem; ciężko było znaleźć jakikolwiek element wystroju, który nie byłby własną parodią, od przyklejonego do żyrandola aniołka z podrabianego brązu, przez zielono-czarne tapety na ścianach, na wypchanym dziku na biegunach skończywszy. Zespół pałacowo-parkowy „Magnat” wyglądał jak monstrualny żart, ucieleśnienie jakiegoś abstrakcyjnego stereotypu.
– Dziś będzie wesele – zagaił sam z siebie recepcjonista – ale proszę się niczym nie martwić. Pański pokój znajduje się w bezpiecznej odległości od hałasu.
„Kto powiedział, że przyjechałem tu odpoczywać”, pomyślałem i posłusznie odebrałem kluczyk do pokoju 024. Nie chcę żalić się na złe warunki akomodacyjne, dlatego powiem tylko, że pokój 024 znajdował się w parterowym budyneczku, w którym staropolski magnat trzymałby co najwyżej konie. Tym chętniej wprosiłem się na wesele. Paliła mnie ciekawość, jak bawią się w „Magnacie”.
Po cichu liczyłem, że z czasem zabawa rozkręci się, a ja, poddając się jej nieodwołalnym trybom (co, jak wiadomo, jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło) w okolicach drugiej w nocy będę już luzował krawat na parkiecie. Tak się jednak nie stało. Sytuacja wcale nie rozwinęła się jak w znanym filmie Smarzowskiego, gdzie alkohol pito bez umiaru, seks uprawiano w samochodzie dostawczym, a przekrętów dokonywano tuż za ścianą. Mniejsza też o magnacki wystrój, świdrujące oświetlenie i muzykę (często wręcz jej brak). Zadziwiająca była panująca na weselu atmosfera. Tłum wprawdzie mienił się przed oczami, było jednak podejrzanie spokojnie. Poszczególne twarze – ni to trzeźwe, ni to pijane; senne, ciche, obojętne – tak jakby zamarły w jakimś wewnętrznym klinczu. Nikt nie wrzeszczał, nikt nie zbił kieliszka, nikt nawet nie wykąpał się w stawie. Ktoś przemknął przed wejściem, ktoś schował się na papierosie za rogiem. Odnosiło się wrażenie, że wszyscy chodzą na palcach, bojąc się, by przypadkiem coś nie pękło i nie rozsypało się w drobny mak. Odgrywali swoje role w milczącym, widmowym porozumieniu, bez większych emocji i nierozsądnych pytań.
Następnego dnia rano, nie do końca obudzony, wyruszyłem do Ptkanowa. Droga z każdym przebytym kilometrem stawała się coraz bardziej wyboista, gdzieś tam przebiegł jeleń, cywilizacja powoli oddalała się za plecami. Do starego kościoła na wzgórzu trzeba było wspinać się po serpentynowej dróżce. Wokół tylko pola i lasy, najbliższe domy mieszkalne stały dwa kilometry dalej.
Dowiedziałem się, że wystawa odbędzie się po głównej mszy odpustowej. W naturalny sposób wiązało się to z festynem odpustowym – pod murami średniowiecznej świątyni pojawiły się niebiesko-białe stoiska z obwarzankami, watą cukrową, karabinami z plastiku, wieńcami, zniczami, pierścionkami i petardami. Wnętrze kościoła było odpowiednio wystrojone, a lewą ścianę ozdabiały liczne obrazy malarza. Atmosferę świąteczną dało się odczuć na każdym kroku – wąskie ławy kościelne pomieściły zaledwie połowę wiernych, przybyli chyba wszyscy mieszkańcy okolicznych wsi. Mszę odprawiali trzej księża, pomagali im nadpobudliwi ministranci.
Najpierw odezwał się proboszcz, który do złudzenia przypominał jednego z bohaterów bajki Motomyszy z Marsa. Długo i szczerze chwalił mojego znajomego malarza: „Jest wśród nas człowiek o wielu talentach: malarz i śpiewak, lecz przede wszystkim człowiek pokorny i pobożny. Chcę, żebyście wiedzieli, że chociaż jest autorem obecnych tutaj arcydzieł, nie stracił nigdy wiary w Boga i pokornie służył mi do mszy jako ministrant, codziennie rano przez dwa tygodnie. O tym też mówi dzisiejsza ewangelia, że kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony. Obecny z nami pan Stanisław nie wywyższa się i nie chce stawiać siebie w miejscu Boga. Takie zachowanie podoba się Panu i jest dowodem na to, że prawdziwy artysta nie musi być pyszałkiem”.
Zebrani mruknęli z aprobatą.
Długą, ponadgodzinną mszę wypełniły śpiewy pana Stanisława, władającego rzadkim tenorem altowym. Gdy malarz uderzał w najwyższe tony, siedzące za mną starsze panie żegnały się z zachwytu. Kazanie poświęcone patronowi, świętemu Idziemu, wygłosił gościnnie ksiądz misjonarz. Parafianie usłyszeli, że święty Idzi nie dbał o przemijającą sławę, dlatego pokornie zaszył się we francuskim lesie. Bo „kto się poniża, będzie wywyższony”.
Zaintonowano „Święty, święty, święty”. Rozejrzałem się wkoło. Przemożne poczucie wyższości nad stłoczonymi wokół mnie parafianami sprawiało, że poczułem gwałtowną niechęć do samego siebie. Tak obco czułem się w tym przytulnym, wiejskim kościele, przepełnionym gardłowymi, szczerymi śpiewami. Wszystkie usta, bez wyjątku, mimowolnie i z poczuciem oczywistości otwierały się do modlitwy. Zaczarowani parafianie wstawali i siadali, a zaczarowany ksiądz podnosił i opuszczał opłatek. Tryby starej maszyny kręciły się bez zarzutu, zgodnie wypracowując znany rytm: klęczenie, recytowanie, wstawanie, recytowanie. Widmowa ceremonia spokojnie toczyła się bez mojego udziału. Mógłbym krzyczeć, rzucać się w konwulsjach po nawie głównej, zrywać obrazy ze ściany, a oni wszyscy trwaliby niezłomnie w milczącym, rytualnym porozumieniu, jednomyślnie skoncentrowani na tym, by właściwie wypełnić obrzęd, nie sprzeniewierzyć się jego misternej konstrukcji i nie wypaść ze swej roli. „Świat, w którym się rodzimy, jest brutalny i okrutny, a zarazem obdarzony boskim pięknem. Jest sprawą temperamentu to, czy wierzymy, że wygra w nim bezsens lub sens” – kołatały mi do głowy słowa niedawno czytanego Junga.
Tak więc „żyjemy na archipelagach” i to tylko kwestia temperamentu.
Po mszy, gdy niemal wszyscy stłoczyli się w przejściach pomiędzy straganami, zapanowała powszechna sympatia. Malarz dobijał targu ze swoimi klientami, proboszcz kręcił się po okolicy, zamieniając słowo to z tym, to z tamtym, dziewczynki zakładały na szyję wieńce z obwarzankami, a chłopcy wystrzeliwali żółte kulki w powietrze. Poprosiłem o watę cukrową, żartując, że kupuję ją na kaca. „Na kaca – praca”, usłyszałem przyjacielską poradę. Odparłem, że dziś przecież niedziela, a pracować w niedzielę grzech ciężki. „Na kaca – praca”, rytualnie powtórzył pod nosem sprzedawca. Kupiłem też obwarzanki. Nie były smaczne, ale to nikogo nie interesowało – liczyło się, że były, jak co roku, i że za rok znów będą. Podobnie jak pierścionki, petardy, pistolety na kulki i świąteczna msza.
Przepełniony tą miłą, przyjazną i prawdziwie rodzinną atmosferą, a także oblepiony watą cukrową, wróciłem do kościoła, aby pomóc przy demontażu wystawy. Trzeba było powoli zbierać się do wyjazdu. Oprócz uwijającego się malarza, który samodzielnie ściągał obrazy i owijał je folią, w kościele było kilka osób z mojej rodziny oraz nieliczni parafianie.
Ktoś zaanonsował mnie jako absolwenta polonistyki i przedstawił parze sześćdziesięciolatków. Byli to ludzie schludni, rzeczowi. O takich mówi się zwykle, że mają swój rozum i znają życie. Wtedy właśnie padło pytanie o Gombrowicza.
– A dlaczego akurat Gombrowicz? – próbowałem jakoś wybrnąć.
– Wie pan – mężczyzna odpowiadał ostrożnie, jakby próbował mnie w międzyczasie przejrzeć – mieszkam koło „Witulina”, fabryki rodziców Gombrowicza. Teraz jest silna propaganda, Gombrowicz stał się znanym tematem. Kronos-niekronos. Ale nie o niego tutaj chodzi. On pojawia się głównie jako argument polityczny i dlatego jest lansowany.
Wciąż milczałem i unikałem jego wzroku, więc mężczyzna powtórzył:
– A co pan sądzi o Gombrowiczu?
Jednym pytaniem wyrwał mnie z przyjemnego poczucia nierzeczywistości. Chce pan wiedzieć, co sądzę o Gombrowiczu? A co ktoś taki jak ja może o nim sądzić? Gombrowicz, jeden z większych pyszałków polskiej literatury, zaprzeczenie pokory i pobożności, a tym bardziej idei sztuki w służbie doktryny chrześcijańskiej. Zbyt pesymistyczny nawet dla Miłosza, który umieścił jego twórczość w kręgu jałowej „Ziemi Ulro”; wielki prześmiewca i ironista; krytyk polskości zarówno w wydaniu tradycjonalistycznym, jak i „nowoczesnym”; ateista. Z powodzeniem wykpiłby zespół pałacowo-parkowy „Magnat” i odpust w Ptkanowie. Gombrowicz to wszystko to, czym nie są lokalni parafianie, ksiądz proboszcz, malarz Stanisław i goście weselni. I pełna zgoda na to, że Gombrowicza używa się głównie w dyskusjach politycznych. Przecież nie „rozmawiamy” o pisarzu, ewolucji jego twórczości, poruszanych przez niego tematach i wykorzystywanych sposobach narracji. „Rozmawiamy” o postawie życiowej człowieka, który jednym z głównych celów swojego życia uczynił krytykę wartości absolutnie fundamentalnych dla ludzi podobnych mojemu rozmówcy. Jeśli więc odpowiem, że Gombrowicz był dobrym pisarzem, będzie to równoznaczne ze stwierdzeniem: „Nie jestem jednym z was”.
Odburknąłem niewyraźnie, że sądzę to samo co on i szybko się oddaliłem. Pomogłem owinąć niesprzedane obrazy w folię i zapakować je do bagażnika samochodu. Pół godziny później wracaliśmy już wszyscy do Warszawy.
Artur Hellich