Ajami jest doskonałym przykładem na to, jak film o wyśmienicie zapowiadającym się scenariuszu w konfrontacji z rzeczywistością może nie spełnić pokładanych w nim nadziei. Z jednej strony mamy liczne nagrody (w tym nominację do Oscara w 2010 roku za najlepszy film nieanglojęzyczny) i entuzjastyczne recenzje, w których podkreśla się wielowątkową fabułę, z drugiej natomiast – uczucie niedosytu po wyjściu z kina.

Stojący za powstaniem obrazu Scandar Copti i Yaron Shani mówią w wywiadach, że chcieli przedstawić życie w mieście (tytułowe Ajami to dzielnica Tel Awiwu) w inny sposób niż robi to m.in. Alejandro González Iñárritu. Takie podejście uważam za trafne, ponieważ konwencja wypracowana przez Iñárritu i jego epigonów, polegająca na równoczesnym snuciu kilku wątków, które na końcu łączą się ze sobą, stała się męcząca. Duet Copti-Shani postawił na konstrukcję, która pozwala na swobodniejsze opowiedzenie historii i większą dowolność interpretacji filmu przez widza.

Otrzymujemy więc obraz izraelskiej ulicy, gdzie królują przemoc, zabójstwa i handel narkotykami. W tym wszystkim osadzeni są bohaterowie, którzy muszą radzić sobie z otaczającą ich rzeczywistością. Problem tylko w tym, że obok epizodów autentycznie poruszających i wciągających zdarzają się sceny po prostu nudne. Jest to o tyle dziwne, że kwestie poruszane w Ajami (m.in. odmienne wyznanie, które staje się czynnikiem uniemożliwiającym zawarcie małżeństwa) mają ogromny potencjał dramaturgiczny. Szkoda też, że twórcy w stosunkowo małym stopniu ukazali złożoność współczesnego Tel Awiwu, który przecież jest przestrzenią życia Arabów, Palestyńczyków i Żydów.

Nie mogę powiedzieć, że Ajami jest filmem nieudanym. Sądzę jednak, że Copti i Shani nie wycisnęli wszystkiego z obranego przez siebie tematu. Liczę jednak na to, że kiedy będą kręcić następny obraz, dopracują swoją konwencję.

Joanna Kursa

Film obejrzeliśmy dzięki uprzejmości kina Femina.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *