„Stron tysiące, młodość w bibliotekach”[1] – czy ktokolwiek poza nami mógłby sądzić, że żywot Adasia Miauczyńskiego to najwyższa z możliwych nobilitacja? Czy ktokolwiek poza nami byłby w stanie pojąć sens zamykania się dzisiaj w wieży z kości słoniowej? I wreszcie – czy ktokolwiek zrozumiałby, ile jednocześnie dumy i rozpaczy w naszej zbiorowej świadomości, dlatego że jesteśmy „lekko oświeconymi barbarzyńcami”[2]?

Pytania retoryczne.

Większość studentów polonistyki przewraca właśnie oczami, bo to przecież tylko studia. Jednak dla niektórych to  przerażająca konstatacja: jest się kimś, kto od pierwszych zajęć na pierwszym roku studiów ucieka od ludzi do wiedzy. Kimś, kto realizuje się w życiu, analizując systemy wersologiczne, interpretując teksty i dbając o poprawność językową wypowiedzi. Kimś, kto szarą codzienność przetransponował w przeżywanie uniesień na zajęciach. Konstatacja, że jest się człowiekiem, którego kształtują teksty i który bada swoje wnętrze poprzez analizę tekstu. Mniejsza, czy jest to tekst piosenki, fragment artykułu w gazecie, proza Dostojewskiego czy poezja Hölderlina. Czy napis na murze. W trakcie studiów polonistycznych przychodzi taki moment – jeśli akurat padło na ciebie – w którym zdajesz sobie sprawę, że jesteś w stanie coś przeżyć tylko wtedy, gdy zostało to nazwane lub wplecione w świat idei.

W gruncie rzeczy nie masz na kogo zwalić, że „nauczył czytać”, bo „ziemię piekłem i rajem” („a to tylko ziemia”, przypominam) uczyniliśmy sobie sami. Wiesz, że od zawsze szukałeś siebie w słowach i ilość książek w twoim domu – regały, biurko, krzesła, łóżko, parapet, podłoga, kanapy, kuchenny blat, przestrzeń wokół wanny – z przyjemnością o tym zaświadczy. Szczególnie wtedy, kiedy przychodzisz wściekły do domu, bo zamiast nowych butów kupiłeś książki… ale przecież nie masz tego wydania, jeszcze nie czytałeś tej powieści, musisz mieć ten dramat w domu i strasznie lubisz wracać do tych wierszy. Twój portfel odczuwa przeszywającą pustkę i czuje się niepotrzebny, ale tłumaczysz mu, że podróże kosztują.

Jesteś uwięziony w słowach. Cały wyrażasz się słowami – inaczej nie potrafisz, a i słowami nie potrafisz, bo nie masz żadnej władzy nad językiem. „To nie my mówimy słowa, lecz słowa nas mówią” – że posłużę się Gombrowiczem, bo samą sobą nie umiem. Często więc „nie masz słowa”, a wtedy z pomocą przychodzą ci słowa cudze. Słowa, które tak doskonale oddają to, co chciałeś powiedzieć. Na Wydziale Polonistyki każdego dnia się zanurzasz w setkach tysięcy słów, które doskonale oddają to, co chciałeś powiedzieć. W pewnym momencie zaczynasz więc istnieć jako ktoś, kto zwraca się ku swojej świadomości tylko przez zachwyt estetyczny i nigdy inaczej. I nigdy nie powiesz: „sorry, program artystyczny mnie przerasta już”. Jeśli nie czytasz, to zachwycisz się muzyką, filmem, sceną w tramwaju, kotem na ulicy, deszczem, liściem spadającym na chodnik, smugą pary nad herbatą, plakatem, twarzą kobiety siedzącej przy sąsiednim stoliku w kawiarni, sztuką w teatrze, kolorem spódnicy koleżanki, doskonałym smakiem jabłka, dymem z papierosa.

Czasem zdarza się wstrząs, a może nawet często się zdarza. Znalazłeś siebie w tekście, który to już raz? Czytasz więc o tym i badasz, jesteś teoretykiem literatury i zarazem teoretykiem siebie. Jakież to subtelne, gdy konfrontujesz się ze sobą poprzez zestawienie z fikcyjnymi postaciami. Z motywem, symbolem, ideą. Łagodzisz swoje namiętności (nie są chyba tak straszne, skoro można w tak interesujący sposób o nich napisać), uspokajasz się. Hegel by się kłócił o sztukę, ale nauka – czemu nie?

„Przez następne trzy dni byłem w dziwnym stanie, jakbym chodził po dnie morza. Ludzie coś do mnie mówili, lecz prawie ich nie słyszałem, moje słowa też do nich nie docierały. Czułem się zupełnie, jakby otoczyła mnie ciasno jakaś powłoka i przez to nie mogłem dotknąć zewnętrznego świata. Lecz o n i też nie mogli mnie dotknąć. Byłem bezsilny, ale tak długo, jak pozostawałem w tym stanie, oni także byli w stosunku do mnie bezsilni.” – Ten fragment Norwegian Wood Murakamiego, w książce ściśle związany z kontekstem,  bardzo szybko zaczął żyć własnym życiem nie tylko w mojej głowie, lecz także w głowach ludzi mi podobnych. Zapamiętuje się te słowa natychmiast, ponieważ doskonale oddają sedno egzystowania w dzisiejszym świecie. Dno morza to – w przypadku takich jak ja – Wydział Polonistyki UW.

I nagle zdajemy sobie sprawę ze swojej obecności. Po prostu płyniemy gdzieś obok. Wpadamy na siebie, kompletnie przypadkiem. I prawie natychmiast zaczynamy przekrzykiwać się nawzajem: wymieniamy nazwiska pisarzy i filozofów, tytuły sztuk w teatrze i sceny z filmów, a wszystko to przy dźwiękach ulubionych piosenek. Zaczynamy zatem wspólne badania, identyfikujemy się ze sobą dzięki wspólnocie zainteresowań, a nie charakterów. Kształtujemy samych siebie, dyskutując o dziełach. A problemy codzienności rozwiązujemy nadal poprzez motyw, symbol i ideę. Nic nas nie interesują przeżycia i doświadczenie, jeśli nie zbadamy ich prawie w ten sam sposób, w jaki poznajemy teksty – zupełnie jakbyśmy własnym życiem pisali książki i korzystali z poetyk autorskich, recenzując już zapełnione strony i dopisując w sobie kolejne treści.

Morze jest nieraz ogłuszające, potrafi przerazić wielkością – jesteśmy tam przecież z duchami. Miło stać się przezroczystymi i poczuć, jak przez nas przepływają. Ale bardzo chcielibyśmy, choćby tylko na dnie morza, mieć ich władzę nad słowem, zamiast setek myśli dryfujących w głowie – myśli-rekinów w płynie mózgowym, czasem tak szyderczo się szczerzących. Pływają wtedy spokojnie, boleśnie idealne, niemożliwe do oddania, niedostępne językowi i gramatyce bytu. Innym razem – jak maleńkie rybki posrebrzane słońcem migoczącym w wodzie – zaplątują się figlarnie w nasze włosy, podczas gdy mgliste idee opływają nasze ciała i przylegają do skóry. Niekiedy są jak muszelki, które same wpadają w dłonie i uciekają z przypływem fali. I bywa, że drażnią jak szlam osiadający na rzęsach, wpadający do powiek. „Szkoła poetów, dżizus kurwa ja pierdolę”[3].

Magdalena Pawłowska

_____________________

[1], [3] http://www.youtube.com/watch?v=pVlMddE8TOc

[2] Słowa te wypowiedział o sobie samym na zajęciach z PMP dr Łukasz Książyk. Nie wiedział wtedy, jak wielu polonistów się z nimi utożsamiło. Dzisiaj już wie i jest tym przerażony.


foto: dimsis / flickr.com

5 Comments

  1. Na Wydziale Polonistyki każdego dnia się ocieram się o tłum jaskiniowców, którzy nie powinni nigdy przekroczyć progu tego wydziału. Ale na szczęście są momenty zachwytu.

    Ładna laurka dla polonu :)

  2. W tym tekscie odnalazlam siebie – „ktory to juz raz”? Czesto, przebywajac w srodowiskach innych niz polonistyczne, czuje sie, jakbym „chodzila po dnie morza”, a wszyscy patrzyli na mnie z gory, z ladu, przez tafle wody – czasem jak na niewytlumaczalne zjawisko, czesciej jak na dziwaczke. Z tym spojrzeniem, mowiacym: „I po co ci to wszystko?”
    Dzieki za ten tekst.

  3. I ja dziękuję.
    Swoją drogą, wymyśliłam ostatnio pewne nawiązanie do poruszonego w tekście motywu przeszywającej pustki w portfelu polonisty. Otóż utrzymuje się, że większość studentów przepija pieniądze. A poloniści je… przeczytują. Ja np. ostatnio przeczytałam się co do grosza :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *