
Trudno o jakieś mocniejsze wejście niż otwarcie w tonie Beksińskich. Portretu podwójnego Grzebałkowskiej. W książce, biograficznej zresztą, autorka zaczyna od listu Zdzisława Beksińskiego, w którym informuje on o śmierci syna, a na końcu każe wszystkich uściskać.
Przeskoczyć takie otwarcie to niemożliwość i to dobrze, że Ostatnia rodzina nie zaczyna się jakimś straszliwym tąpnięciem, a, jakby w szkole, w spokojny sposób przeciska nas przez ciasne ursynowskie mieszkanie Beksińskich od końca lat 70. po sam, by tak rzec, kres rodziny. Ta wędrówka po kolejnych latach jest zresztą zrealizowana fenomenalnie. Choć wszystkie małe zmiany to trzeci plan i kompletne tło w postaci kaset czy coraz mniejszych kamer, którymi wszystko kręci Beksiński, wpisują się one doskonale w smętnawą opowieść drogi, która może mieć tylko jedno zakończenie. Jest to o tyle zabawne, że większość filmu (ze zrozumiałych względów) nakręcono przed zieloną płachtą, która zamieniła się potem w wyradzające się ursynowskie blokowiska, śnieżyce i ulewy, które raz po raz smagają tym kawałkiem Warszawy, jednocześnie jakby podpowiadając, że wesoło to będzie tylko na tej samej zasadzie co w Dniu świra. Trochę przekleństw, neuroz i głupich żartów Zdzisława Beksińskiego, po których kontekst każe zamknąć rozwartą do śmiechu twarz.
Frazesem już wydaje się stwierdzenie, że nie jest to film biograficzny. I trudno też przyjmować taką optykę, a nawet jeśli się z takiego założenia wychodzi, to jeszcze trudniej bronić się przed skrótami, przerysowaniami i ponurymi kolorami, jakimi wypełniony jest film Matuszyńskiego. Problem jednak w tym, że reżyser chyba dobrze zdawał sobie z tego sprawę, gdy skręcał kolejne zimne kadry z osadzonym ciężko na środku Zdzisławem Beksińskim, czy gdy przez szparę w drzwiach pokazywał kuriozalną wigilię, na której kobiety chcą się pomodlić, a panowie z ostentacyjnym szelestem grzebią w prezentach.
Dużo się już – i to w zadziwiająco krótkim czasie – powiedziało za to o kreacji aktorskiej Andrzeja Seweryna, jeszcze więcej o tym, co z Tomaszem Beksińskim zrobił Dawid Ogrodnik. Przepytywana przez Wyborczą Magdalena Grzebałkowska całkiem sprawnie i dyplomatycznie stwierdziła, że w Sewerynie jest 90% ojca, a w Ogrodniku 115% syna. Ten ostatni faktycznie prezentuje się jak sequel Ministerstwa Dziwnych Kroków i robi wiele rzeczy, których jego pierwowzór nie robił. Być może jest to efektem stosunkowo krótkiego czasu ekranowego, jaki dostał Tomasz Beksiński w Ostatniej rodzinie. Niby bowiem się pojawia, ale tylko chwilami. Wyłania się ze swojej nory głównie po to, by pomachać rękami, poprzeklinać, ewentualnie wywalić jakąś szafkę. W zasadzie w jednej tylko i przy okazji niezwykle ważnej scenie złamana jest ta nieco cyrkowa kreacja; scenie zresztą chyba najbardziej uniwersalnej spośród kawałków, które twórcy prezentują niby jako życie konkretnej rodziny, ale nie bez pewnych mrugnięć w kierunku rodziny jako takiej. Nie zmienia to jednak faktu, że młody Beksiński pokazany jest może nie jednowymiarowo, ale zbyt krótko i za szybko, by widz nieobeznany z historią rodziny, mógł zrozumieć czy i dlaczego jakiś tam wzorowany na prawdziwej osobie bohater zachowuje się tak, jak się zachowuje. Jedna, wyjątkowo upiorna dyskusja o nieistnieniu, z rodzicami zresztą, nie jest w stanie złamać pewnej wizji, jaka towarzyszy reszcie filmu.
Największą zresztą siłą Ostatniej rodziny są właśnie nie rozliczne neurotyczne kiksy, jakie uprawia męska część rodziny Beksińskich, a kompletnie prozaiczne sytuacje rodem ze średnio wczesnego Koterskiego (kiedy dało się go jeszcze oglądać). To przez nie wyłania się pewna totalność tego filmu, łamiąca niejako utarte dawno w kanonie bon motów zdania na miarę stwierdzenia o różności nieszczęścia w rodzinie. Matuszyński i Bolesto, scenarzysta Ostatniej rodziny zdają się raczej przepychać myśl, że to nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa w sposób jednaki, że za przeróżnymi fasadami, które tworzy się na użytek publiczny czy jakikolwiek inny, kryją się rzeczy, które jednocześnie mogą być zarówno zabawne, jak i przerażające. Ukoronowaniem tego staje się moment, w którym Zofia Beksińska, powoli umierająca na tętniaka, tłumaczy mężowi jak ma obsługiwać pralkę, a jednocześnie dywaguje na temat tego, gdzie konkretnie chciałaby leżeć w rodzinnym grobie.
To Beksińska, a w zasadzie rola Aleksandry Koniecznej, jest największym zaskoczeniem i mocą tego filmu. Jasne, stary wyga Seweryn i klejnocik młodego pokolenia w postaci Ogrodnika od razu rzucają się w oczy. Ale to Zofia, matka, która chodzi za artystami i ściera po nich kurze, sprząta mieszkania czy macha wiatrakiem, żeby ostudzić ziemniaki, jest jednocześnie najcichszą partią, ale chyba tą najważniejszą. Nietrudno tu popaść w górnolotne tony o tym, jak to jedna kobieta dźwiga na barkach ciężar całej rodziny. Nie było to, jak wiemy z biografii, problemem realnej Beksińskiej, nie wygląda też jak coś strasznego dla tej filmowej. W pewnym sensie wszyscy wskakują w swoje napisane już kiedyś role. O tym, jak wiele niewypowiedzianego niosła ze sobą Zofia, mówi zresztą prosta scena tuż po jej śmierci.
Jedynym śladem jakiegokolwiek biografizmu, jeśliby myśleć (a przed tym myśleniem uciec trudno) o prawdziwości oryginalnego materiału, jest to, że Matuszyński pokazuje życie Beksińskich, a oni sobie żyją i żyją, aż w końcu umierają. I nie zostaje nic.
Joachim Snoch