W poetyckim opisie świata można skierować się ku konkretowi lub ku idei. Miłosz pozostaje realistą, w szlachetnym znaczeniu tego słowa. Nie interesuje go abstrakcja, zostaje wierny przyziemnym szczegółom codzienności. A przecież składają się na nie właśnie „tyłki”, „uda”, „minispódniczki”.
Czy to wszystko Berentowska ironia, czy jednak poważna diagnoza współczesności? Może jedno i drugie? Mistyfikacja i teatralizacja pozostające podstawowymi narzędziami autokreacyjnymi bohaterów "Próchna" tylko wzmagają wrażenie dezintegracji rzeczywistości. Wydaje się, że jej struktura nie mogła ulec ostatecznemu scaleniu, „domknięciu”.
W tekstach literackich i w biografiach pisarzy epoki, którą lubię, pojawia się sporo scen pojedynków. Niektóre z nich są bardzo poważne, i niestety przy niektórych nie ma śmiechu. Ale zdarzają się też takie, przy których trudno utrzymać powagę, ponieważ – zgódźmy się – pojedynek ma w sobie coś groteskowego.
Największą siłą "Ostatniej rodziny" są nie rozliczne neurotyczne kiksy, jakie uprawia męska część rodziny Beksińskich, a kompletnie prozaiczne sytuacje rodem ze średnio wczesnego Koterskiego. To przez nie wyłania się pewna totalność tego filmu, łamiąca niejako utarte dawno w kanonie bon motów zdania na miarę stwierdzenia o różności nieszczęścia w rodzinie.