Gabinet luster Jacka Dukaja

O niektórych utworach, takich jak Jądro ciemności Josepha Conrada, można powiedzieć, że mniej więcej je znamy. Kiedy ich temat pojawia się w rozmowie, z grubsza pamiętamy, o czym są, z trudem jesteśmy w stanie przytoczyć jedną czy dwie interpretacje, orientacyjnie potrafimy wskazać, co nam się najbardziej podobało. Najlepiej tę sytuację obrazuje znak tyldy, oznaczający „około”. Jesteśmy pewni tylko jednego: kiedyś poznaliśmy taki utwór lub o nim słyszeliśmy. Właśnie to jest dla niego największym zagrożeniem.

Mam na myśli sytuację, w której dzieło, nieważne czy chodzi o literaturę, film czy muzykę, trafia w powszechnej świadomości do swego rodzaju muzeum, zostaje zaklasyfikowane jako coś bezpowrotnie należącego do przeszłości, nieaktualnego i nieaktualizowanego. Kiedy mówimy o takich utworach, łatwo nam może wyrwać się: „Rzeczywiście, kojarzę, było coś takiego!”. Wspomniane „kojarzę” jest najbardziej zwodniczym słowem, oznacza bowiem, że tak naprawdę znamy tylko zarys, na domiar złego – postrzegany jako wiedza całkowicie wystarczająca. Ten mechanizm sprawia, że Kabaret Starszych Panów staje się duetem elegancko ubranych mężczyzn, śpiewających ładno-śmieszne piosenki, a w kontekście klasyki literatury Juliusz Słowacki okazuje się autorem wyłącznie Kordiana.

Ponadto, zgodnie z prawem inżyniera Mamonia, wersję przeczytaną, obejrzaną czy wysłuchaną pierwszy raz podświadomie uznajemy za jedyną właściwą, a wariacje na jej temat mogą wzbudzać niechęć. Wszystkim opisanym zjawiskom wychodzi naprzeciw Serce ciemności Jacka Dukaja, spolszczenie Heart of Darkness Josepha Conrada.

Do Kurtza na ASAP

Podczas pisania swojej wersji powieści autorowi Perfekcyjnej niedoskonałości przyświecała idea przeprowadzenia jak najwierniejszej trans-fuzji przeżyć – przełożenia ich na współczesny sposób myślenia tak, żeby dziewiętnastowieczna ciemność odzyskała swoją siłę wyrazu – niemal całkowitej immersji, zanurzenia czytelnika w świecie powieści. Nie jest to jednak oryginalny zamysł, do tego samego dążył bowiem sam Conrad, o czym pisał w przedmowie do Murzyna z załogi „Narcyza”:

Zdobyć się na odwagę i wydrzeć szmat życia nieubłaganemu czasowi – to dopiero początek zadania. Właściwy cel, do którego się przystępuje z tkliwością i wiarą, polega na tym, aby ten ocalony fragment życia dźwignąć pewną dłonią – bez wahania i bez lęku – i ukazać go wszystkim oczom w świetle szczerości. Oddać jego tętno, jego barwę, jego kształt i poprzez jego ruch, kształt i barwę objawić istotę jego prawdy, odsłonić tajne źródło jego natchnienia: siłę i namiętność – rdzeń każdej ważkiej chwili. Jeśli się ma za sobą zasługę i szczęście, samotny ten wysiłek może niekiedy osiągnąć taką szczerość i jasność wyrazu, że objawiony obraz żalu czy litości, grozy czy wesela, obudzi w sercach widzów uczucie owej nieodpartej wspólności – wspólności w tajnym źródle bytu, w znoju, w weselu, w nadziei i w niepewności losu – uczucie, które wiąże ludzi ze sobą i jednoczy ludzkość z widzialnym światem[1].

„Rdzeń każdej ważkiej chwili” najlepiej pokazać przez pominięcie elementów, które mogłyby go przesłaniać. Dukaj skupił się w narracji na relacjonowaniu przemyśleń Marlowa i jego kolejnych decyzji, skrócił zaś opisy, pomagające wyobrazić sobie kongijską dżunglę. Wiemy, że Londyn, że Bruksela, że dżungla, ale wszystko to zostaje ledwo zarysowane. Zbyt częste opisy sprawiają wrażenie, że pisarzowi zależy tylko na nich. Ograniczone do minimum wybijają się z całości; z jednej strony wyglądają jak intruzi w suchej, rzeczowej relacji, z drugiej jednak – zwracają uwagę na te elementy, które narrator uznał za na tyle istotne, że zasługują na własny przymiotnik.

Marlow odzyskuje dzięki temu zabiegowi swoją osobowość – wiemy, że słuchamy człowieka, który większość życia spędził na morzu lub w dalekich krajach, mówiącego zwięźle, bez zbędnej egzaltacji. Opowieść wciąga nie dlatego, że wyobraźnię czytelnika pobudzają barwne opisy; efekt immersji autor osiąga przez wpuszczenie nas w strumień świadomości narratora. Przywraca to historii podróży w górę Konga oralność, nieco zgubioną w języku oryginału, gdzie narracja, mimo wykrzyknień, przerw na papierosa i wtrąceń współpasażerów, pozostaje jednak na wskroś literacka, co sprawia, że marynarz jako postać może się dziś wydawać niewiarygodny. Conradowski Marlow posługuje się przemyślanymi, wyszlifowanymi zdaniami, zachowującymi związki przyczynowo-skutkowe, które tylko okazjonalnie mąci wybuch silniejszych emocji. Natomiast Marlow Dukaja udowadnia, że jego historia powstaje w czasie rzeczywistym. Zdania krótkie i urywane przeplatają się z długimi, ciągnącymi się bez przecinków przez pół strony zapisami myśli i wrażeń bohatera, które cechują opowieść tworzoną na poczekaniu, pod wpływem chwili.

Ułatwia to czytelnikowi wejście w skórę Marlowa lub jednego ze słuchaczy, ale z kolei utrudnia stwierdzenie, kiedy znajduje się statek dokujący w Londynie i kiedy dokładnie odbyła się podróż w górę Konga. Co prawda padają nazwy miejsc, które odwiedza marynarz, ale trudno nadać im w wyobraźni charakterystyczne cechy. Marlow opowiada zapewne o dziewiętnastowiecznej belgijskiej kolonii, ale jego historia mogłaby równie dobrze dziać się w innych miejscu i czasie. Całym kolonizacyjnym przedsięwzięciem kierują Korporacja i zarządzający stacjami wzdłuż rzeki Menadżerowie, ale miejscowe magazyny, w których przechowuje się towary, zbudowane są z trawy, a łączność ze światem zapewniają parostatki. Dialogi postaci też nie ułatwiają orientacji w świecie powieści:

– Miał pomagiera. Ale wykopał go już z rok temu. „Odprawcie tę ofiarę losu i nie przysyłajcie następnych. Sam lepiej sobie poradzę niż z pomocą odrzutów z Korporacji”. Z takim memo mniej więcej. Wyobrażasz sobie?

– Co za buc.

[…]

– Góry kości. Jakość! – pierwsza klasa. Szlag mnie trafi.

– Tylko kość?

– I faktury na kość. Skurwiel[2].

Współczesne słowa i wyrażenia (np. „memo” czy „faktury”) pojawiają się znienacka i trzeba przyznać, że kłują w oczy, zwłaszcza w zestawieniu z archaizującymi motywami, jak choćby wspomniany już parostatek. Dukaj sporadyczne wytrąca czytelnika z równowagi, pokazując, że historia podróży w górę Konga może dziać się także dziś, a nie tylko w dziewiętnastym wieku. Ludzie spotykani przez Marlowa stają się w tym przypadku nośnikami Conradowskiej idei, którą Dukaj przypomina współczesnemu czytelnikowi.

W krainie Kapeluszników

Dla Belgii, która dopiero w pierwszej połowie XIX wieku oderwała się od Królestwa Niderlandów i stała niezależnym państwem, kolonizacja Konga miała być kluczem do zyskania znaczenia na arenie międzynarodowej. Odległa Afryka zdawała się nieskończonym magazynem dóbr, które miały zasilić skarb króla Leopolda II. Pomysł wyglądający dobrze (z punktu widzenia Belgów) na papierze, w rzeczywistości przybrał postać rabunkowej gospodarki i brutalnego wykorzystywania tubylczej ludności. Oczami Marlowa widzimy kontrast między projektem, postrzeganym zapewne jako szlachetny i mający ustabilizować młode europejskie państwo, a jego realizacją, sprowadzającą się do uszczęśliwienia nielicznych kosztem milionów niewolników. Marynarz z entuzjastycznego poszukiwacza przygód w tajemniczej Afryce staje się człowiekiem pozbawionym złudzeń, który dostrzega krew na rękach swoich mocodawców. Szumne obietnice i idealistycznie brzmiące hasła nie są w stanie odwrócić jego uwagi od powracających we wspomnieniach obrazów z dżungli.

Dukaj przypomniał Conradowskie ostrzeżenie przed ryzykiem, które niosą ze sobą wielkie idee, ale w Sercu ciemności więcej uwagi poświęcił temu, jak potrafią one zawładnąć ludźmi – oryginalne postaci upodobnił w swojej wersji powieści do luster, które spełniają swoje zadanie tylko wtedy, kiedy odbijają obraz – inaczej stają się jedynie kawałkami nieprzezroczystego szkła. Dlatego im mniej skaz i równiejsza powierzchnia, tym większa wartość takiego ideologicznego zwierciadła. W pewnym momencie dochodzi do tego, że ludzie-lustra przestają być postrzegani jako autonomiczne byty, co widać u Dukaja. Korporacji zależy na ślepo oddanych pracownikach, umiejących wcielić w życie idee firmy bez ich wypaczania. Aby poświęcić się konstruktom myślowym, pracownicy muszą zrezygnować z jakiejś części swojej tożsamości. Tracą przez to swoją podmiotowość, stając się bezwolnymi trybikami w kolonizacyjnej maszynie, co gorsza – nieświadomymi swojego uprzedmiotowienia.

Ludzi-lustra chyba najlepiej przedstawił Francis Ford Coppola w Czasie Apokalipsy, filmie inspirowanym Heart of Darkness. Jego bohaterowie po wstąpieniu do wojska przekonują się, że przełożeni oczekują od nich bezwzględnego posłuszeństwa, aż po zerwanie z osobistym systemem wartości. Dla armii najbardziej użyteczni są ci, którzy automatycznie wykonują otrzymywane rozkazy, bo wierzą bezkrytycznie w hasła uzasadniające konieczność prowadzenia wojny. W filmie Coppoli im dalej jednak od przyczółków „cywilizacji”, tym mniej jasne staje się pojęcie lojalności, a idea przyświecająca obecności amerykańskiej armii w Wietnamie ulega wypaczeniu. W efekcie podpułkownik Bill Kilgore, który wierzył w absolutną słuszność udziału Stanów Zjednoczonych w konflikcie, zaczął postrzegać wojnę jako zabawę i każe swoim podwładnym surfować podczas ataku napalmem. Podobnie stało się z Kurtzem, dezerterem prowadzącym wojnę na własną rękę. Obaj wciąż realizują założenia, z którymi armia wysłała ich do dżungli, a ich hierarchia wartości jest produktem propagandy. Kilgore jednak, poświęciwszy się długotrwałej służbie, zaczął z czasem tracić rozum, a Kurtz postanowił posunąć się o wiele dalej niż jego niegdysiejsi dowódcy.

Podobny do nich jest sam Benjamin Willard, którego w młodości skusiły, zapewne jak wielu innych w jego sytuacji, podniosłe hasła walki z wrogami ojczyzny o wolność cywilizowanego świata. Uwierzył w nie, być może marząc o sławie i bogactwie, jednak na miejscu, w Wietnamie, przekonał się, jak wojna wygląda naprawdę. Poświęcił zbyt wiele dla idei (tak jak Kurtz i Kilgore), co odcisnęło nieodwracalnie piętno na jego osobowości i stosunkach z ludźmi, sprawiło, że nigdzie nie może poczuć się na miejscu:

Sajgon. Cholera. Wciąż tylko Sajgon. Codziennie się łudzę, że obudzę się w dżungli. Z żoną prawie nie rozmawiałem. Powiedziałem tylko „zgoda”, kiedy zażądała rozwodu. Siedząc tutaj, chciałem być tam. Będąc tam, wciąż myślałem o powrocie do dżungli[3].

Już na samym początku filmu widać, jaką tragedią dla niego jest powtórny wyjazd do Sajgonu. Kiedy dwóch żołnierzy szykuje Willarda do spotkania z dowództwem, czujemy współczucie dla człowieka uwikłanego w wojenną machinę, złamanego przez przeżycia, których doświadczył wcześniej na froncie. Znalazł się w aksjologicznej próżni, poza klasyfikacją my-oni czy armia-cywil, niezdolny do pełnego zaangażowania się w działania którejkolwiek ze stron. Dlatego, jako ofiara systemu, został wybrany do zlikwidowania zbuntowanego Kurtza; w razie niepowodzenia armia nie straciłaby nikogo ważnego z punktu widzenia organizacji.

„Najważniejsza rzecz w tropikach – spokój ducha”

Nawiązanie do Czasu Apokalipsy pozwala lepiej zrozumieć punkt widzenia, który przyjął w swojej powieści Dukaj. Autor Lodu pokazuje bowiem, że osobowość człowieka jest stale niepewna. Ludzie o silniejszej woli mogą odebrać nam władzę nad nami samymi, a idee wciąż potrafią uwodzić, bo docierają do naszej sfery popędowej, związanej z potrzebą przynależności czy żądzą sławy i majątku. U Dukaja każdy jest po trosze lustrem, zmuszonym do odbijania otaczającego świata. Człowiek walczy o zachowanie podmiotowości, podczas gdy inni ludzie i stworzony przez nich układ społeczny zmierzają do zredukowania go do samej funkcji odbijania.

Stało się tak z Rosjaninem mieszkającym z Kurtzem w głębi dżungli. Młodzieniec wyruszył w podróż, która miała mu pomóc ukształtować charakter, odnaleźć siebie oraz cel, któremu mógłby się poświęcić:

– Ale cóż, młodość, dzikość, trzeba zwiedzać świat, zebrać doświadczenia, idee, podkręcić umysł.

– Tutaj?!

– Nigdy nie wiadomo, nigdy nie wiadomo. Tutaj spotkałem pana Kurtza[4].

Kimkolwiek był wcześniej, w momencie spotkania stało się to nieważne. Miał nieszczęście poznać człowieka niezwykle charyzmatycznego, który potrafił oczarować nawet zarząd Korporacji. Rosjanin stracił szansę na dokonanie podczas podróży wymarzonych odkryć; znalazł się całkowicie pod wpływem Kurtza, został nie tylko jego uczniem, lecz również i przede wszystkim kopią, naczyniem, które ten mógł bez przeszkód napełniać swoimi koncepcjami.

Kurtz w świecie ludzi-luster jest niebezpieczny, ponieważ skupia w sobie cały dorobek europejskiej cywilizacji:

Kurtz „uruchomiony” poza zasięgiem ówczesnych ograniczeń Europy realizuje jej program aż do samego końca, dalej niż ktokolwiek wcześniej mógł to zrobić w praktyce, tj. samym sobą, a nie tylko na papierze. I nie ma błędu! Nie ma fałszu! A Murzyni, kość słoniowa, czaszki na kijach, dżungla – to dekoracje, materiał, w jakim ujawnia się rezultat programu. Co do logicznego sensu jest on tak samo nieunikniony i oczywisty jak 2+2=4[5].

Z początku wszyscy postrzegają go jako wielkiego człowieka, są nim zachwyceni i oczarowani, ponieważ wyczuwają w nim niezachwianą wiarę w słuszność czegoś, co sami akceptują z pewnym dystansem. Kurtz z bezwolnego żołnierza stał się ideologiem kolonizacji, ucieleśnia megalomanię ukrytą we wnętrzu człowieka. Przez swój brak skrupułów przypomina platoński byt idealny, konstrukt zaopatrzony w wytęsknione właściwości doprowadzone do perfekcji. Abstrakcyjny i pozbawiony ludzkich niedoskonałości, z kogoś przemienił się w coś, za czym chciałoby się podążyć.

Lustrzane odbicie jest jednak tak hiperrealistyczne, że ujawnia wszystkie niedoskonałości i skazy. Kurtz ekstrapolował idee kolonizacji z bezwzględną konsekwencją, na którą nie odważyliby się jego współpracownicy. Tak dalece poświęcił się wszystkiemu, w co wierzył, że w konsekwencji zostaje odrzucony przez Korporację i innych ludzi nie tylko dlatego, że wydał im się szalony; jego postępowanie ujawniło luki w samych założeniach europejskiego projektu. Okazało się, że światła koncepcja cywilizowania dzikich rejonów świata, w zamian za luksusowe towary, ma jednak o wiele więcej ciemnych niż jasnych stron.

Marlow nie poddaje się czarowi Kurtza, ponieważ poznaje go tak naprawdę z plotek. Podziela jednak los innych przybyłych do tej części Afryki – przeżywa konfrontację z dżunglą, która, w przeciwieństwie do wszystkiego, co dotychczas napotkał w swoim życiu, jest wobec niego całkowicie obojętna. Dotąd pozostawał w ciągłych zależnościach z innymi ludźmi (nawet na otwartym morzu); tu staje naprzeciw złożonego ekosystemu, który go nie potrzebuje. Dżungla to Inny podniesiony do potęgi. Marlow nie spotyka pojedynczego człowieka czy grupy, ale całą odmienną rzeczywistość, wypełnioną własnymi układami, kulturą, florą i fauną. Ten samowystarczalny świat ignoruje bohatera, a i Marlow wie, że nie będzie w stanie go poznać.

Ściana dżungli reprezentuje coś większego, starszego od człowieka i jego ambicji Znacząca jest tu scena, w której statek ostrzeliwuje agresywnych mieszkańców okolic rzeki, każdy bowiem element tego obrazu podaje wszystko w wątpliwość. Czy agresja ze strony tubylców, będąca odpowiedzią na najazd przeważających sił kolonizatora, jest czymś godnym potępienia? Która ze stron ma rację, o ile jakakolwiek racja istnieje? Wreszcie – czy ostrzał ma znaczenie, niezależnie od tego, co sobie wmawiają dowódcy okrętu, a co za tym idzie – czy cokolwiek, co robią Belgowie w tej części Afryki, ma sens? Pytania te podważają wiarę Europejczyków w ich górowanie nad resztą świata. Marynarz zostaje z tymi wątpliwościami sam, dżungli bowiem nie zależy na tym, do jakich wniosków dojdzie. Marlow miał stać się kolejnym lustrem, które odbija wartości ustanowione przez swoich mocodawców, ale lustra wymagają obecności kogoś patrzącego. W świecie sztywnych reguł Korporacji przełożeni mogą kontrolować, w jakim stopniu podwładni przyswajają ustanowione zasady. Jednak wobec obojętnego organizmu dżungli i braku nadzoru to Marlow stał się patrzącym w lustro. Dostrzega w nim człowieka zmienionego w przedmiot, podobnego do większości bohaterów Serca ciemności, którzy zaniedbali swoje wnętrze. Słowa lekarza, który ostrzega go przed „udarami nerwowymi” i zaleca spokój ducha, ukazują to, co tak naprawdę niszczy śmiałków kierujących się do Konga: to nie dzikie zwierzęta czy mieszkańcy dżungli stanowią największe zagrożenie, ale utrata złudzeń i konieczność rewizji swoich dotychczasowych przekonań.

***

Nie bez powodu Serce ciemności zostało przez autora określone mianem spolszczenia. Dukaj odświeżył i przełożył na współczesne pojęcia to, z czym zdążyliśmy się oswoić i co przestaliśmy wyraźnie dostrzegać w Heart of Darkness. Językowo dostosował powieść do realiów naszego świata, wymagających od ludzi poszukiwania wiarygodnych informacji w ich chaosie. Dzięki temu możemy odkryć na nowo zamysł Conrada, przekazywany pierwotnie za pomocą nieśpiesznej narracji i rozbudowanego obrazowania. Nagle wszystko to, co wygodnie szufladkowaliśmy jako historię z przeszłości i opowieść o czasach dawnych-nie-naszych, niemającą wiele wspólnego z teraźniejszością, okazuje się bardzo znajome. Heart of Darkness, jego przekłady, adaptacje i utwory inspirowane historią Marlowa pokazują niebezpieczeństwa bezrefleksyjności. Wskazują jednocześnie remedium na radykalizm – jest nim dystans, który pozwala krytycznie spojrzeć na rzeczywistość i rysuje ideologiczne zwierciadła. To dzięki dystansowi można oprzeć się sile przekonywania dwulicowych przywódców i ich głośnych, szumnie brzmiących haseł oraz ze spokojem starać się poznać pozornie niezgłębioną inność.

Michał Czajkowski

 

[1] J. Conrad, Murzyn z załogi „Narcyza” [w:] J.C. Korzeniowski, Pisma wybrane, tłum. Jan Lemański, t. III, Warszawa 1923, s. 12-13.

[2] J. Dukaj, Serce ciemności, Kraków 2017, s. 66-67.

[3] F.F. Coppola, Czas Apokalipsy, USA 1979.

[4] J. Dukaj, dz. cyt., s. 107.

[5] J. Dukaj, Nie piszę dla czytelników [wywiad, rozm. A. Pluszka], http://www.dwutygodnik.com/artykul/7508-nie-pisze-dla-czytelnikow.html [dostęp: 3.01.2018].

 

Zobacz także: 

Literatura i śmierć według Stefana Szymutki. O niepozornej książce ze Śląskiem w tle

Pułapki przekładu – Ważyk kontra Tuwim

Listy pisane prozą życia. O współczesnej epistolografii

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *