Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Historie brzydko animowane

Kadr z filmu „Kosmos”, reż. Daria Kopiec [materiały prasowe]
Konkurs filmów krótkometrażowych po dwóch latach nieobecności wraca na ekrany Dwóch Brzegów, festiwalu organizowanego na przełomie lipca i sierpnia w Kazimierzu Dolnym. Na szczególną uwagę zasługuje polska animacja, która brzydko-ciekawie opowiada o rzeczach codziennych i o tych, które wydają się od dawna opowiedziane.  

Najczęściej kiedy mówi się o krótkim metrażu, aż do znudzenia powtarzają się tytuły z kanonu gatunku: Tango Zbigniewa Rybczyńskiego, Gadające głowy Kieślowskiego, czy, z nowszych produkcji, Katedra Sztuka spadania Bagińskiego. Czy w takim razie film krótkometrażowy to format niedoceniany, pomijany? Nie chcę wydawać krzywdzących opinii, ale chyba odpowiem twierdząco. To wszystko niesłusznie, bo animacja polska ma wiele do zaoferowania, a najnowsze rodzime produkcje pokazują, że ten gatunek wciąż się rozwija i jest w dobrej formie.

Początki animowanej kinematografii krótkometrażowej łączą się z nazwiskiem Władysława Starewicza. W 1910 roku w zaciszu domowym Starewicz sfotografował poklatkowo spreparowane żuki, a zaangażowani przez niego „aktorzy” przyczynili się do spopularyzowania techniki filmów lalkowych. Późniejsi twórcy, zachęceni nową formą, poszli o krok dalej. Dość wspomnieć o Włodzimierzu Nehrebeckim i Witoldzie Gierszu, którzy posługiwali się nowatorską plastyką, minimalizmem nawiązującym do obrazów francuskiego twórcy animacji Émile’a Cohla i grą kolorów, czego przykładem może być Mały western tego drugiego. W latach 60. coraz częściej sięgano po nowe abstrakcyjne formy. Animowano przedmioty, jak w przypadku Teresy Badzian i jej Guzika, czy też Ostatniego zera Aliny Maliszewskiej, formatu zrealizowanego na szkolnej tablicy kredowej. Współcześnie animowany film krótkometrażowy docenia się przede wszystkim za umiejętne wykorzystywanie sztuk plastycznych i dostępnej technologii. Ten synkretyzm pozwala na eksperymentowanie, z czego szczególnie korzystają młodzi twórcy.

Z problemem nieznajomości formatu wiąże się też lekceważenie odbiorcy filmów krótkometrażowych, szczególnie filmów animowanych – bo przecież animacja jest dla dzieci. Tymczasem, co pokazuje bogactwo filmów zaprezentowanych podczas Konkursu Filmów Krótkometrażowych Dwa Brzegi, może być wręcz przeciwnie.

Pierwszy dzień konkursu, pierwszy film i od razu Kosmos! Reżyserka Daria Kopiec w swojej zeszłorocznej produkcji, trwającej zaledwie trzy minuty, mówi o pożądaniu, obecności i dotykaniu. Z początku widzimy tylko stopy, później kolejne plastelinowe części ciała łączą się ze sobą w całość. Skompletowane nagie ciało rodzi się pod prysznicem w łazience i próbuje dostać się do sypialni. W animacji głos zostaje oddany ciału; to ono opowiada o tęsknocie za bliskością. Jednak narracji o pierwszych razach, cielesności i pożądaniu daleko do wulgarności. Już samo użycie plasteliny w opowieści o erotyzmie jest na swój sposób metaforyczne, bo nie oglądamy prawdziwej nagości. Zmysłowość bywa u Kopiec także odpychająca, na pewno nie zostaje „wygładzona”. A i technika nie jest taką, z którą kojarzymy hollywoodzkie, często uładnione, produkcje. Postaciom nie brak wad i niedociągnięć, plastelinowe ciała nie są idealnie wymodelowane. Kopiec nie boi się sięgać po symbole i zręcznie się nimi posługuje. W drodze do łóżka, co można potraktować dosłownie i w przenośni, kobietę obejmuje wielka ćma, która jest wyrazem pożądania, nie do końca jednoznacznym. Cały film zamyka sekwencja łóżka dryfującego w kosmosie, który symbolizuje przestrzeń, jaką zdaje się być dla autorki niewyczerpany temat miłości fizycznej. Miłości przeżywanej wciąż na nowo, po staremu, blisko i w oddaleniu, niezręcznie i satysfakcjonująco.

W ostatnich latach animacja coraz częściej sięga po temat erotyki i cielesności. Pokazała to już zeszłoroczna, szeroko komentowana i nagradzana, animacja Renaty Gąsiorowskiej Cipka, opowiadająca historię poznawania i uczenia się własnego ciała. Eros i Tanatos towarzyszyli także twórczyni filmu Na językach Karolinie Borgiasz, która w odmienny sposób opowiedziała o fetyszach osób starszych. Poruszanie tematów wciąż uznawanych za „niewygodne” pokazuje, że animacja pozwala na opowiedzenie historii, których nie da się wyrazić za pomocą mimetycznej rzeczywistości filmu. Dzięki lalkom, technice kolażowej czy specyficznej, zniekształcającej świat kresce można przedstawiać tę część rzeczywistości, która  nadal sytuowana jest w sferze wstydu.

W nieco inną podróż po świecie animacji zabiera widza Martyna Cierpisz. Jej film W tramwaju to urocza opowieść o niecodziennych sprawach osadzona w przeciętnej codzienności. Młoda reżyserka prezentuje dwie zaskakujące techniki – na początku i klamrowo na końcu, używa techniki lalkowej, środek natomiast jest opowiedziany za pomocą obrazu płaskiego z użyciem fotografii kolażowej. Dualizm form konstruuje trójdzielną budowę z milczącymi prologiem i epilogiem oraz prawie (nie)milczącym środkiem. Cierpisz stwarza przestrzeń niemo-szepczącą, w której wyczuwalne są napięcia dnia codziennego; oceniające spojrzenia, szepty i małe sprzeczki. Według opisu filmu historia ma przedstawiać relacje syna z ojcem, co nie jest do końca przekonujące. Wskazówką do takiego rozumienia mają być postacie ze zdjęć, wycięte z rodzinnych albumów autorki, ale snuta opowieść raczej porusza uniwersalne problemy komunikacji międzyludzkiej. Oczywiście, nie wyklucza to relacji rodzinnych, ale ta ojcowsko-synowska nie wybija się tu na pierwszy plan. Miejsce akcji – w tytułowym tramwaju – i przeważający w warstwie dźwiękowej szmer rozmów pasażerów sygnalizują raczej osadzenie historii w kontekście społecznym. Postacie mężczyzny i dziecka wyróżniają się kolorystycznie i pod względem kadrowania obrazu, a podróż tramwajem staje się teatrem gestów i min. Jest jeszcze jeden ważny bohater – spektakularnie wyślizgująca się w kulminacyjnym momencie z rąk dziecka ryba. Gdy zwierzę ląduje na podłodze tramwaju sytuacja robi się napięta, milkną szepty, a usta tłumu podróżujących układają się we wdzięczne „o”. Aż czuje się zawstydzenie chłopca i niezręczność chwili, po której rzekomy tata się ulatnia. Oceniające spojrzenia podróżnych piętnują dziecko. Przychodzi na myśl przysłowie dzieci i ryby głosu nie mają. Chłopiec zawstydzony przez tłum podróżnych rumieni się i spuszcza głowę, a chwilowa cisza znów wypełnia się przyciszonymi rozmowami dorosłych, wszystko wraca do normy. Animacja kończy się, gdy chłopiec wysiada na przystanku i powolnym krokiem zmierza do kartonowych kamienic. Dopiero po wydostaniu się z zatłoczonego tramwaju, z tłumu dorosłych, chłopiec staje się pełnowymiarowy, bardziej ludzki niż papierowy.

Odmienną rzeczywistość pokazuje Magdalena Pilecka w filmie Piórnikt. Animacja wydaje się niewygodna, nieco uwierająca. Zarówno przedmioty, jak i postacie Pileckiej skonstruowane są z kredek. Za pomocą nierównej, trochę „dziecięcej” kreski autorka kreśli bohatera odpychającego – grubszego mężczyznę w średnim wieku, który dodatkowo „osacza” widza swoją nagością, mości się wygodnie w swoim normalnym świecie. Poznajemy go w porannych, codziennych czynnościach, jak się zdaje nużących i bezcelowych, które co chwila przerywane są tajemniczym pukaniem do drzwi. Z początku zniecierpliwiony i znudzony bohater wygląda przez wizjer, co całą sytuację czyni do złudzenia podobną do czegoś na kształt działania panoptikonu; nikogo nie wpuszcza do środka. Mężczyzna obserwuje świat zewnętrzny, w końcu zachęcony postanawia przekroczyć próg tego, co znane i bezpieczne. Okazuje się, że świat na zewnątrz czyni go na swój sposób wyjątkowym, a napięcie pomiędzy odmiennościąnormalnością wzrasta. Narrację kreują niedopowiedzenia i niejasności. Już tytuł stanowi grę słowną. Będzie jakiś nikt, ktoś niekonkretny, niewyróżniający się; o niejasnej tożsamości. Ale jednak dzieli nas od niego ekran, i ten grubszy mężczyzna w średnim wieku to nie ja. A i on czuje się inny niż wszyscy. To może jednak Pilecka przewrotnie opowiada o odmienności? Nie wiadomo, bo o ile historia nie jest niezwykle zaskakująca, o tyle przedstawiona w interesujący sposób. To głównie dzięki kresce i technice powstaje napięcie; obrazy są plastyczne i niedokładne, niedookreślone, czasem po prostu wizualnie brzydkie, dzięki czemu reżyserka otwiera pole do interpretacji własnej.

I to jest chyba najlepsze. Wszystkie niedomówienia, niedorysowania i wizualne niedoskonałości. Karolina Borgiasz przyznała w wywiadzie, że według niej animację może ograniczać tylko wyobraźnia. Trochę trywialnie to brzmi, ale w sumie trudno się nie zgodzić. Siłą animacji jest balansowanie między swego rodzaju nieidealnością i dziwnością obrazów. Dzięki temu twórcy mogą sięgać po tematy, o których na co dzień mówi się trudno albo nie mówi się w ogóle, bo taśma filmowa raczej zniekształca rzeczywistość niż odświeża nasze widzenie świata. I niech to będzie klamrą zamykającą – oddajmy głos animacjom i krótkiemu metrażowi.

Izabela Sandomierska

Zobacz także:

Kryzys finansowy i różowe usta Ryana Goslinga. O filmie „Big Short” z Mikołajem Ratajczakiem rozmawia Łukasz Żurek

Ulubiony film wojownika światła, czyli recenzja „Atlasu chmur”

Czym się różnią krajobrazy Van Gogha od krajobrazów ze Skyrim?

Exit mobile version