Heavy-Books

Nie widzę większej różnicy między siatkówką, koszykówką, piłką ręczną. Wszystkie piłki wydają mi się zbyt ciężkie. Mnie – trochę niezdarnej, pozbawionej dobrej koordynacji ruchowej, bez drygu do dwutaktu i tym podobnych. Po lekcjach siatkówki cierpię, bo przedramiona mam boleśnie obite. Piłki są ciężkie dla mnie, bo zdają się magicznie tracić swoją wagę w rękach wuefisty lub zdolniejszych fizycznie uczniów. Zazdroszczę im tej nieosiągalnej dla mnie lekkości.

Dzisiaj zastanawia mnie waga książek. Inaczej trzyma książkę dziecko, inaczej student, jeszcze inaczej wykładowca. Im swobodniej czuje się na zajęciach prowadzący, tym książka waży w jego rękach mniej. Taki prowadzący dźwiga na zajęcia małe stosy pozakładane kartkami, rozkłada te stosy przed sobą, chwyta książkę z gracją, odkłada grzbietem do góry (przecież nic jej się nie stanie, może się spokojnie rozpaść). Stawiam tezę: musi to być wypracowana lekkość. Nie uwierzę, że ktoś z polonistyczną przeszłością, kto potrafi dzisiaj trzymać książkę, jakby była ona lekka jak piórko, nie odczuł nigdy lęku przed jej ciężarem. Nie wierzę, że można było nie bać się stosu lektur staropolskich, bo dla mnie strach był w pewnym momencie tak paraliżujący, że w ogóle przestałam czytać.

Daleko było mi do jakiejś nabożnej czci. Daleko było do przesadnego szacunku do autora, tradycji, historii, chociaż trudno nie panikować, kiedy zderzy się tę tradycję ze swoją nieporadnością, z nieoczytaniem początkującej studentki. Ale początkujący, pierwszoroczny student nie zwraca jeszcze uwagi na szlachetną lekkość, która cechuje obcujących z książką. Takie spostrzeżenia przychodzą później. Na początku zawzięcie znosi się do domu stosy lektur na zajęcia, stosy do przeczytania w wolnej chwili, w wakacje. Stosy te podróżują, czasem się przewietrzą, czasem odłożone wpadają w ręce dopiero wtedy, kiedy mija termin oddania ich do biblioteki. W końcu nadchodzi ten moment, kiedy trzeba przestać się oszukiwać. Prawie zawsze niepotrzebnie dźwigam naręcza książek. Znoszę do domu kilogramy papieru, nie czytam, mam wyrzuty sumienia, że nie czytam. Nie czytam, bo jak to tak: ja taka głupia, autorzy tacy mądrzy, dzieła takie wielkie, pewnie i tak czegoś nie zrozumiem, nie ogarnę całości, więc przeczytam grube dzieło dla kilku zdań, które zapiszę sobie w notatniku jak pensjonarka. Trzeba machnąć ręką. Skoro nie czytam, to może niepotrzebnie się na te stosy porywam. Po uświadomieniu sobie tej niezbyt brutalnej prawdy książka staje się znacznie lżejsza.

Tracę resztki onieśmielenia książką, od kiedy staram się przecierać szlaki zawodowe. Idę na staż w wydawnictwie, przez miesiąc wysyłam książki do ważnych ludzi i właściwie na tym kończy się zakres moich obowiązków stażystki. Paczki z książkami ważą sporo, ale każda książka z osobna jest nieznośnie lekka. Po jakimś czasie zaczynam zajmować się korektą, widzę książkę w formie luźnych stron. Książek do korekty nie czytam z wypiekami na twarzy, przeważnie nie czerpię większej przyjemności z obcowania z nimi. Dociera do mnie wreszcie, że nie zawsze książka zasługuje na mój szacunek, więc nie muszę się jej bać. Uświadamiam też sobie, że jeśli w jakikolwiek sposób lubi się książki, to moje wcześniejsze podejście „nieważne jaką znajdę pracę, byle blisko książek” nie ma większego sensu.

Czas leci, mnie przybywa odwagi, książki zaś tracą na wadze. Ze względu na studia lektur nie brakuje. Oczywiście nie ma czasu na dobre przeczytanie każdej z nich, a dosyć wcześnie przeczuwałam, że niestrawiona wiedza zalega jak kamienie w żołądku, więc spokojnie odpuszczam sobie wielkie dzieła i wielkich autorów. Ostatecznie można odważnie iść na zajęcia bez znajomości lektury, można brać w nich czynny udział, co więcej takie zajęcia bywają bardziej inspirujące, niż te, na które solidnie się przygotowałam. Może nie warto przyznawać się do tak swobodnej postawy. Są chwile, kiedy obawiam się, że dezynwoltura poskutkuje tym, że książka nie tyle stanie się dla mnie lekka, ile zupełnie straci swój ciężar. Na razie jednak nadal ważę książkę w dłoni i przypominam sobie, jak ważny w dwutakcie był nonszalancki ruch nadgarstka, kiedy piłka, uwolniwszy mnie od swojego ciężaru,  lądowała już w koszu.

Justyna Kot

3 Comments

  1. Tekst smakowity i treściwy. Chce się krzyknąć „więcej, więcej!”. Więcej tekstów, panno Kot!

    1. …Ale czy ciężar jest naprawdę straszny, a lekkość wspaniała? Najcięższe brzemię nas powala, przyciska do ziemi, upadamy pod nim. Ale w poezji miłosnej wszystkich wieków kobieta pragnie być obciążona brzemieniem męskiego ciała. Najcięższe brzemię jest jednocześnie obrazem najintensywniejszej pełni życia. Czym cięższe brzemię, tym nasze życie bliższe jest ziemi, tym jest realniejsze i prawdziwsze.

      W przeciwieństwie do tego całkowity brak brzemienia sprawia, że człowiek staje się lżejszy od powietrza, wzlatuje w górę, oddala się od ziemi, od ziemskiego bytowania, staje się na wpół rzeczywisty, a jego ruchy są tyleż swobodne co pozbawione znaczenia.

      Cóż więc mamy wybrać? Ciężar czy lekkość?

      Pytanie to stawiał sobie Parmenides w szóstym wieku przed Chrystusem. Świat jawił mu się podzielony na antynomie: światło – ciemność; szorstkość – gładkość, ciepło – zimno, byt – niebyt. Jeden biegun był pozytywny (światło, ciepło, gładkość, byt), drugi negatywny. Taki podział na negatywne i pozytywne bieguny może się nam wydać dziecinnie łatwy. Z wyjątkiem jednego przypadku: co jest pozytywne – ciężar czy lekkość?

      Parmenides odpowiadał: lekkość jest pozytywna, ciężar jest negatywny. Czy miał rację? To jest pytanie. Jedno jest pewne: antynomia. ciężar – lekkość jest najbardziej tajemnicza i najbardziej wieloznaczna ze wszystkich antynomii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *