Zielony indeks marzył mi się zawsze. Sesje mrożące krew w żyłach i kolokwia pełne grozy kusiły z dalekiej, abstrakcyjnej przyszłości. Słuchałam cudzych historii o tym, jak to jest i jak działa. Za bramę kampusu zaglądałam ciekawie na spacerach z mamą. Wyobrażałam sobie siebie w wielkiej auli. Czekałam i zazdrościłam. Zawsze. Aż przyszedł czas na mnie. I o sobie napiszę, bo egocentryzm wielki też hoduję pod skórą od dziecka. Ale może to będzie nie tylko o mnie. A było tak…
Kiedy próbowałam zarejestrować się na studia, ikr zabarwił się na buraczkowo niczym laboratoryjna fenoloftaleina, wyświetlił komunikat, że mam za dużą twarz („w stosunku do powierzchni całej fotografii”) i zdechł śmiercią tragiczną, nim zdążyłam zaprotestować. Od ogłoszenia wyników rekrutacji dzieliły mnie godziny, był środek nocy, a ja umierałam z rozpaczy, maniakalnie stukałam w F5 i byłam gotowa spalić swojego fotografa na stosie albo, przynajmniej, rozpętać w studiu dziką awanturę w odwecie za zrujnowanie mi życia. Gdyby to trwało dłużej, niechybnie odpadłby mi palec wskazujący albo uschła prawa, styrana ręka. Ale miałam szczęście. Mogłam jej dać odpocząć i uderzać w F5 głową, nosem, łokciem. Wszystko jedno, czym. Możliwości były wszak wielorakie. Taka obfitość, że aż się żołądek przewracał. Wielkie i wyczekiwane, acz zaskakujące, „gratulujemy…” wyświetliło się jednak na moim monitorze już następnego popołudnia. Zdjęcie do legitymacji studenckiej, zgrabnie przerobione w fotoszopie, spotkało się widać z łaskawością systemu. Moja twarz nabrała właściwych rozmiarów i zaczęła przypominać ludzką – przynajmniej na podglądzie. Nadszedł latami (dziewiętnastoma!) wyczekiwany moment. Mogłam pozmieniać w osiach czasu LO na UW, wysłać sto tryumfalnych smsów i obdzwonić babcie. Wszechświat znowu mi sprzyjał. Z technologią włącznie.
Później były wielkie wyprawy z teczką. A wcześniej – po teczkę. Bo dowiedziawszy się, że potrzebna jest biała, wiązana na sznurek, spędziłam pół dnia na szukaniu owej we wszelkich sklepach papierniczych świata i okolicach. Wytężyłam więc siły i uruchomiłam instynkt łowcy. Postanowiłam sprostać wyzwaniu. Pierwszemu, jakie stawiała przede mną, studentką, nowa uczelnia. Przemaszerowałam więc i przeszukałam pół miasta. A znalazłszy najbielszą i najbardziej w moim odczuciu godziwą teczkę, zapakowałam do niej pieczołowicie wymagane druczki, po czym ruszyłam do Warszawy. Przeżywając na miejscu rozczarowanie, że teczki już są. Czekają. Kupione w ilości większej niż hurtowa. Dla wszystkich jednakowe.
Moja wiedza o świecie opierała się wtedy na portalu www.warszawa.jakdojade.pl i to był mój jedyny sprzymierzeniec w mieście tramwajów oraz innych potworów. Oddawałam się nerwowej lekturze rozkładów jazdy, próbując przechytrzyć samą siebie. Konieczność odstania 19 minut zdawała mi się niczym i nie mogłam się nadziwić, kiedy ktoś podchodził do wiaty, sprawdzał coś na tabliczce, a potem zrezygnowany i poirytowany warczał, że „dopiero za cztery minuty przyjedzie…”. Ja leniwie wykręcałam w lewo szyję. Dumna, że trafiłam na właściwy przystanek. Jeśli trafiłam, bo było różnie. Wykazywałam bowiem w tamtym czasie wyjątkowo niezdrową i kłopotliwą tendencję do kierowania się w przeciwną do zamierzonej stronę albo do zapominania z przejęcia, gdzie właściwie zmierzam jechać. Nie mówiąc już o tym, że przechodząc podziemnym przejściem przy dworcu musiałam co i rusz wspinać się na górę po schodach, coby rozejrzeć się i przekonać, gdzie jestem. Wychodziłam więc i wyglądałam na powierzchnię świata z podziemnej norki. A zaraz jeszcze raz. I znowu, znowu…
Kiedyś myślałam, że to będzie mistyczny moment. Myślę, oczywiście, o przejściu przez bramę do kampusu na Krakowskim Przedmieściu 26/28. Wyobrażałam sobie, że będzie magicznie. W głowie miały mi brzmieć fanfary. Powietrze miało być różowe od natężenia euforii w atmosferze ziemskiej. Brama miała się sama przede mną otwierać. Przechodnie na ulicy mieli dostojnie zwolnić kroku albo przystanąć w zamyśleniu i z niejasnym, wewnętrznym przeczuciem, że nadeszła chwila wielkiej wagi. I wtedy – stało się. Weszłam, trzymając w dłoniach ulotki reklamujące pożyczki gotówkowe, wakacyjne kursy językowe i wczasy dla seniorów nad polskim morzem.
Mapę studenckich przybytków wiedzy ominęłam sprężystym krokiem. Po drodze pytałam przynajmniej trzech osób, gdzie znajdę swój wydział. A potem już była kolejka ciągnąca się od samych drzwi. Kolejka, która wtedy mnie jeszcze dziwiła. I te nieśmiałe, spłoszone spojrzenia. Przyglądanie się sobie. Przedstawianie się czasem. Czasem rozmawianie. O tym, że jaka ta kolejka długa. Ale się ciągnie. Ile można tak stać. I – właściwie – może dobrze, że ta kolejka była. Bo wtedy rozmowy zaczynały się tak naturalnie, łatwo. Miały punkt wyjścia i dobre warunki wzrostu.
Trzeba było też znaleźć pokój. Dlatego – zwiedziłam Warszawę wzdłuż, wszerz i wspak. Najeździłam się, nadzwoniłam i naoglądałam. Widziałam pokoje o powierzchni nie większej niż 1m2, których właściciel zapewniał mnie gorliwie, że przy odpowiednim ustawieniu mebli mogą być nawet pięcioosobowe i takie, których stosunek długości do szerokości to około 100:1. Byłam w miejscach, które od podłogi po sufit iskrzyły się wściekłym różem i w takich, które wyglądały nie gorzej, niż przeciętne piwnice. Czasami rozważałam, czy przyjemniej mieszkało by mi się w oferowanym pokoju, czy na klatce schodowej pod ścianą albo na wycieraczce sąsiada vis-à-vis. Przeżywałam ataki paniki, odwiedzając pijackie meliny. Gubiłam się w przedsionkach i czułam się niczym Józef K., kiedy przemierzałam wijące się w nieskończoność korytarze, wyobrażając sobie, jak mnożą się przede mną kolejne piętra i jak przybywa drzwi. Prowadziłam pogawędki o sztuce i sensie życia przez domofony na klatkach w wielkich wieżowcach, które przekierowywały rozmowy nie tam, gdzie trzeba. Ujarzmiałam Puszki i Pimpusie z pianą na pyskach, a zębami w nogawkach (wiadomo, czyich). Czasami zastanawiałam się, którędy uciekać. Wciąż powtarzałam, że „oddzwonię”. I nijak nie mogłam znaleźć miejsca, w którym chciałabym zostać.
Moje wielkie życie w wielkim mieście zaczęło się od żeliwnej furtki porośniętej winem. To było w lipcu. Pierwszy punkt zaczepienia w tournée po stolicy, od mieszkania do mieszkania, wypadł gdzieś na dolnym Mokotowie. Zdecydowałam, że tam zostanę, bo mój pesymizm rozrósł się już po sam horyzont i nie wierzyłam, że znajdę pokój od początku do końca taki, jakiego chcę. Pamiętam, że tamtego dnia czułam się jak Ania z Zielonego Wzgórza zmiksowana z Polyanną, na największych obrotach, w trybie turbo. Miałam ze sobą bagaż podręczny w 80-litrowym plecaku, wielkiej torbie podróżnej i kilkunastu kartonach. (Pakowałam się chyba tydzień. Postanowiłam być racjonalna. Skierować się w stronę modnego minimalizmu. Zabrać ze sobą tyle rzeczy, ile zmieści się w jednej paczce. Wybieranie tych najbardziej potrzebnych, niezastąpionych, nie do kupienia i absolutnie niezbędnych do przetrwania w nowym miejscu, skończyło się jednak na ogołoceniu rodzimego pokoju do samego szkieletu pustych, drewnianych półek).
Wreszcie byłam dorosła. I mieszkałam w Warszawie.
Dom był stary. Przedwojenny parkiet pękał ze starości, w deszczowe dni przeżywałam w pokoju potop (nie gorszy niż u Sienkiewicza), schody skrzypiały żałośnie, a żarówki mrugały nastrojowo, bo wszystkie instalacje zakładano w międzywoju. Miałam opiekować się Barbarą (rocznik ’23) w zamian za udostępniony mi pokój (rocznik ’38). Miało być epicko i lirycznie. Lepiej, niż w Liście do nieznanego poety u Wojaczka, bo bez tej strasznej śmierci gdzieś za ścianą. I zaczęło się. Pranie robione w wodzie po rozmrażaniu lodówki. Warty ze świeczką i różańcem w rękach, gdy wracałam późno. Telefony, gdzie schowałam czerwony rondelek, kiedy wrócę i dlaczego nie już.
Uciekłam. Później, przez chwilę, mieszkałam z dwa razy starszą od siebie Białorusinką. Ona traktowała mnie jak dziecko, a ja ją jak swoją babcię. Uciekłam. Zamieszkałam w bursie, na 3. piętrze, w pokoju nr 310. Zostałam. Jestem.
Wstaję co rano szarym świtem. Czytam w tramwaju kolejne partie kserówek, a ich kolekcja rozrasta mi się w teczce (babcia M., Mistrz Yoda, śmieje się, że po tej polonistyce zapomnimy, jak wyglądają prawdziwe książki). Codziennie próbuję zapamiętać swój plan zajęć i rozmieszczenie pomieszczeń w budynku. Na pytanie, jak nazywa się mój wykładowca z zajęć x, odpowiadam, że wysoki brunet w okularach. Wciąż komuś się przedstawiam i próbuję zapamiętać, kto jest w mojej grupie. Czasami na okienkach chodzę z kimś do parku na huśtawki albo na kasztany. Testuję bary mleczne – moim faworytem jest póki co „Rusałka” z klimatem „wczesny PRL”, gdzie można zobaczyć na żywo kucharki z firanką na włosach i menu napisane flamastrem na kartonie. Przychodzę na cudze zajęcia. Staram się oswoić (okiełznać?) USOS. Ciągle jeszcze obijam się o ściany.
To dopiero październik. Początek. Ale czuję, że to będzie dobry czas.
Coś ważnego się zaczęło.
Dorota Kotas
Zaczęłam czytać z ciekawosci, bo sama 30 lat temu też przyjechałam z małego misteczka i pierwsze kontakty z komunikacja miejska podobnie pamiętam, z mieszkaniem miałam łatwiej, nowopoznanych osób mniej,ale bardziej „dotykalni „, nie było wtedy komputerów, komórek, internetu, takie incjacje przeżywałam kilkakrotnie, bo kolejne na coraz wyzszych poziomach skomplikowania, bo studia zaczynałam samodzielnie w Perugii, Rzymie i Londynie.
Brawa dla autorki, ze potrfiła opisać doświadczenie incjacji studenckiej na tyle uniwesalnie, że przypomiały mi się moje doswiadczenia z kompletnie innej epoki.
Bardzo dziękuję!
Ja wychodzę z założenia, że prawie każda inicjacja wygląda tak samo. I kiedyś – i dziś. I ta związana ze studiami czy szkołą – i czymkolwiek innym, co tylko się nasuwa.
Zawsze poszerza się człowiekowi przestrzeń. Pojawia się pewien niepokój, który przechodzi na zmianę w wielką radość i wielki strach przed czym, czy się sprosta. Jest w tej inicjacji jakaś doza oczekiwania, nagłe poczucie dorosłości i otwartość na to, co nowe.
Piękna rzecz! :)
Ten esej zmienił moje spojrzenie na twórczość Kafki. W miejsce nieprzyjaznej autorowi Pragi Dorota Kotas wstawiła Warszawę i pokazała, że każda wielka metropolia to potwór, który pochłania każdego kto spróbuje w niej zamieszkać. DK opisała stan zagubienia oraz lęku egzystencjalnego z niezwykłym polotem i stworzyła dla niego wyraziste, wielkomiejskie tło. Na drugim planie umieściła S.M. Montgomery. Niewiarygodne jak idylliczna Ania z Zielonego Wzgórza nie przystaje do trudnej Kafkowskiej rzeczywistości. Wizja mieszkania ze staruszką niewątpliwie nawiązuje do twórczości Becketta i zamykając utwór pozostawia odbiorcę z uczuciem pustki i beznadziei. Podsumowując: tak o klasykach mówić należy! Nie w ramach anegdoty i żartu, lecz wchodząc z nimi w zażarty dialog i wgryzając się w każdą ich myśl niczym wygłodniały wampir w tętnicę ofiary.