„Kochanie, zabiłam nasze koty”… czytelników też. O nowej książce Doroty Masłowskiej
Odważna nonkonformistka, bezprecedensowa obserwatorka życia społecznego, pisarka wykorzystująca do opisów świata przedstawionego niebanalny język, mistrzyni dialogów, wprowadzająca wulgaryzmy na salony laureatka nagrody Nike; objawienie, głos wołającego na puszczy, omen nowych czasów, wyzwolicielka ze skostniałych ram literackich – Dorota Masłowska – wypaliła się.
Jej nowa książka Kochanie, zabiłam nasze koty opowiada o nudzie i jest po prostu nudna. Jeśli Masłowska chciała napisać książkę o niczym, to się jej udało. Niby-powieść, napisana dużą czcionką (czytelnik nie ma wymówki, że jest senny i litery mu się rozjeżdżają), to zaledwie około stu pięćdziesięciu stron o beznadziei jako znaku dzisiejszych czasów – w sam raz do pociągu czy autobusu. Pełna zdań typu: „była zbyt pogodna, by długo się dąsać, i chwilę potem znowu tonęli w pocałunkach i pieszczotach”, powinna być dołączana do tygodników dla kobiet.
Książka nie bulwersuje, nie wywołuje też jakichkolwiek głębszych wrażeń – jest po prostu nijaka. Czytelnik pamiętający Wojnę polsko-ruską czy Pawia królowej będzie żałował wydanych pieniędzy, chyba że sam woli przekonać się co do walorów artystycznych tej powieści.
Tytułowy zabity kot leży na chodniku i jest jednym, obok starych soczewek i magazynu „Yogalife”, z motywów przewodnich tej powieści. Przypominany zawsze wtedy, gdy autorka nie ma pomysłu na połączenie strzępków świata przedstawionego. Obok kota jedna z bohaterek, Farah, stoi w spodniach od piżamy, zastanawiając się, dlaczego ma je na sobie i jak się tu znalazła. Masłowska nie potrafi wznieść się ponad poziom tego rodzaju obrazowania, jakby wydawało się jej, że jest ono nietypowe, wyrafinowane i na pewno wszystkich zaskoczy swoją niekonwencjonalnością. Niestety, nie udaje się.
Historia toczy się w Princeton w Stanach Zjednoczonych, jednak czytelnik ma wrażenie, że bohaterowie znajdują się w mieście podobnym do Warszawy, na pewno w Polsce, która – według jednej z postaci – mieści się gdzieś w Jugosławii. Każdy o niej słyszał, bo modnie być z Polski, z innego, egzotycznego kraju, znać „pierogi i borszcz” oraz komunizm. Złudzenie, że zostajemy w naszym kraju ma sugerować, że globalizacja dociera wszędzie: jedni mieszkają na strzeżonych osiedlach, drudzy w pijackich dzielnicach i tak jest na całym świecie. Farah i Joanne są przyjaciółkami, ale ich życie różni się: pierwsza pracuje w dużej korporacji i jest przewrażliwioną na punkcie zdrowego stylu życia i czystości, zgorzkniałą singielką, liczącą każdą kalorię; druga – fryzjerka, romansuje ze sprzedawcą kranów, o wszystkim zapomina, nie analizuje, dużo mówi i jest niepoprawną optymistką. Bohaterki opowiadają o swoich historiach, snach, marzeniach i nigdy nie ma się pewności gdzie kończy się jawa, a gdzie zaczyna sen. W ich świecie, w którym panuje empatia i tolerancja, nie ma miejsca na rasizm i homofobię – to oczywiste być biseksualnym, heteroseksualnym, transwestytą, nolifem, anorektykiem, bulimiczką, nie określać się, być artystą (sic!) i mieć niekonwencjonalne pomysły. Świat przedstawiony przypomina sielankę i takim chcą go widzieć bohaterki.
Książkę rekomenduje Sławomir Mrożek, który (chcę w to wierzyć) we właściwy sobie, ironiczny sposób przedstawia wady książki jako jej atuty:
Dorota Masłowska posiada podstawową zaletę: umie opowiadać, niezależnie od innych walorów czy przywar pisarskiego rzemiosła. Jej metafory, porównania, sposób opowiadania budzą zdumienie, potem rozbawienie, a nierzadko wrażenie autentycznej poezji. To mieszanina wszystkiego ze wszystkim stanowi o jej uroku.
Nie sposób się nie zgodzić: owszem, Masłowska umie opowiadać, ale jej opowieść cały czas trwa, nie ma akcji, celu, a głównym motywem książki nie jest życie współczesnych trzydziestolatków w zglobalizowanej wiosce, lecz neurotyczne rozważania samotnej kobiety. Nie wydaje się, że Masłowska jest dobrą obserwatorką – raczej generalizuje i posługuje się stereotypami. Ta książka nawet nie ma fabuły, a jeśli już jakiejś się doszukamy, to i tak rozmywa się ona wśród pustych słów. Znajdziemy też kilka fragmentów, których nie powstydziłby się sam Paulo Coelho:
Zawsze jak się skończymy kochać, bierze mnie coś takiego smutnego. Jakbym miała w środku pusto i uderzona mogła wydać tylko dudniący, matowy dźwięk. Jakby wiał przeze mnie wiatr! Gdy mnie bierzesz, czuję się taka pełna, silna, żywa, a gdy jest po wszystkim, znów ogarnia mnie ta dojmująca samotność. Wiem, że znowu jesteśmy dwiema obcymi jednostkami, że połączenie jest niemożliwe, że człowiek jest samotny w sobie na zawsze…
Pseudointelektualne pisarstwo opowiada nam tyle o współczesności pokolenia Masłowskiej, bezsensie i braku celu w życiu, co przejrzenie wpisów na portalach społecznościowych. Powieść pokazuje to, co drażni autorkę: życie dla marki, ekologia, mania zdrowego odżywiania, żele antybakteryjne i magazyny o jodze. Dorośli, samotni ludzie, z pracą lub bez, zachowują się jak spuszczone ze smyczy rodziców nastolatki. Brak im osobowości, mają nadzieję na zmiany i na lepsze jutro, ale nie robią nic, by poprawić swoje życie. Uzależnieni od magazynów, alkoholu, papierosów, żelów, gier komputerowych, proszków antydepresyjnych i lakieru do włosów wpadają w konsumpcyjny świat. Chodzą na wystawy niezależnych artystów, do kina, ale nie na film, jedzą burgery z frytkami, a ci, którzy skończyli studia, sprzedają armaturę łazienkową.
Jednak to nie fabuła, która jest nijaka, bez pointy, bez akcji, bez punktu kulminacyjnego, za to złożona głównie z myśli i dialogów, jest największym minusem tej książki. Regres w stosunku do wcześniejszych powieści zauważalny jest w języku: mało inteligentnym, na siłę dowcipnym, nieciekawie łączącym świat realny z fikcyjnym, zapychającym pustki metaforami, o których autorka przypomina sobie z dużą nieregularnością. Wiele tu pseudopoetyckich epitetów: „powietrze pachniało słono”, „weszła do wody, zimnej, zielonej, słonej, bezkresnej”.
Oczywiście, by podnieść walory powieści, tzn. zaszokować czymkolwiek, byle o książce było głośno, autorka wplata w sielankowy nastrój wiele kolokwializmów i wulgaryzmów, np. wtedy, gdy wypowiada się postać z wytatuowanym orłem w pachwinie, która tak tłumaczy tę ozdobę: „Nie wiem, dlaczego pomyślałam, że to najlepsze miejsce, to był impuls”, po czym dodaje: „Chodzę na brazylianę, ale nie mam do tego przekonania. Za każdym razem mam wrażenie, że ta baba wyrwie mi raz całą cipę z korzeniami”.
Narrator jest najlepiej przemyślanym elementem konwencji literackiej: nie broni bohaterek, nie komentuje ich zachowań, jednak jego obecność ukazuje bezsens ich wypowiedzi i pustosłowie. Tworzy dystans między czytelnikiem a postaciami i światem przedstawionym.
W dwudziestym czwartym rozdziale znajduje się fragment, który mówi wszystko to, co na temat społeczeństwa chciała wyrazić autorka, ale nie udało jej się tego pokazać w przestrzeni literackiej:
Nie mieści mi się to w głowie, że w tym postmodernistycznym, a właściwie postfizycznym, POSTREALNYM świecie nagle – coś takiego. Przyjaźń przez Facebook, sport na konsoli, seks przez kamerę, wychowywanie dzieci przez Skype’a, martwe ryby w rzekach, martwe ptaki na drzewach, martwe drzewa: hologramy, wakacje w kosmosie, żele antybakteryjne i żele priobiotyczne, i żele anty-probakteryjne dwa w jednym, i nagle w tym wszystkim nadjeżdża wagon metra. Po brzegi pełen buzującej, tętniąco-pulsujacej, skłębionej, namolnej, bezładnej, fizycznej do szaleństwa masy ludzkiej!
Dobrze przeprowadzona akcja marketingowa sprawi, że uda się sprzedać wiele egzemplarzy tej książki. W wywiadach Masłowska powtarza do znudzenia, że krytykuje korporacyjny świat i kapitalizm. Może i tak, ale nie w swoim najnowszym wydawnictwie, nie na poziomie języka czy opisu, raczej w domysłach czytelnika, który na siłę musi doszukiwać się sensu i celu w nijakiej i przegadanej powieści. Sama książka wpisuje się w tematykę, jaką usiłuje przekazać, tzw. lifestyle: życie między bannerami reklamowymi a szklanymi budynkami, z papierowym kubkiem kawy w ręku, gonieniem za jakością zamieniającą się w ilość.
Czytając Kochanie, zabiłam nasze koty, miałam wrażenie, że książka powstała z przymusu i dlatego nie ma celu, do niczego nie dąży, a jej sens ginie w masie słów. Mam nadzieję, że czytelnicy nie uwierzą ślepo w reklamę tej powieści, bo jeśli tak będzie, okaże się, że Masłowska miała rację.
Aneta Korycińska
ZOBACZ TAKŻE: MASŁOWSKA W WERSJI FIT, CZYLI „KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY”
Paulo Cothello jest pisarzem godnym i basta!
Ironii niestety w tej książce brak. Jest ona pisana wybitnie poważną opowieścią o problemach społeczeństwa globalnego w starciu z dyskursem władzy w postmodernistycznym świecie. Owszem, jest głęboka.
Teraz na poważniej.
Masłowska ocieka ironią. Jej niedostrzeżenie wiązać się może raczej z potrzebą znalezienia konkretnej, przewodniej myśli metodologicznej która przyświecała Masłowskiej w pisaniu książki. Siedem lat zmusiło do czekania na geniusz w stylu „Biegunki cesarza” albo czegoś podobnego w kontekście poprzednich dwóch powieści polskiej pisarki. Jednak tu pojawia się pewien problem, bo poza znakomitym słuchem językowym i niewypowiedzianymi wprost problemami jest masa ironii i puszczania oka do czytelnika.
Bo skoro Masłowska rzucająca, za przeproszeniem, kurwami jest zrozumiała, to nie wiem czemu subtelniejsze formy przekazu z jej strony spotkać się mogą z niezrozumieniem. Dystans, rozkosz czytania – to pomaga przy lekturze.
Według tej recenzji książka ma tylko wady. Moim, skromnym, bom głupia, zdaniem książka jest naprawdę ciekawa. A dosłowność w jej lekturze okazuje się być… zbyt poważna na ciągłe puszczanie oka.
Recenzja cieszy mnie o tyle, że jestem osobą małostkową i zawistną, a jednocześnie wystarczająco leniwą, żeby nic ze sobą nie robić. Nigdy nie czytałem żadnej z książek Masłowskiej, jednakże denerwuje mnie jej wiek i osiągnięty sukces; ta recenzja jest balsamem dla mej duszy.
Lecę dalej być zaplutym polaczkiem, ciao.
mam ochotę kupić autorce stos pism dla kobiet z dodatkami w postaci nudnych książek, skoro sama się zaklasyfikowała do grona tych, dla których nudne książki są w sam raz.
Z wielkim, nieoczekiwanym żalem muszę zgodzić się z recenzentką. Jestem wielkim entuzjastą twórczości Masłowskiej, niestety ta powieść mnie zawiodła. Miałem wrażenie jakbym czytał mierne tłumaczenie z angielskiego („whisky na skałach”), upstrzone niecelnymi porównaniami – „papieros jak spadająca baletnica” (sic!) dedykowane dla ludzi, którzy z literaturą mają kontakt sporadyczny. Wydaje mi się, że Autorka „sprzedała” swój talent by odnieść sukces na rynku zagranicznym. Nie wiem czy wyszło, ale założenie jak najbardziej słuszne, bo przecież: „Listy bestellerów pełne są kiepskich książek”. Oby kolejna powieść nie była dedykowana na sprzedażowy hit Wall-Martu.