Ustalmy na początku: poza tym akapitem nie przeczytacie w tej recenzji zbyt wiele o bogatym ojcu, okładce „Vogue’a”, powiększanych ustach, Lizzie Grant, usuwaniu starych nagrań z iTunesa czy kiepskim występie w „Saturday Night Live”. Być może odrobinę o całej tej kreacji i postaci Lany del Rey, ale wyłącznie w kontekście muzycznym. Bo panna del Rey wydała debiutancki album Born To Die, więc niech broni się twórczość. Nieważne przez kogo wymyślona ani za ile dolarów wyprodukowana.
Jako sympatyk „starej ameryki”, beat generation, ery jazzu i rock’n’rolla, pin-up girl’s, Forda del Rey i tego kultowego hollywoodzkiego czaru lat 50. kupuję tę twórczość. Tak jak kupuję wykreowany przez Lizzie wizerunek, nie zastanawiając się przy tym ani trochę nad zaskakująco mocno pożądaną przez krytyków i internetowych komentatorów „autentycznością”. Jak niezwykle trafnie napisał dziennikarz Daily Mail: „Ostatecznie, David Bowie również nie był kosmitą, kiedy nagrywał Ziggy’ego Stardusta”. I tym argumentem chciałbym powstrzymać dalsze rozważania na ten temat.
Mamy tutaj do czynienia z kreacją „gangsterskiej Nancy Sinatry”. Określenie to do znudzenia przewija się we wszystkich artykułach o Lanie, niemniej nie należy z niego rezygnować, jako że pani Sinatra jest tutaj postacią-kluczem; również jeżeli chodzi o muzykę. W końcu singlowemu i pojawiającemu się dosłownie wszędzie w ciągu kilku ostatnich miesięcy „Video Games” wcale nie jest daleko do leniwie zmysłowego (oczywiście akurat w wykonaniu Nancy, oryginał to kompozycja Sonny’ego i głos Cher) „Bang Bang (My Baby Shot Me Down)”. Przewija się w tym też dziewczęca zawadiackość, która może kojarzyć się z przebojami takimi jak „These Boots Are Made For Walkin’”, choć Lana raczej nie pozwala sobie na aż tak taneczne i optymistyczne numery. Koncentruje się na melancholijnych liniach wokalnych, pływających po gustownie skrojonych, nienarzucających się i bardzo dobrze wyprodukowanych podkładach, a te z kolei kojarzyć się mogą z podrasowaną duż
ą ilością smyczków twórczością Portishead, Tricky’ego czy Animal Collective.
Melodie są zdecydowaną zaletą albumu – to, jak leniwie płyną w „Blue Jeans” czy „Diet Mountain Dew” i zdecydowanie zagnieżdżają się w głowie słuchacza. Obecnie w radiu i MTV można się nadziać na mnóstwo głośnego popu, studyjnie poszatkowanego i skompresowanego przez wywodzących się z hip-hopowego środowiska producentów, w którym ten podstawowy element, jakim jest dobra melodia, zwyczajnie schodzi gdzieś na dalszy plan. U Lany jest inaczej. Jest tu mnóstwo piosenki oraz śpiewnych, rozmarzonych, rozmytych i ubarwionych delikatną, bardzo kobiecą chrypką wokaliz. Choć poza nimi pojawiają się też pewne eksperymenty: rapowe wstawki w dość osobliwym „National Anthem”, rozpoczynającym się od smyków zapożyczonych z orkiestrowej wersji utworu „The Last Time” The Rolling Stones (i znanych jeszcze lepiej z „Bitter Sweet Symphony” The Verve), czy urozmaicenia, jak lukrowane na ciepło wysokim, dziewczęcym głosikiem refreny w „Off To The Races”.
Teksty piosenek są raczej proste i niekoniecznie najwyższych lotów, niemniej zawierają wiele odwołań do amerykańskiej popkultury i ostatecznie definiują wizerunek Lany jako rozmarzonej, rozpalonej Lolity, momentami może rzeczywiście nieco gangsterskiej i zadziornej, ale z wyraźnymi ciągotami ku porzuceniu roli groźnej samosi i oddaniu się silnym męskim ramionom oraz zastanawiającym związkom o toksycznym potencjale. Najbardziej z tego wszystkiego podoba mi się właściwie fakt, iż cała ta liryka niekoniecznie przypadnie do gustu feministkom. A o seksizm, szowinizm i całą resztę nie zostaną tym razem posądzeni rockmani ani raperzy, tylko słodka i bardzo kobieca dziewczyna z Nowego Jorku.
Jeżeli uda mi się kiedyś spełnić swoje marzenie i przejechać całe Stany Zjednoczone ze wschodu na zachód (oczywiście za kierownicą Dodge’a Challengera 1970, niczym Kowalski w Znikającym punkcie), na pewno zadbam podczas podróży o odpowiednią oprawę muzyczną. I widzę to tak, że o ile za dnia w odtwarzaczu lądowałyby krążki ZZ Top albo The Doors, tak przy zachodzie słońca, znajdując się gdzieś pośród prerii i przed kusząco mrugającymi światłami majaczących w oddali wielkich miast, nie pogardziłbym debiutanckim albumem Lany del Rey.
Maciej Tkaczyk
Ufff, nareszcie! To chyba pierwsza recenzja płyty Lany, która koncentruje się faktycznie na brzmieniu, a nie na skądinąd całkiem intrygującym wizerunku artystki. Taka trochę oniryczna akwarelka, ale całkiem nieźle, moim zdaniem, oddaje klimat krążka.
Absolutnie się zgadzam!