(Fot. S. Kamiński/AG, źródło: https://www.facebook.com/warszawalat90)
Warszawa, koniec lat dziewięćdziesiątych. Kolegę otoczyła grupa dresiarzy. Ma oddawać, do stu szatanów, walkman. W takiej sytuacji można oddać albo nie oddać. Jeśli nie oddać, to bić się lub uciekać. Kolega wybrał możliwość, której łysi nie przewidzieli: grzmotnął walkmenem o krawężnik. Ta scena z życia rozegrała się według innego scenariusza niż dziesiątki podobnych scen tamtego powszedniego dnia.
Uliczne kradzieże to był obyczajowy standard lat dziewięćdziesiątych. Walkmany, okulary przeciwsłoneczne, czapki z daszkiem, zegarki, rowery górskie. Łatwo było stracić każdy przedmiot o jakiej takiej wartości. Pieniądze ukrywano w wewnętrznych kieszeniach kurtek i plecaków, w opakowaniach chusteczek do nosa.
Niektóre dzielnice i rejony miasta miały szczególnie złą sławę. Na przykład okolice Stadionu Dziesięciolecia. Zaułki na Woli. Generalnie: przejścia podziemne. Ale nie potrafię rozlokować tych obszarów drobnej (pff) przestępczości na mapie. W zasadzie należało uważać wszędzie, w języku piłkarskim to się nazywa „mieć przegląd pola”. Czujność można było wyłączyć w parkach miejskich w niedzielę w godzinach popołudniowych. Rodzice spacerowali za wózkami swoich dzieci. W takich właśnie miejscach i porach często jeździły radiowozy strzegące ładu społecznego. Pozory sprawiedliwości.
Krótka piosenka Zagubiłem się w mieście z płyty Kazika 12 groszy, rok 1997, oddaje stan duszy mojej przeżywany setki razy:
Polazłem w rejony, gdzie nikt o zdrowych zmysłach
Nie chodzi nocą, ani nawet za dnia.
Nie ma co panikować, trzeba pomyśleć o tym,
By najprędzej jak się da znaleźć drogę z powrotem.
Z doświadczeń własnych i kolegów dało się wyprowadzić kilka zasad przetrwania w miejskiej dżungli. Jeśli pojawiło się zagrożenie, należało nauczyć się nie zwalniać ani nie przyśpieszać. Iść śmiało, ale nie zuchwale (czyli jak?). Jeśli zaczepią, mówić tak a tak. Jeśli atakują, uciekać tam a tam. Niektórzy przewidująco zapisywali się na naukę sztuk walki. Nie brakowało takich szkół w latach dziewięćdziesiątych. Ostrożność nie wynikała z tego, że ludzie wtedy dorastający byli słabi i zastraszeni. To raczej brutalność ulicy nie zostawiała wyboru. Strategia walki napastników sprowadzała się zwykle do przewagi liczebnej i miejsca, w którym mogli bić się albo okraść, a najlepiej jedno i drugie.
Jeśli wpakowałeś się w ciemny zaułek, to powinieneś umieć machać rękami i nogami. Pamiętam kilku kolegów, którzy po latach mieli czarne pasy różnych sztuk walk. Innym wystarczały predyspozycje fizyczne: na przykład jeden kamrat z podstawówki (choć działo się to już w czasach licealnych) wykorzystał swoje dwa metry i kompleksję boksera, żeby jedną ręką trzymać rower górski za ramę, a drugą okładać nadskakującą watahę złodziei. Wyszedł z tej bójki ze złamanym kciukiem i z rowerem (czyli jak przyszło co do czego, dresiarnia lała się średnio). Dodam, że lata dziewięćdziesiąte były czasami wielkiej chwały Andrzeja Gołoty. Ten pokazał, że ciężkim treningiem… – wiadomo.
Jak się już trochę dorosło – minęły lata dziewięćdziesiąte – te patologiczne zjawiska występowały w mniejszej skali, ale nie zniknęły. Dobrze wiedziałem, o czym pisał Jacek Hugo-Bader w reportażu Chłopcy z motylkami z 2003 (zwracam uwagę na mistrzowski tytuł), najlepszy tekst dziennikarski roku według miesięcznika „Press”. Ja może zacytuję dłuższy fragment:
Nie mogę patrzeć, jak mój syn chowa pieniądze do skarpetki, kiedy wychodzi do kina. Wzbiera we mnie złość i wściekłość. Nie mogę żyć w ciągłym strachu, że znowu wróci do domu psychicznie pokaleczony, upokorzony, zdeptany, pokiereszowany. Nie chcę drżeć zawsze, kiedy jedzie na trening rowerem. Jestem wściekły na siebie, kiedy mu proponuję, żeby wziął mój rower, bo jego jest lepszy i droższy. Kiedy pomyślę, że go napadną, jak będzie szedł z dziewczyną do kina przez kładkę nad ulicą Ostrobramską, że skroją go ze wszystkiego prócz majtek i skarpetek, budzi się we mnie nienawiść. Nienawiść, szlag by trafił – nienawiść i dusząca gardło wściekłość! Gówno mnie obchodzą twoje frustracje, mały żulu, twoje paskudne życie, chlejąca matka, problemy szkolne, brak drugiego śniadania i ojciec w kryminale. Kiedy o tobie myślę, dresiarzu z bloku, żałuję, że zlikwidowali karę śmierci. (…)
Wypowiadam ci wojnę, pieprzony oprychu spod bloku.
Jestem ciekaw, ile osób w wieku licealno-studenckim wie dzisiaj, co to motylek. Na wszelki wypadek wyjaśniam: to taki trzyczęściowy metalowy nóż rozkładany i składany w ciągu sekundy, wielkości kluczy z brelokiem, i podobnie nawet pobrzękujący. Motylek mieścił się w bocznej kieszeni fleka, to jest kurtki noszonej wprawdzie również przez uczciwych ludzi, ale szczególnie lubianej przez zbirów. Pro memoria: flek był gładki i przyjemny w dotyku. Na zewnątrz czarny lub ciemnozielony, wewnątrz pomarańczowy. Dało się odwrócić fleka i nosić pomarańczową stroną ku światu.
Pamiętam Liroya, który w 1995 śpiewał o scyzoryku:
Czas powiedzieć prawdę, powiedzieć tak, jak jest,
W kraju latających noży numerem jeden jest rap,
Bo o nim tak naprawdę mowa,
Czarny rytm, he! i dosadne słowa!
Określenie „latający nóż” bardziej pasuje mi do motylka niż do takiego tradycyjnego scyzoryka, z którym chodzi się na grzyby. O tym, jak latają motylki, można się było przekonać podczas meczu Wisła Kraków – AC Parma 20 października 1998 roku. Wtedy jeden z bandytów rzucił z trybun motylkiem prosto w głowę włoskiego piłkarza Dino Baggio.
Liroy śpiewający, że rap jest latającym nożem skłania mnie do ponurej refleksji. Trudno mi dziś – i może nie tylko mi – ocenić, po której stronie noża stali wykonawcy hip-hopu i rapu. Klimat walki ulicznej i różne odmiany osiedlowego bandy- i patriotyzmu wyrażały się w agresywnej stylistyce hip-hopowych piosenek; proszę nie mówić, że nie. Od kolegi kolegi wiem ponadto, że członkowie (wszyscy trzej) jednego ze znanych zespołów któregoś dnia zażądali od chłopaka pieniędzy, bo akurat szli na imprezę i trzeba było kogoś ogolić. Nie wiem, czy to prawda. Mam ochotę wierzyć.
Zarazem wypada jednak przyznać, że hip-hop przynajmniej czasami fortunnie opisywał świat, w którym wtedy żyliśmy. Pozostałe muzyczne genre’y niechętnie wchłaniały tematykę (codzienność ulicy Warszawy, Kielc, Kutna, czego tam jeszcze), z którą wybrane grupy hip-hopowe radziły sobie nieźle. Tym jednym zdaniem składam prywatny hołd Paktofonice.
Oprócz hip-hopu knajacką atmosferę ulicy lat dziewiędziesiątych z humorem (bo hip-hop jakoś zbyt serio) opiewał Kazik. Wydaje mi się zresztą, że to on zaczął. Piosenka Ręce do góry z albumu Muj wydafca (1994) opowiada o krojeniu, nawiązującym do długiej tradycji „kradzieży na gościńcu”.
Szedł panicz po naukę do grodu pobliskiego.
Wyprawili go rodzice by w życiu doszedł do czegoś.
Gdy szedł tak po gościńcu, dumając o przyszłości,
Dopadli go znienacka, złupili bez litości.
(…)
Minęły długie lata i nie ma już gościńca.
W tym samym teraz miejscu przebiega wzdłuż ulica.
I tylko zbóje dalej, ubrani doskonalej,
Czyhają na ofiarę by złupić ją bezczelniej
Heja ho…[1]
No i ten kawałek – 1996 (też arcytytuł) – zespołu T.Love. Nie potrafię słuchać bez uśmiechu:
Tak mało świateł i daleko do domu,
Kochanie, nie wiem, czy obejrzę twoją twarz.
Dziewczyna się przygląda, zamiast mi pomóc
Faktycznie na pomoc lepiej było nie liczyć. Ale nie obwiniałbym dziewczyn, tylko powszechniejsze zjawisko znieczulicy. Tym jaśniej na tym szarym tle rysują się sylwetki bohaterów, którzy nie przyglądali się, zamiast pomóc, lecz wzięli bandytów w swoje ręce. Pamiętam heroiczny gest dziennikarzy z lokalnej gazety: zatrzymali się na środku szosy, bo widzieli, że kogoś kroją na chodniku. W hall of fame umieściłbym portret taksówkarza: wyskoczył z auta, żeby zabrać rower komuś, kto zabrał dziecku. I jeszcze kilka portretów, takie tam historie, o których nie opowiem. Teraz, jak czasami idę przy Dworcu Centralnym albo przy Rotundzie, trudno mi uwierzyć, że nastolatkowie bez strachu bawią się telefonami za półtora tysiąca.
W czerwcu 2013 roku razem z kolegą szedłem na urodziny koleżanki na ulicy Leonarda. Błądziliśmy długo po różnych uliczkach i bramach pachnących szwindlem i rozbojem. Jako dziecku Warszawy z końcówki XX stulecia przypomniały mi się fleki, motylki i tym podobne gadżety. Myślę o stolicy z tamtych czasów bez sentymentu i uważam to za dowód emocjonalnej lojalności, przede wszystkim wobec siebie.
Tomasz Jędrzejewski
Zobacz także:
-
Nanibyzm i nijakość. „Nie uderzy żaden piorun” Dominiki Ożarowskiej
-
Literatura na majówkę
-
Warszawa Młodych: Masz wielką moc, aniołeczku
[1] Kazikowi mogło też chodzić o rzekome łupiestwo podatkowe. Jeśli tak, to piosenka nie wydaje mi się już taka przemyślna.