
Znajomy wysłał mi kiedyś zdjęcie rzeźby przedstawiającej wyprostowanego, stojącego pewnie człowieka w garniturze z głową skierowaną ku niebu nad Manhattanem. Podpis pod fotografią brzmiał: „Think Big” i była to konkluzja jednej z naszych rozmów. W przypadku takich chwytliwych sentencji łatwo można dać się uwieść ich mglistemu znaczeniu. Pospieszyłam więc z dociekaniami, o co tak naprawdę tutaj chodzi.
Nie było trudno. Na stronie internetowej: doyouthinkbig.com przeczytałam, że wspomniana rzeźba autorstwa Jima Rennerta ma na celu przypomnieć każdej wytrwale pracującej osobie, że amerykański sen jest wciąż żywy i osiągalny. Jeśli w coś wierzymy – jak rozumiem – każdy sen jest do spełnienia, a każde marzenie znajduje się w zasięgu naszych rąk. Moje pierwsze skojarzenie? Francis Scott Fitzgerald i jego Wielki Gatsby.
Jay Gatsby był zarówno dzieckiem, jak i niewolnikiem swoich czasów. Wymyślił takiego siebie, „jakiego siedemnastoletni chłopak potrafi wymyślić i tej koncepcji pozostał wierny do końca”[1]. Pochodził z rodziny biednych i niezaradnych farmerów, nosił podarty sweter i „portki z żaglowego płótna”, ale uwierzył, że może stać się, kim tylko zechce. Wzorcowo wobec protestanckiego etosu pracy: zarabiał, uczył się i oszczędzał, stymulując umysł marzeniami o świetlanej przyszłości. Był pewien, że ona nastąpi i gardził niewiarą innych. Zgodnie z kalwińską doktryną predestynacji: miał w sobie głęboko zakorzenione przekonanie, że jest po tej lepszej stronie – po stronie wybranych. Wspinał się po szczeblach kariery: najpierw wojskowej, później związanej z szeroko pojętymi interesami, których nikt nie był w stanie sprecyzować, a które doprowadziły go do milionów. Ale co najważniejsze – konsekwentnie tworzył nowego człowieka, nowego Amerykanina: wybrańca, obrosłego w legendy „self-made mana”, którego znają wszyscy, ale nikt naprawdę, który pochodzi nie wiadomo skąd, za którym nie stoi żadna wielopokoleniowa scheda, który napędzany przeszłością, żyje dla przyszłości, który nigdy nie jest „tu i teraz” i który gorąco wierzy, że może zrobić wszystko… nawet cofnąć czas.
„Kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość. Kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość”
Gdyby trochę ahistorycznie przyjrzeć się Wielkiemu Gatsby’emu w kontekście Paradoksu czasu Philipa Zimbardo i Johna Boyda, można by stwierdzić, że bohater powieści Fitzgeralda zbyt mocno wziął sobie do serca zasadę, jakoby teraźniejszość była czymś więcej niż tylko środkiem, za pomocą którego możemy powtórnie napisać swoją przeszłość[2]. Według autorów „teraźniejszość jest także medium, dzięki któremu od początku wpisujesz do pamięci myśli, uczucia i zdarzenia”, a zatem gdy kontrolujesz teraźniejszość, niejako przesądzasz, co będzie się składało na twoją przyszłość. Psychologowie cytują dalej Orwellowski slogan partyjny z Ministerstwa Prawdy z Roku 1984: „Kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość. Kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość”, twierdząc przy tym, że o ile kontekst przywołanego cytatu jest zdecydowanie negatywny, to kontrola nad przeszłością, teraźniejszością i przyszłością jest istotna dla każdego i oznacza zdolność do świadomego modelowania czasu w pozytywnym duchu. Oczywiście nie jest to próba nowej interpretacji słynnej sentencji, która odnosi się do szerzenia propagandy i nawołuje do pisania na nowo historii, jednakże pojawia się tu pewna analogia w przeświadczeniu, że można zrobić wszystko, o ile ma się do tego odpowiednie narzędzia. Zarówno więc Ministerstwo Prawdy mogło zmieniać przeszłość, bo miało pełną kontrolę nad społeczeństwem, jak i bohater Fitzgeralda żył w przeświadczeniu, że jeśli może kupić sobie wszystkie dobra nowoczesnego świata, to dlaczego nie mógłby odkupić minionego czasu. Tu władza, tu pieniądze… czy nie wychodzi na jedno?
Otóż nie, optymizm i bezgraniczna wiara we własną moc sprawczą, tak charakterystyczna dla Jaya Gatsby’ego, pozostanie zapewne tylko mitem. W odróżnieniu od Europy, Ameryka miała kojarzyć się ze społeczeństwem wolnym i bezklasowym, w którym „American Dream” był dostępny dla każdego. Szybko jednak wyszło na jaw, że Gatsby nie kupi sobie przeszłości w postaci dobrego pochodzenia, nie powtórzy czasu, który już minął. Dostęp do wyższych sfer był dla niego zamknięty, podobnie jak miłość do Daisy Fay, dziewczyny z dobrego domu, była niemożliwa. „W jej głosie czuje się pieniądze” – powiedział Gatsby – lecz były to inne pieniądze niż jego, nuworysza: młode i zarobione szybko, dzięki prężnemu i nienasyconemu instynktowi nowego człowieka. Z ludźmi pokroju Daisy stykał się w różnych swoich nieujawnionych zawodach, lecz zawsze oddzielony od nich „niewidzialnym zasiekiem z drutu”.
Czas to nie pieniądz
Według autorów Paradoksu czasu Benjamin Franklin mylił się, mówiąc, że czas to pieniądz. Zimbardo i Boyd powołali się na klasyczną ekonomię, według której im dany zasób jest rzadszy oraz na im więcej sposobów może być wykorzystany, tym większa jego wartość. Jeśli tak to ujmiemy, czas staje się jednym z najcenniejszych zasobów, którego nie da się zaoszczędzić i odłożyć na później. W odróżnieniu od pieniędzy, czasem dysponujemy bez przerwy, podejmując bardziej lub mniej świadome, a jednak niekończące się decyzje, co z nim zrobić. Co więcej, czas jest zasobem nieodnawialnym – nie można go powtórzyć, o czym Jay Gatsby zdawał się nie wiedzieć:
Mówił wiele o przeszłości i pojąłem, że chce coś odzyskać, może jakąś część samego siebie, która zatraciła się w miłości do Daisy. Ta miłość wniosła w jego życie nieład i zamieszanie, lecz gdyby tylko mógł wrócić do punktu wyjścia i powoli prześledzić wszystko od początku, na pewno odnalazłby to, co utracił[3].
„Lubię duże przyjęcia. Są takie przytulne. W małym gronie nigdy nie ma intymnego nastroju”
Kategoryczne stwierdzenie, że nasz bohater zupełnie nie miał kontroli nad swoją przeszłością, byłoby jednak niesprawiedliwe. Przeciwnie, kreował ją ze zręcznością zaprawionego w bojach scenarzysty filmów sensacyjnych. „(…) Słuchając Gatsby’ego, miałem wrażenie, że pośpiesznie przerzucam kartki ilustrowanych magazynów”[4] – powiedział Nick Carraway, narrator powieści. Gatsby twierdził, że był synem bogatych ludzi ze Środkowego Zachodu, że kształcił się w Oksfordzie, że wszyscy w rodzinie pomarli i odziedziczył ogromne pieniądze, a później podróżował jak radża po największych miastach Europy, w których zbierał klejnoty; że gdy nadeszła wojna, szybko awansował na majora i rządy alianckie przyznały mu odznaczenia. Równie nieprawdopodobne okazały się przyjęcia, które później organizował, a które – jak to stwierdziła Jordan Baker – „są takie przytulne”, gdyż, dla odmiany, „w małym gronie nigdy nie ma intymnego nastroju”[5]. Czy to wszystko mogło zdarzyć się w jednym życiu?
„Być albo nie być?”. Otóż nie – być i nie być jednocześnie
Przyjeżdżający z najdalszych zakątków goście mieli najczęściej nikłe pojęcie o gospodarzu organizującym zabawę. Był jak widmo. W rozległych przestrzeniach swojego pałacu wypełnionego setkami przypadkowych osób hulających w rytm nowojorskiego jazzu stał się prawdopodobnie legendarną postacią, wokół której narosło tyle niesamowitych historii, że spokojnie można byłoby obdzielić nimi niejedną biografię. Urządzał zabawy w miasteczku West Egg na wybrzeżach Long Island – pełnej skrajności, kontrastów, mieszaniny klas, form, stylów kwintesencji nowoczesnego świata – który za nic miał wielopokoleniowe tradycje Środkowego Zachodu. Gatsby był prawie niewidzialny – mało kto go spotkał, mało kto go znał. Podnieceni szampanem goście snuli o nim najrozmaitsze opowieści, w których ta, że podobno kogoś zabił była domysłem najżywiej rozpalającym wyobraźnię ciekawskich. Zawsze był gdzieś obok – milczący obserwator, myślami zawsze oddalony od miejsca, w którym właśnie się znajdował. „Zastanawiałem się, czy to, że nie pije, pomaga mu utrzymać dystans wobec gości, bo zdawało mi się, że staje się coraz bardziej nienaganny, podczas gdy wszyscy naokoło byli już ze sobą za pan brat”[6] – rozmyślał Nick Carraway. Gatsby mógł urządzać zabawy z niewyobrażalnym rozmachem, w bajkowej scenerii pałacu, przyjęcia, na które przyjeżdżały najznamienitsze osobistości Long Island – a jednocześnie nie uczestniczyć w nich, jakby same w sobie nie były dlań dostatecznie porywające. Fizycznie obecny, duchowo niedostępny. Wiedziano, że jest, lecz nikt nie miał pojęcia, gdzie; mógł ze swojego domu tworzyć niemal chwilowe centrum świata, a i tak nie był to wystarczający powód, by żyć wyłącznie „tu i teraz”.
„Czy wy też czekacie na ten najdłuższy dzień w roku po to, żeby go w końcu przegapić?”[7], czyli przyszła perspektywa czasu
Zgodnie z Paradoksem czasu można by powiedzieć, że Gastby’ego zdominowała perspektywa przyszłościowa. Tezą książki wspomnianych psychologów jest założenie, że ludzie dzielą swoje życiowe doświadczenia na trzy szerokie perspektywy: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, i że najczęściej dochodzi do nadużywania którejś z nich. Na to, która stanie się dominująca, mają wpływ: doświadczenia, kultura, wykształcenie, klasa społeczna, wyznanie, a nawet – jak twierdzą autorzy – klimat, w którym żyjemy. Oczywiście, niebagatelną rolę odgrywają również modele społeczne, rodziny, grupy rówieśnicze, środowiska szkolne czy zawodowe. Pierwszy paradoks, według Zimbardo i Boyda, polega na tym, że dominująca perspektywa czasu wpływa na nasze decyzje, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Drugi paradoks wiąże się z prostą zasadą, że nadmiar szkodzi zdrowiu, bo o ile niektóre z kategorii postrzegania czasu mają wiele dobrych stron, o tyle w momencie, gdy jedna z nich jest faworyzowana, jej wady zaczynają przysłaniać zalety.
Autorzy uważają – co może okazać się najistotniejsze w przypadku Jaya Gatsby’ego – że owe perspektywy są czymś nabytym, a nie wrodzonym. Znaczy to mniej więcej tyle, że środowisko, w którym wychował się bohater, zdeterminowało jego przyszłościowe spojrzenie. Od najmłodszych lat każdy jego dzień nie był mijającym swobodnie czasem, lecz raczej inwestycją czasową na przyszłość. Uczył się, planował, pracował, a wszystko nie po to, by cieszyć się bieżącą chwilą, lecz by co najwyżej czerpać z niej satysfakcję, że jest należycie wykorzystana i zaprocentuje w przyszłości. Idąc tym tropem, Gatsby nigdy nie powiedziałby: „Trwaj chwilo, jesteś piękna!”. Jeśli już, to zdanie mogłoby odnosić się wyłącznie do chwil wyobrażonych, które dopiero miałyby nadejść, ale przecież bynajmniej nie byłby to czas rzeczywisty, obiektywny – co najwyżej antycypowany.
Jak można przeczytać w Paradoksie czasu, z przyszłą perspektywą związani są ludzie najczęściej odnoszący sukcesy. Są to także osoby niepodejmujące zbędnego ryzyka, które mogłoby np. zagrozić ich zdrowiu lub – właśnie – negatywnie zaważyć na ich przyszłości. Tego typu jednostki mają mniejszą skłonność do nałogów, a większą do tego, by dbać o rozwój intelektualny i sprawność fizyczną. Ponadto, uważa się je za bardziej skrupulatne w swoich zadaniach niż te ukierunkowane na teraźniejszą bądź przeszłą perspektywę czasu. Tacy ludzie, jak twierdzą przywoływani w tej pracy psychologowie, również statystycznie częściej wykonują rutynowe badania. Dodatkowo, „przyszłościowcy” zarabiają więcej.
A zatem nic innego jak ciągłe inwestowanie w siebie. Tutaj można by polemizować z autorami Paradoksu czasu i przyznać rację Benjaminowi Franklinowi, bo w tym rozumieniu każda chwila rzeczywiście jest walutą, pieniądzem, który może procentować, o ile jest dobrze ulokowany. Brzmi pięknie, nieprawdaż? Rozwijają się wówczas nadludzie: perfekcjoniści, mądrzy, zdrowi, przystojni, sprawni, bez żadnych słabości, wykształceni, elokwentni, obyci, znający po kilka języków obcych. Ludzie, którzy – jak to się mówi – biorą życie garściami, va banque! Ale, ale…
Jest i druga strona medalu. Z badań, na które powołują się Zimbardo i Boyd, wynika, że tacy ludzie są zdecydowanie mniej skłonni do pomagania innym, słowem – są większymi egoistami. Wiąże się to z nieustannym pośpiechem, szybkim tempem życia i poczuciem marnowania czasu, co wymusza przedłożenie swoich spraw ponad dobro kogoś, kto rzeczywiście potrzebuje pomocy. Zbyt silna koncentracja na przyszłości eliminuje wiele płynących z niej korzyści i wiąże się z życiem pod tak zwaną nieustanną presją czasu. Wówczas ma się ciągłe poczucie, że ilość czasu na zrobienie wszystkiego, co by się chciało, jest niewystarczająca.
„Biznesmeni mówią, że ich życie jest «puste»”
Tak właśnie brzmiał tytuł artykułu będącego inspiracją dla Zimbardo i Boyda, a który oparto na badaniach ponad czterech tysięcy odnoszących sukcesy biznesmanów w średnim wieku. Cytat odnosił się między innymi do braku odczuwania przyjemności. Nie chodzi jednak o to, że tych przyjemności nie ma, raczej że zanikła umiejętność ich odczuwania. Trudno się dziwić: jeśli nasza perspektywa ukierunkowana jest wyłącznie na przyszłość, wątpliwym staje się, czy będziemy umieli cieszyć się z bieżącej chwili – jak dobra by ona nie była – jeśli w tym czasie prawdopodobnie myślimy już o tym, co dopiero nastąpi. To po pierwsze.
Druga sytuacja wydaje się dużo ciekawsza, choć być może i bardziej niebezpieczna. Wiąże się ze wspomnianym już czasem antycypowanym czy wyobrażonym, a przez to wyidealizowanym. Owo „myślenie o niebieskich migdałach” może odnosić się do wyczekiwania czegoś wymyślonego, co nigdy nie nastąpi. Na myśl przychodzi mi jedno z moich ulubionych spostrzeżeń Tadeusza Boya-Żeleńskiego o Stendhalu, kiedy to siedemnastoletni wówczas chłopak przebył konno przełęcz św. Bernarda dwa dni po Bonapartem, doświadczył ognia wojny, a mimo to zadał sobie pytanie, które tak często miało do niego wracać – czy to tylko tyle? Jest to nic innego jak wieczne nienasycenie oraz niespełnienie, kiedy wyobraźnia obiecuje nam gruszki na wierzbie, a my wyczekujemy czegoś, czego nie ma i co prawdopodobnie się nie stanie. No właśnie – „prawdopodobnie” – ponieważ przyszła pozytywna perspektywa czasu wiąże nas też z niesłabnącą nadzieją na lepsze: „Zrobię wszystko, żeby było jak dawniej” – powiedział Gatsby – „Przekonam ją”. Mówi się, że nadzieja umiera ostatnia, ale też że jest matką niektórych, szczególnych osób… Pisząc czy może cytując poważniej, przypomnijmy Alberta Camusa: „Z puszki Pandory, gdzie mrowiły się plagi ludzkości, wypuścili Grecy na ostatku nadzieję, jako najstraszniejszą ze wszystkich. Nie znam bardziej wzruszającego symbolu”. Oczywistym jest więc, że jedyne, co pozostanie po tak rozszalałej nadbudowie wyobraźni, jest właśnie pustka i rozczarowanie. Możliwe, że podobnym oczekiwaniom względem urojonej przyszłości uległ sam Jay Gatsby, spotykając ukochaną Daisy po pięciu latach rozłąki, bo „musiały być takie chwile, w których Daisy nie dorastała do jego marzeń, i nie ona była temu winna, tylko ogromna siła jego wyobraźni. Ta wyobraźnia przerastała osobę Daisy, przerastała wszystko”[8].
„Jutro popędzimy szybciej, otworzymy ramiona szerzej… I pewnego pięknego poranka…”
Gdyby nie nadzieja, zapewne nie byłoby postępu i zmian na lepsze. Nie bez powodu wizualizacje zwycięstw tak bardzo pomagają sportowcom w osiąganiu swoich celów: najpierw trzeba zobaczyć swój sukces oczyma wyobraźni, żeby później stał się on rzeczywistością. A może to naiwne? Nawet jeśli, to wolę myśleć w ten sposób i – nomen omen – z nadzieją patrzeć w przyszłość. Gatsby’emy nie udało się przebić – pisząc nieco anachronicznie – szklanego sufitu. Lecz gdyby nie on oraz jego zorientowanie na przyszłość, nie udałoby się to następnym. I chociaż autorzy Paradoksu czasu apelują o umiarkowane czerpanie z każdej z perspektyw: przeszłości, teraźniejszości i przyszłości (czyli o zrównoważony rozwój, jak to się modnie dziś nazywa), wydaje mi się, że to właśnie są największe korzyści płynące z przyszłej perspektywy czasu:
Gatsby wierzył w zielone światło, w orgiastyczną przyszłość, która rok po roku ucieka przed nami. Wymknęła się nam wówczas, lecz to nie ma znaczenia – jutro popędzimy szybciej, otworzymy ramiona szerzej… I pewnego pięknego poranka…Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość[9].
Martyna Milewska
[1] F.S. Fitzgerald, Wielki Gatsby, przeł. A. Demkowska-Bohdziewicz, Poznań 2013, s. 108.
[2] Ph. Zimbardo, J. Boyd, Paradoks czasu, przeł. A. Cybulko, M. Zieliński, Warszawa 2011, s. 25.
[3] F.S. Fitzgerald, dz. cyt., s. 122.
[4] Tamże, s. 73.
[5] Tamże.
[6] Tamże, s. 57.
[7] Tamże, s. 18.
[8] F. S. Fitzgerald, dz. cyt., s. 104.
[9] Tamże, s. 198.