
W każdym razie dawniej tak było. Dzisiaj studia wyższe przestają być elitarne. Coraz więcej osób przychodzi na uniwersytet w jednym celu – po dyplom. Studia doktoranckie stały się „trzecim stopniem”, kolejnym etapem przygotowania do kariery, a nie – jak dawniej – wstępem do pracy naukowej. Maciej Mrozowski w wywiadzie zamieszczonym w książce Trudne łatwe czasy powiedział: „szkolnictwo wyższe teraz już nie wychowuje, tylko «produkuje» inteligentów”[2].
Dlaczego tak niewielu studentów pasjonuje kierunek studiów, który sami wybrali? Często mam wrażenie, że przychodzą oni na wydział, żeby odbyć zajęcia i jak najszybciej wyjść. Podobno kilka lat temu naszą polonistykę skończyła osoba, która przez cały czas studiowania nie przeczytała ani jednej książki. Szczerze gratuluję sprytu, ale – nasuwa się pytanie – po co wybrała ten kierunek?
Kolejne pytanie, które trzeba sobie zadać w tej sytuacji, brzmi: czy kiedy elitę tworzy tak duża liczba osób, można jeszcze mówić o elicie? Czy masy zaczęły rządzić, obniżać poziom kultury, wybitne jednostki przestały być cenione, tak jak to przewidywał Witkacy? Wcześniej Le Bon zapowiadał, że w dwudziestym wieku najważniejszy będzie głos tłumu. Globalizacja zwiększyła jego siłę. Wydawać by się mogło, że mając do dyspozycji tyle odmian środków masowego przekazu, które pokonują bariery społeczne, geograficzne, można walczyć o podnoszenie poziomu życia umysłowego. Stało się jednak inaczej – zalała nas mierność, przeciętność, komercja. Myślący odbiorca stał się niewygodny, bo wybredny. Wiesław Władyka zauważył, że „media usiłują poruszać emocje zamiast pobudzać do myślenia”[3]. Janusz Adamowski stwierdził natomiast, że „media są absolutnie niezbędnym komponentem demokracji i każdego społeczeństwa obywatelskiego”[4] i „aby nie czuć się niewolnikiem mediów, trzeba wiedzieć, jak mądrze z nich korzystać”[5]. Dziennikarze robią karierę, stają się rozpoznawalni, ale czy rzeczywiście ciekawie i – co ważniejsze – kompetentnie objaśniają nam świat? Czy nie są to celebryci, którzy promują przede wszystkim własną osobę, gonią za sensacją, nie przekazują całej prawdy, omijają pozytywne aspekty życia, bo one gorzej się sprzedają? Czy mamy do nich zaufanie?
Jeśli wielu młodych ludzi nie ma czasu i ochoty na uczestniczenie w wyższej kulturze, całkowicie zaprząta ich kariera i zarabianie pieniędzy, to co będzie później? Jaką Polskę stworzą, jakie ideały przekażą kolejnym pokoleniom? Jan Tomkowski uważa, że „biblioteka zaprasza nie tylko marzycieli. I jeśli w naszej epoce dominuje ulotność, zmienność i prowizoryczność, to książki, zwłaszcza klasyczne arcydzieła, dają poczucie pewnej stabilizacji i trwałości”[6]. Wierzy, że „dobrze, jeśli wszyscy jako tako wykształceni znają Szekspira, Dostojewskiego czy też Gombrowicza, bo wtedy znajdujemy wspólną płaszczyznę dialogu, rozmowy, wymiany myśli”[7]. Ale czy rzeczywiście? Czy literatura jest dla nas w dalszym ciągu skarbnicą, z której możemy czerpać wiedzę o przeszłości, o konfliktach, które rozpalały ludzi każdej epoki, radościach, które rozświetlały ich drogę wśród ciemności, cierpieniach, które przypominały im o przemijalności życia? Czy w dalszym ciągu jest naszą płaszczyzną porozumienia? Czy wiedza o literaturze nie została sprowadzona do kilku lektur szkolnych, których nikt nie lubi czytać, do niemogącego podjąć męskiej decyzji Hamleta, miotającego się Raskolnikowa czy Gombrowiczowskich bohaterów, którzy gadają od rzeczy, a o których trzeba pisać nudne wypracowania? Dalej Tomkowski mówi, „że cywilizacja XXI wieku coraz częściej eliminuje to, co trudne, ambitne, wymagające wysiłku. Wybierając skuteczność i prostotę, dążymy do tego, by życie człowieka stało się przyjemniejsze i wygodniejsze”[8]. Polacy odrzucają więc trudne lektury, które wymagają od nich wysiłku intelektualnego. Albo nie czytają w ogóle i wieczorem włączają telewizor. Tomkowski dodaje, że „istota społeczeństwa konsumpcyjnego, postmodernistycznego, polega na tym, że od odbiorców niczego się już nie wymaga”[9]. A niestety większość z nas z radością na to przystaje.
Stanisław Filipowicz odnosi wrażenie, że „udało nam się zatrzeć ów grecki ślad w myśleniu o demokracji, który eksponował człowieka i sugerował, że powinniśmy przede wszystkim zmieniać i doskonalić samych siebie”[10]. Wspomina francuskiego myśliciela i polityka Alexisa de Tocqueville, który twierdził, że:
w czasach równości wszyscy stają się do siebie podobni, triumfuje przeciętność. Opanowani przez obsesję równości, nie chcemy oglądać tego, c
o nas przewyższa. Nie chcemy się wspinać, ponieważ uwierzyliśmy w to, że nic powyżej czubka naszej głowy istnieć nie powinno. W rezultacie w demokracji nie tylko nie potrafimy, ale i nie chcemy wybierać lepszych od siebie. Miłość własna nam na to nie pozwala[11] .
Mimo że to słowa pochodzące z dziewiętnastego wieku, są przerażająco aktualne. A przecież tylko patrząc na lepszych od siebie, możemy czerpać inspirację do działania, rozwijać się. Filipowicz mówi także, że:
w hedonistycznej kulturze, która uczyniła z rozrywki i konsumpcji najistotniejszy cel życia, nie ma mowy o wymaganiach, które oznaczałyby jakąś formę dyscypliny intelektualnej i moralnej. A kształcenia umysłu trzeba się uczyć, pokonując rozmaite bariery – lęku, uprzedzeń, przesądów, a także barierę lenistwa. To wymaga stałego wysiłku, od którego dzisiaj uciekamy[12].
Dla wielu moich znajomych celem w życiu jest zdobycie dobrej pracy, która da im duże pieniądze. Dlaczego wysiłek intelektualny stracił dla nich wartość? Powtarzają utarte sądy, często nie zastanawiając się nad ich sensem, szczycą się, że są tolerancyjni, ale często przy spotkaniu z innością okazują lęk. Stali się definiowanym przez Le Bona tłumem – który nie ma zdolności do wytworzenia sobie własnych poglądów, lecz przyjmuje za własne te, które zostały mu narzucone. Poglądy narzucają przede wszystkim media i mało kto podejmuje z nimi polemikę. Jest to o tyle niebezpieczne, że w ten sposób zacierają się umysłowe właściwości jednostek oraz ich indywidualność, czyli to, co składa się na naszą ludzką niepowtarzalność.
Wysiłek przestał być modny, dziś dąży się przede wszystkim do ekonomiczności, uproszczeń, ułatwień. Na niektórych parkingach miejsca nie są już nawet oznaczane literami, tylko obrazkami. Filipowicz stwierdza, że:
Mamy wolność wyboru, więc uwolniliśmy się od ambitnych dążeń. (…) Uwolniliśmy się od wymagań, które jeszcze nie tak dawno traktowano bardzo poważnie. Kiedyś mógł człowieka hańbić szpetny umysł, nie wypadało być ignorantem i mieć pustą głowę. Dzisiaj hańbi co innego – np. szpetne ciało. I troszczymy się o ciało, bo stało się ono powodem jakiegoś skrępowania czy też swoistego zażenowania, jeśli nie jest trendy. (…) Nikogo nie zawstydza już niedoskonałość ludzkiego umysłu[13]
Wystarczy zwrócić uwagę na polskich celebrytów – na większość z nich można jedynie popatrzeć, bo gdy się odezwą, zaczynamy się zastanawiać, dlaczego pozwalamy takim ludziom kształtować naszą publiczną przestrzeń.
Czasy stały się trudne, gdyż – paradoksalnie – wszystko sobie ułatwiamy. Ta łatwość, jaką Polacy uzyskali po 1989 roku, stała się wroga i niszcząca. Powstało wiele nowych możliwości, ale okazało się, że nasz naród potrzebuje konkretnego wroga, z którym mógłby walczyć. W nowej epoce otworzyliśmy się na zachodnie wzory, które propagują wygodę, egoizm, hedonizm. Oczywiście nie chcę nawoływać do odrzucenia materialnych przyjemności, ale głęboko wierzę, że nie mogą one w żadnym stopniu zastąpić nam tych umysłowych. Wierzę też, że myśląc w ten sposób, nie jestem w moim pokoleniu odosobniona.
Anna Dąbkowska
[1] Do napisania tego tekstu zainspirowała mnie lektura książki Trudne łatwe czasy. Rozmowy z humanistami, red. S. Zawiśliński, Warszawa 2011. Wszystkie cytaty pochodzą z tej publikacji. Dalej podaję nazwisko autora, tytuł artykułu i stronę.
[2] M. Mrozowski, Myślenie w realu, celebryci w HD, s. 187.
[3] W. Władyka, Wycena prawdy, s. 250.
[4] J. Adamowski, To tylko mediamorfoza, s. 27.
[5] Tamże, s. 29.
[6] J. Tomkowski, Biblioteka jest nieskończona, s. 236.
[7] Tamże, s. 239.
[8] Tamże, s. 236.
[9] Tamże, s. 239.
[10] S. Filipowicz, Wolność jest trudna, demokracja jest „trendy”, s. 82.
[11] Tamże, s. 82.
[12] Tamże, s. 84.
[13] Tamże, s. 85.
Chciałabym tylko zauważyć, że tekst Autorki, skądinąd napisany dość sprawnie i rzetelnie zbierający wszelkie opinie na temat funkcji mediów, zdecydowanie trąci myszką. Sądzę, że miałby rację bytu na początku lat 90-ych, ale nie teraz, gdy mechanizmy rządzące środkami masowego przekazu są po pierwsze skutecznie demaskowane, a po wtóre stanowią status quo polityki medialnej. W dobie nowych technologii zupełnie nieuzasadnione jest powtarzanie frazesów o tym, że ludzie nie czytają, bo czytają i to zdecydowanie więcej niż przedtem, a dyskutować można jedynie o jakości tych przekazów. W tym miejscu warto wspomnieć o dyskusji Nie myśl, że książki znikną, gdzie Jean-Claude Carrière i Umberto Eco, gdzie z właściwą obu dżentelmenom erudycją i swadą rozprawiają się z apokaliptyczną wizją współczesnego czytelnictwa.
Pragnę również zauważyć, że legendą o studencie polonistyki, który rzekomo sfinalizował swoją edukację nie przeczytawszy ani jednej książki, karmione są co roku kolejni adepci naszej szacownej dyscypliny i jest to raczej efekt frustracji spowodowany marginalizacją nauk humanistycznych, a nie egzemplum znajdujące odzwierciedlenie w rzeczywistości. Najciętszą z ripost będzie jednak błyskotliwy esej wybitnego francuskiego literaturoznawcy Pierre’a Bayarda Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało zachęcający do twórczej percepcji lektur oraz poruszający niezwykle istotną kwestię, na ile uzasadnione jest stwierdzenie, iż daną książkę się w istocie przeczytało.
Na koniec wypadałoby się odnieść do samej idei pokolenia czy też niepokolenia. Oba pojęcia konotują, czy jak wolą kognitywiści ramują jakąś zbiorowość. Podobny proces zachodzi, gdy mówimy o elicie. W dobie personalizacji, gdzie design telefonu, e-maila czy profilu na Facebooku, trzeba sobie uświadomić, że coraz trudniej stać się elementem jakiejkolwiek grupy, lecz czy faktycznie chcemy się nim stać? Czy nie lepiej dążyć do indywidualizacji tak, aby na twórców, naukowców, pracowników patrzono przez pryzmat ich jednostkowych osiągnięć, a nie przypisywano im cechy pokolenia X czy Y?
Idealną przestrzenią do wyrażania własnych pomysłów są właśnie media, dlatego też zamiast pozycji krytyka powielającego okrzepłe kulturowo truizmy, proponuję spojrzeć nań z nieco szerszej, twórczej, a także życzliwszej i rewizjonistycznej perspektywy.
Dziękując za uwagi i zainteresowanie moim tekstem, pragnę przypomnieć – być może nie dość wyraziście sformułowany – cel mojej wypowiedzi.
Chciałam podzielić się z odbiorcami niepokojem, który odczuwam, kiedy obserwuję zachowania przedstawicieli mojego pokolenia. Sama pewnie też nie jestem bez grzechu, więc może lepiej bym zrobiła, używając formy „my”. Mam jednak wrażenie, że trochę bliżej mi do autorów, na których się powołuję, niż do niektórych przedstawicieli młodego pokolenia, z których celami życiowymi się nie identyfikuję.
Szczerze martwi mnie niechęć młodych do uczestniczenia w kulturze tzw. wysokiej. Na koncertach muzyki poważnej czy w teatrze średnia wieku jest przerażająco wysoka. Myślę, że „telewizyjna alternatywa” czy tabloidy mają na to duży wpływ. Że łatwiej jest nie myśleć, niż myśleć; ulegać masowym emocjom, niż szukać w sobie własnych, indywidualnych ekspresji i indywidualnych postaw etycznych.
Urodziłam się w roku 1990, więc nie wiem, co trąci myszką, a co nie. Z wymienionymi przez Panią pracami zapoznam się – z ich nieznajomości nie można jednak robić mi zarzutu. Uogólnienia i stereotypy myślowe charakteryzują przedstawicieli każdego pokolenia. Boję się, że zbyt łatwo usprawiedliwiamy młode pokolenie. Wszyscy wykładowcy, którzy pamiętają studentów sprzed 1989 roku, zgodnie oceniają, że ogólna wiedza o świecie kolejnych roczników obniża się. Że chodzenie na skróty w różnych sferach działania zaczyna być cechą definicyjną młodych. A dążenie do celów konsumpcyjnych – życiowym celem.
Lepiej więc publicznie się pomartwić (bo może znajdą się towarzysze w biedzie), niż szukać usprawiedliwienia. To tak, jakbyśmy przymykali oko na to, że król jest nagi…
Media masowe są głośne, ale telewizory, radia, przeglądarki internetowe można wyłączyć. Mnie coraz częściej się wydaje, że uniwersytety wciąż są elitotwórcze i po naszych korytarzach chodzi bardzo wiele mądrych studentów, którym żaden „Taniec z gwiazdami” nie zrobi krzywdy.
A jak Tocqueville coś napisze, to mucha nie siada!
Można wyłączyć, ale nie da się uciec. Niepokoi mnie jednak proces tabloidyzacji i formatowania młodych ludzi, którzy w większości nie mają nic przeciwko temu.
Tak, na pewno wpływ mediów na masy jest duży. Ale to wskazuje, że nadal istnieje rozdwojenie na kulturę masową i elitarną (elita nie znika).
Zastanawiam się też, czy na pewno nie da się uciec. Są ludzie, którzy w ogóle nie oglądają telewizji, nie czytają o pospolitościach w internecie, nie słuchają popularnych stacji radiowych. Może po prostu nie da się uciec od skutków w skali ogólnospołecznej, ale nikt nas nie zmusza do wchłaniania płytkich przekazów.
Nie przeczę, że podział na kulturę masową (popularną?) i elitarną istnieje. Ale mam wrażenie, że w skład tej tzw. elity wchodzi – mimo powszechności wyższego wykształcenia – coraz mniej osób.
Znam młodych ludzi, którzy mówią, że nie mają telewizora, ale uważam to za demonstrację, która do niczego nie prowadzi. Na wybranych kanałach są wartościowe filmy, są koncerty transmitowane np. ze światowych filharmonii, TVP Kultura ma Tygodnik Kulturalny, ale moje pokolenie – mimo że kreatywne i asertywne – jest leniwe. Nieinwestujące w siebie w sensie intelektualnym.
Tak, tak, ale po pierwsze, podział na elitę i masę zakłada hierarchię, która zawsze będzie istniała (całe społeczeństwo nie stanie się przecież elitą, a gdyby nawet — dokona się wtedy nowa hierarchizacja, jak zawsze). Ergo: stale będzie jakiś odsetek społeczeństwa, który kole w oczy. Można powiedzieć, że zwyczajnie chodzi o proporcje, ale wówczas — jaki procent elity w społeczeństwie byłby zadowalający, pozwoliłby nie martwić się o przyszłość? 5%? 10%? 30%? Czy to w ogóle można ująć w ten sposób?
Po drugie, co można zrobić — poza grymaszeniem na dzisiejsze czasy (mało twórcze, choć uzasadnione)? No właśnie, nic — poza dawaniem przykładu. Tu się wszystko zaczyna i tu wszystko się kończy. Innymi słowy, „trzeba uprawiać własny ogródek”. I tyle. Tak myślę.
Czy chcemy czy nie kapitalizm, wolny rynek narzuca konsumpcjonizm i nie ma różnicy, czy konsumujemy kulturę wysoką czy popularną. Trudno wierzyć słowom, że „dawniej było lepiej”, ale łatwiej przełknąć stwierdzenie, że dawniej było inaczej. Każdy kto twierdzi, że nie wybiera drogi na skróty w rozmaitych przestrzeniach życia, grzeszy hipokryzją. Dlaczego czynić zarzut z faktu, że ktoś dąży do tego, aby było mu lepiej czy łatwiej?
A kultura wysoka w dalszym ciągu cieszy się niesłabnącą popularnością, kwestia tylko tego w jaki sposób się ją podaje. Można tu posłużyć się przykładem chociażby wcale niełatwej w odbiorze opery Turandot, gdzie na każdym przedstawieniu mamy pokoleniowy przekrój. Pojawia się zatem pytanie, czy percypowanie tzw. kultury wysokiej jest kwestią braku kompetencji odbiorców, czy też brakiem świadomości mechanizmów rządzących współczesną rzeczywistością, która cechuje samych bolejących nad upadkiem obyczajów twórców?
Bez wątpienia stoimy w perspektywie zmiany, wiążącej się przede wszystkim z rozwojem technologii. Lekiem na wspominany tu demoniczny konsumpcjonizm, jest właśnie indywidualizacja. Nie wymagajmy określonych postaw od tej zbiorowości, którą niektórzy chcą nazywać „pokoleniem” czy „niepokoleniem”, ale zróbmy tyle, ile uważamy za stosowne, aby zaspokoić własne potrzeby estetycznych przeżyć, stale pamiętając, że wybór między koncertem Lady Gagi a koncertem Filharmoników Wiedeńskich jest mniej więcej taki sam jak między pisaniem wierszy i jedzeniem a tylko pisaniem wierszy.
„Stań się jednym z najlepszych wśród uczonych twego miasta, żeby twoje miasto, to piękne miejsce, wypowiadało twoje imię ku chwale!”
http://wo.blox.pl/2012/01/Namlulu.html
Wybitne jednostki i tak pozostaną wybitnymi i po prostu siłą rzeczy będą sie wyróżniać na tle innych. Nie jest to kwestia studiów czy nawet kierunku ale siły wewnętrznej, wiedzy znajomości tematu. Nie uważam, żeby studia były jednynym wyznacznikem należenia do współczesnej elity. To zależy od tego co ktoś robi, z kim sie spotyka, jak wykorzystuje swój czas. Z resztą generalizacja, że dziś młodzi ludzie nie interesują się studiowaniem wybranych przez siebie kierunków też jest bezpodstawna. Znam sama wielu ludzi, któży poświęcają na to swój cały czas i tylko tym żyją. To oni będą twożyć elite. Takie czasy, że wszyscy się pchaja na studia czasem nie wiadomo po co. Nie zawsze i nie wszytkim jest z tym wygodnie i nie do końca wychodzi. Byli w klasie prymusi, średni i nieuki bądz mało zdolni. Kategoryzacja jest tylko na innych zasadach. Prymusi i aktywiści będą się angażoawć a inni po prostu robić swoje. Jest jak jest. Moim zdaniem ludzie się nie zmienają, zmieniają sie tylko warunki więc nie możemy powiedzieć, że jest gożej. Jest po prostu inaczej.
Zabawane, nie tak dawno czytałem we francuskim „L’Observateur”, jak pewien szanowny redaktor, z długoletnim stażem – taki wyga znający wszystkich wielkich kolegów „po fachu” – opisywał swoją historię próby nauki młodzieży w pewnej elitarnej szkole wyższej dla zamożnych uczniów. Kierunkiem było oczywiście dziennikarstwo. Przeprowadził on otóż ankietę z paroma, wydawałoby się prostymi, pytaniami: którego dziennikarza podziwiasz? którym chciałbyś być? jakie czasopisma/gazety czytasz? Załamany ich niewiedzą nt. światka, do którego mieliby dołączyć, po rozmowie z dyrektorem podejmuje drugą próbę dotarcia do młodzieży, również zakończoną fiaskiem ponieważ porusza nieodpowiedni temat, co studenci traktują jako atak na ich kulturę i styl życia. Zaniechuje wtedy dalszych prób. Artykuł zwieńczony jest słowami brzmiącymi mniej więcej: skończą szkołę, wrócą do domu i zasiądą w fotelu. One, nasze elity.
Problemem jest tu podejście – redaktor uczony według starych zasad nie potrafił złapać płaszczyzny porozumienia z ludźmi, któzy mają stały dostęp do facebooka. Pojawia się również pytanie jak mocno zmienią się elity (gwiazdeczek TV za takowe nie uznaję) i czy będą cokolwiek znaczyć; czy ludzie będą umieli zaufać odpowiednim ludziom, czy będzie to w ogóle mozliwe.
Co jest w tym wszystkim tak ponuro zabawne? Jak już zauważono w samym artykule – globalizacja robi swoje. Na całym świecie poziom powoli się wyrównuje i można przynajmniej mieć tę ponurą satysfakcję, że jeśli mamy wciąż parszywieć i tonąć, to nie pójdziemy na dno sami. ;)
p.s. a tak naprawdę nigdy nie będzie tak źle, jak się wydaje; zwyczajnie snucie mrocznych przepowiedni daje jedyne swego rdzaju przyjemnie łechcące uczucie, że jesteśmy ostatnimi dobrymi.