Czytałam ostatnio książkę, która była za długa, dlatego nie doczytałam jej do końca, ale do zdania: „Można powiedzieć o niemal wszystkich dziełach literatury, że są zbyt długie”.
Ta myśl Julesa Renarda pochodzi z czterechsetnej strony jego Dziennika, liczącego sobie tysiąc stron. Dzieła, które byłoby o połowę dłuższe, gdyby wdowa po pisarzu nie spaliła części kartek, uznawszy, że nie powinni ich oglądać postronni. Pomyślałam jednak, że to trafne stwierdzenie i że być może nie ma takiego tekstu, którego nie można by napisać krócej. Czy Boska komedia byłaby mniej boska, gdyby nie miała dziewięćdziesięciu dziewięciu pieśni, ale sześćdziesiąt sześć? Albo lepiej – trzydzieści trzy. I czy akt pierwszy trzeciej części Dziadów musi mieć koniecznie dziewięć scen zamiast siedmiu? Dlaczego wydanie rocznicowe Mickiewicza liczy siedemnaście tomów, a nie osiem? Czy Emancypantki nie mogłyby mieć stu stron? Gdyby były krótsze, mogłabym spojrzeć prowadzącemu w oczy i powiedzieć uczciwie „przeczytałam tę ciekawą powieść od deski do deski”. Niestety rzadko się zdarza, że czytam od początku do końca, ponieważ początek zawsze jest blisko, a koniec bardzo daleko.
Co skłania ludzi do tego, żeby po kropce stawiać następną wielką literę? Jaka to wielka atrakcja tkwi w każdym nowym zdaniu, akapicie, rozdziale? I jeżeli już ktoś postawił jedno pytanie, co go zmusza do tego, by stawiać następne? Dlaczego tak rzadko nachodzi pisarzy myśl, że można skończyć właśnie w tym miejscu – tak, właśnie w tym. Nie rozprawiać więcej. Nie gadać. Nie dodawać nic od siebie. Jaka jest, pytam się, szansa, że po Szekspirze, Goethem, Dostojewskim, Eliocie uda się nam powiedzieć coś odkrywczego? Jakie jest prawdopodobieństwo, że nasze słowa będą tymi, na które czytelnik właśnie czeka? Wszyscy jakoś zdają sobie sprawę z tego, że już więcej nie trzeba nic pisać. Że można napisać krócej. Że epopeje, powieści, traktaty, rozprawy, notatki prasowe, felietony można zakończyć wielką ostateczną kropką.
Justyna Kot