
Dobra powieść powinna wciągać. Nie jest to warunek jedyny, nie jest to nawet warunek najważniejszy, ale też nie można o nim zapominać. Biorąc do ręki powieść, mam nadzieję wyrwać się na chwilę ze swojego miejsca i czasu, ze swojej tutaj i teraz egzystencji, i oczekuję, że autor porwie mnie z fotela i wciągnie do swojego świata. Chciałbym na własnej skórze odczuć to, co w słynnej frazie (niezbyt zresztą udanej) zamknął Umberto Eco: „Kto czyta książki, żyje podwójnie”. Niech sobie ciało siedzi w tym tutaj fotelu i popija zimną herbatę, ale myślami chcę chodzić za bohaterami, tymi samymi co oni ulicami, słuchać ich rozmów, spać w ich pokojach, czytać w myślach – i tak dalej. Słowem, chcę, żeby świat powieści mnie pochłonął. I podejrzewam, że nie jestem w tym odosobniony.
Ostatnie kilka dni spędziłem, owszem, w Warszawie, w której mieszkam na co dzień, ale nie mogłem dojechać nigdzie metrem, pójść do centrum handlowego ani do kina w Pałacu Kultury. Mogłem za to złapać przepełniony trolejbus, zrobić zakupy w Cedecie albo na Koszykach, popatrzeć na wyrastającą spośród gruzów największego placu w Europie dziwną szarą wieżę i obejrzeć film w kinie Moskwa. Towarzyszyli mi rzutcy redaktorzy „Expressu Wieczornego”, przystojny lekarz Witold Halski, zażywny kioskarz Kalodont, piękna sekretarka Marta, cała hofta warszawskich kozaków i tajemniczy, nieuchwytny cień siejący spustoszenie wśród stołecznych chuliganów. Innymi słowy: czytałem Złego Leopolda Tyrmanda.
Żeby napisać tę powieść, Tyrmand porzucił pisanie dziennika, w którym tak wnikliwie komentował otaczającą go rzeczywistość. Dziennik 1954 kończy się w połowie zdania, ponieważ zmęczony Tyrmand nagle przerwał pisanie, zamierzając powrócić do niego nazajutrz. Jednak następnego dnia „Czytelnik” zaproponował mu kontrakt na napisanie Złego. „Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś”, powiada klasyk – coś nie powstaje, żeby mogło powstać coś. Czy było warto, to już inna kwestia. Ale w tym wypadku chyba było.
Książkę otwiera dedykacja: „Mojemu rodzinnemu miastu – Warszawie”, i nie ma w tym przypadku ani przesady. Zły to najlepsze, co Tyrmand mógł Warszawie podarować. Miasto, które ma opiewającą je literaturę, staje się z miejsca miastem bogatszym. O stolicy akurat i przed Tyrmandem niejedną linijkę napisano, ale chyba nie zdarzył się jeszcze w literaturze pięknej tak wyczerpujący, pełny i przesycony miłością opis. Warszawa jest, i nie może być co do tego wątpliwości, główną bohaterką powieści. Narracja Złego przerywana jest co jakiś czas partiami dygresyjnymi, wśród których są na przykład apostrofy do warszawskich redakcji, targowisk, peryferii czy bram, a także mikroeseje czy może krótkie felietony opisujące takie zjawiska czy fenomeny (właściwie nie wiadomo, jakie określenie byłoby tu najlepsze), jak stołeczne tramwaje, warszawska intonacja i gwara, wiosna i jesień, stołeczne mody czy odwaga warszawskich kelnerów i szatniarzy w nocnych lokalach. Te partie powieści są najintensywniejsze. Inna rzecz, że jeżeli ktoś nie mieszka (mieszkał) w Warszawie i nie czuje się z tym miastem w jakiś sposób związany, prawdopodobnie będzie miał problemy z tym, żeby przez nie przebrnąć. To samo dotyczy bardzo niekiedy szczegółowych opisów topograficznych. Można, gdyby ktoś miał taki kaprys, wziąć Złego pod pachę i pójść na spacer śladami bohaterów. Dzięki szczegółowym opisom i wskazówkom, które Tyrmand zamieścił w powieści, Zły może stać się przewodnikiem po Warszawie. Oczywiście wiele miejsc się zmieniło, wielu już nie ma, wiele zastąpiły miejsca zupełnie nowe, ale minimalna orientacja w terenie i dobra mapa powinny wystarczyć, by rozwiązać tę trudność. (Gdzieś w internecie natknąłem się nawet na stronę z dokładnymi opisami miejsc z powieści, wraz z załączonymi odpowiednimi mapami i zdjęciami). Bo obok wielu atutów Złego nie można postawić uniwersalności. To jest powieść wpisana w miejsce, w którym powstała. To byłaby wada, gdyby nie fakt, że takie – zdaje się – od samego początku było założenie towarzyszące Tyrmandowi w czasie pisania.
Jest zima roku 1954 w podnoszącej się z wojennych zniszczeń Warszawa. Wśród chaosu odbudowy stołeczna chuliganeria ma ogromne pole do działania. Nielegalne interesy kwitną, pobicia są na porządku dziennym, alkohol leje się strumieniami, zwykli ludzie boją się wyjść na ulice. Wtedy w mieście pojawia się tajemnicza postać, nieuchwytny człowiek-cień, i rozpoczyna swoją krucjatę przeciwko warszawskim bandytom. Nieomylnie trafia w miejsca rozbojów i kilkoma ciosami rozkłada napastników, rozstawiając ich na ziemi z poharatanymi twarzami. Świadkowie tych zajść nie są w stanie powiedzieć nic ponadto, że w miejscu napadu, nagle, znikąd, pojawiał się czarny, nieokreślony kształt z rozjarzonymi białymi oczami i w kilka sekund pozbawiał chuliganów przytomności, po czym równie szybko się ulatniał, jakby rozpływał w powietrzu. Człowiek o białych oczach wzbudza powszechne zainteresowanie, zwłaszcza kilku osób, wśród których są między innymi: milicjant Dziarski, dziennikarz Kolanko, doktor Halski, kioskarz Kalodont, tajemniczy pan w meloniku, a także cały warszawski półświatek przestępczy z potężnym gangsterem Kudłatym na czele. Co się dalej dzieje, to trzeba zobaczyć samemu. A dzieje się dużo. Sprawy się komplikują, zawiązują się spiski, rodzi się miłość i nienawiść. Jest dużo brudu, kurzu, wódki i krwi. Akcja powieści jest wartka, Tyrmand przerzuca czytelnika z miejsca na miejsce, z perspektywy wszechwiedzącego opowiadacza relacjonuje działania bohaterów, odsłaniając to, co powinno być odsłonięte, ale pozostawiając także sporo niedopowiedzeń, które trzymają w napięciu. Nie tylko akcja powieści sprawia, że trudno przerwać lekturą. Wciąga także język. Tyrmand miał niebywały słuch językowy i w Złym dał tego świadectwo. Widoczne jest to zwłaszcza w dialogach. Język, którym mówi kobieta z wyższych sfer czy wykształcony lekarz, inny jest od tego, którym posługują się chuligani z nizin. Więcej, język, którym groźny, ale obyty gangster zwraca się do swojej kobiety, inny jest od języka, którym rozmawia z podwładnymi. Tyrmand dobrze znał specyfikę gwary warszawskiej ulicy i potrafił ją przekonywająco odmalować. „Czołem, hewra”, „z fartem”, „odpalantuj się”, „wylakierować się” „flangować”, „knypa”, „siuchta”*, to tylko kilka wynotowanych przeze mnie przykładów, mały ułamek tego, co można w Złym znaleźć.
Oczywiście obok zalet są i wady. Wiele można Złemu zarzucić. Jak chociażby nieokreśloność gatunkową. Mówi się, że gatunki umarły, że tradycyjna genologia nie jest dość bogata, aby za jej pomocą opisać wszystkie powstające utwory. Poza tym w literaturze dwudziestego wieku (zresztą, zaczęło się to dużo wcześniej) mieszanie i łączenie gatunków jest powszechne, ale w przypadku powieści realistycznej dobrze jest, jeśli występuje jedna, wyraźna dominanta. W Złym czegoś takiego nie ma. Powieść waha się między romansem, kryminałem a czymś jeszcze, co trudno określić. Stefan Kisielewski uważa, że Zły jest „rozmyślną syntezą gatunku zwanego thriller” z „romantyczną powieścią przygodowo-obyczajową”. Jeśli zaś chodzi o aspekt kryminalny Złego – bo jednak tak się go zazwyczaj określa: jako kryminał – to od razu pojawia się uwaga: w Złym brak zasadniczej dla kryminału zagadki, którą czytelnik starałby się na własną rękę rozwiązać, podążając wskazanym przez autora tropem. Zdolności detektywistyczne nie zaprowadzą nas donikąd. Tu dygresja. Jeden z bohaterów Złego jest miłośnikiem powieści kryminalnych i dość dużo o nich w swoich monologach mówi. Zdaje się, że Tyrmand wykorzystuje go jako tubę, przez którą dokonuje pewnego rodzaju autokomentarza. Stwierdza mianowicie, że kapitalną rolę w fabułach kryminalnych odgrywa przypadek. To, co teraz napiszę, przychodzi mi z trudem, bo jestem wielkim zwolennikiem Złego, ale poprzez zabieg ten Tyrmand chce się chyba uwolnić od zarzutu, który z łatwością można mu postawić, a mianowicie: że przypadek odgrywa w Złym za dużą rolę. Za dużo dziwnych zbiegów okoliczności jak na jedną powieść. Niektóre opisane w powieści sytuacje poprzez swoją naiwność wywołują uśmiech.
„Sięgnąłem po egzemplarz [Złego – uzup. moje, pk] zaczytany już do ostatka i nie wypuściłem go z ręki przez dzień i noc, póki nie skończyłem lektury. Co tu kryć, padłem do tyłu z zachwytu”. „Do trzeciej w nocy czytałam Złego Tyrmanda. (…) Pisane, mimo pewnych dłużyzn, z takim talentem, że w miarę czytania robiło mi się słabo i dostawałam bicia serca”. „Tyrmand! Talent! To jak warszawska bosa dziwka w oczach wyrostka, jak tłusta warszawska kuchta w oczach uczniaka, jak kurwa pijana w oczach ulicznika. Brud i taniocha – a pożądana i zachwycająca! Jakiż sex-appeal ma ta saga, na 300 procent warszawski, ten sam co niegdyś czaił się w bramach kamienic na Hożej czy Żelaznej (…). Tyrmand jest najdoskonalszą kontynuacją naszej romantycznej poezji, on przejął jej pióropusz, on pisze jej ciąg dalszy…”. Tak o Złym pisali, w kolejności, Tadeusz Konwicki, Maria Dąbrowska i Witold Gombrowicz. Nie są to komplementy wolne od zastrzeżeń, ale też Zły nie jest powieścią, która miałaby wejść do kanonu, która miałaby w ogóle takie ambicje. Ostatecznie nie można zapomnieć, kiedy Zły został napisany i kiedy się ukazał – przełom roku 1954 i 1955 to nie był w Polsce łatwy czas dla literata, a Tyrmand zrobił powieść, która mogła zostać wydana, a jednocześnie daleka była od literatury programowo socrealistycznej. Tematy polityczne, bardzo wtedy niebezpieczne, zostawia Tyrmand na uboczu, chociaż w kilku momentach jego powieść, nie da się ukryć, uśmiecha się w stronę państwa. Ale nie to jest z Złym ważne. Nie o politykę chodzi. Zły jest po pierwsze, powieścią sensacyjną (używam takiego określenia z braku lepszego; trudno dokonać zadowalającej klasyfikacji gatunkowej powieści Tyrmanda), a po drugie, pięknym hymnem na cześć upadłego miasta, które wstaje z kolan. Nie jest pozycją obowiązkową, ale dla kogoś, kto lubi od czasu do czasu odpocząć od gęstej prozy Marqueza, Kafki i Borgesa, a nie sięgać przy tym zbyt nisko, na pewno godną polecenia.
PS. Na koniec oddajmy jeszcze raz głos Tadeuszowi Konwickiemu, który znakomicie opisał problem złożoność zjawiska literackiego, jakim jest Tyrmand. Słowa te dadzą się zastosować także do Złego. Konwicki pisze: „Nie wiem, czy Tyrmand był drugorzędnym pisarzem pierwszorzędnym, czy pierwszorzędnym drugorzędnym”. (Tak samo nie wiadomo, czy Zły to pierwszorzędna powieść drugorzędna, czy drugorzędna powieść pierwszorzędna. Ale broń nas, Panie Boże, przed tym, żebyśmy mieli czytać samych klasyków). I dalej: „(…) wśród jego czytelników są warszawskie lolity i cinkciarze, zacne damy i playboye, surowi urzędnicy i – jak mawiał Słonimski – »te co chodzą na kobity«, ministrowie i lumpy, a także Maria Dąbrowska i Witold Gombrowicz”. I wielu innych.
Paweł Kulpiński
____________
* Hofta – banda, zgraja; hewra – grupa przestępców; odpalantuj się – odczep się; wylakierować się – upić się; flangować – wałęsać się po mieście bez celu; knypa – książka; siuchta – przekręt, afera.
Zaraz sie zabieram za lekturę!:)
Jaki zaszczyt!!!
To się nazywa powieść napisana z pasją! Z pasją ją czytam!