Warszawa Młodych: Inna Warszawa

widok z podwórka kamienicy przy ul. Sienkiewicza 4 / foto: Tomasz Kaczor

Gdy wychodzi się ze stacji metra Świętokrzyska wyjściem najbliżej skrzyżowania z Marszałkowską, między jednymi a drugimi schodami ruchomymi można zatrzymać się na chwilę przed małą wystawą fotograficzną, której temat co jakiś czas się zmienia. Niedawno, w październiku i listopadzie 2010 roku, tytuł wystawy brzmiał: „Warszawa kontrastów”. Na fotografiach (przynajmniej niektórych) utrwalono miejsca zaskakującego zetknięcia się dwóch różnych światów, które dopiero razem tworzą pełny obraz dzisiejszej Warszawy.

Jedno z moich pierwszych silnych doświadczeń związanych z warszawskimi kontrastami miało miejsce pięć czy sześć lat temu, podczas zwiedzania starych, opuszczonych budynków pofabrycznych na Woli. Było to więc doświadczenie o charakterze industrialnym, czy też postindustrialnym. Pierwszą fabryką, do której po dość długim poszukiwaniu wejścia udało mi się dostać, były dawne Zakłady Wytwórcze Lamp Elektrycznych i Rtęciowych im. Róży Luksemburg przy ulicy Karolkowej. Na Woli istniało już wtedy trochę nowoczesnych biurowców, więc ruiny, w których czas zatrzymał się wiele lat wcześniej, robiły silne wrażenie. Puste hale, wraki maszyn fabrycznych, powybijane okna i mnóstwo kurzu zalegającego na podłodze i unoszącego się w powietrzu – wszystko to sprawiało, że czułem się jak w innym świecie. W każdym razie pamięć o widocznych za oknem szklanych fasadach nowoczesnych wieżowców (które można by zobaczyć za oknem, gdyby nie było ono tak brudne, że nie da się przez nie wyjrzeć) znikała pod naporem wrażeń innego rodzaju. Swoją drogą, budynek ten stoi do dzisiaj i można w nim – w jedynych wykorzystywanych obecnie salach – zagrać w paintballa.

Wejście do zakładów im. Róży Luksemburg było stosunkowo mało kłopotliwe (chociażby dlatego, że w budynku działa wspomniany paintball), natomiast żeby dostać się do nieistniejących już dziś Warszawskich Zakładów Maszyn Budowlanych im. Ludwika Waryńskiego przy ulicy Kolejowej, trzeba było pokonać więcej trudności. W budynku biurowym, zanim go zburzono w 2007 roku, przez lata nic się nie działo. Ze względu na zły stan techniczny budynku wejścia były pozamykane, a w ustawionym obok baraku stacjonował ochroniarz. Ale stare opuszczone budynki mają to do siebie, że zawsze da się do nich jakoś dostać – jeśli nie wejściem głównym, to od tyłu, przez wybite okno lub dziurę w murze. Jednak o ile zakłady im. Róży Luksemburg były w swojej martwej, przemysłowej ruinie piękne, o tyle w Waryńskim niestety wiało nudą. Co nie zmienia faktu, że opuszczony zakład, umieszczony w architektonicznym kontekście Warszawy XXI wieku, silnie z nią kontrastował. Mimo wszystko te kontrasty – powiedzmy – przemysłowe, nie robią aż takiego wrażenia i nie są też w swojej naturze specjalnie warszawskie, bo nie dotykają istoty tego miasta.

Z ulicy Sienkiewicza zobaczyć można między innymi socrealistyczny gmach odbudowanej po wojnie Filharmonii Narodowej, lśniące neony ulokowanych w kamienicach nocnych klubów oraz widoczny przez bramę fragment placu Powstańców Warszawy. Miejsce to, na pierwszy rzut oka, nie wyróżnia się niczym specjalnym spośród dziesiątek podobnych miejsc w centrum miasta. Wystarczy jednak zrobić kilka kroków i przejść przez bramę kamienicy pod numerem 4, by znaleźć się w innym świecie. Stuletnia kamienica (powstała w latach 1911-12), okaleczona przez wojnę i czas, stanowi jedną z niewielu pamiątek po dawnym „city” (jak kiedyś nazywano tę dzielnicę warszawskiej finansjery). Odrapane do gołych cegieł ściany, mała kapliczka w podwórku (nie wiem, od kiedy nie buduje się już kapliczek w podwórkach kamienic, ale przed wojną było to dość powszechne), stare, drewniane okna pokryte łuszczącą się farbą i zdobiona brama z odłażącym tynkiem sprawiają niesamowite wrażenie, zwłaszcza gdy podniesie się trochę wzrok i dostrzeże nowoczesny, przeszklony wieżowiec, wyrastający ponad dach kamienicy. W tym jednym obrazku zawiera się prawda o dwóch Warszawach – starej, pięknej, pełnej perełek architektonicznych, które ucierpiały w czasie wojny, i nowej, nowoczesnej Warszawie, która próbuje dotrzymać kroku zachodnim metropoliom. Warto dodać, że te kamienice śródmiejskie, które dziś uwodzą surowymi ścianami z czerwonej cegły, nie zawsze tak wyglądały. Przed wojną były zwykle bogato zdobione, pełne detali architektonicznych. Zniszczenia wojenne i socrealizm zrobiły jednak swoje. Wiele dekoracji uległo zniszczeniu w czasie walk, a część z tych, które przetrwały, skuto w latach 50 i 60 na polecenie władzy. Niestety jeszcze nie wszystkie kamienice doczekały się renowacji.

Idąc ulicą Wilczą w kierunku Marszałkowskiej, mija się znajdujący się pod numerem 8, jeden z warszawskich „niebotyków” (czyli niebotycznie wielkich – jak na czasy, w których powstały – budynków mieszkalnych) z początku XX wieku. Przejście przez bramę sąsiadującego z nim budynku, opatrzonego numerem 10, przenosi w inny wymiar. Podwórko oraz otaczające je budynki, zapomniane przez ludzi i czas, w niczym nie przypominają eleganckich, odnowionych kamienic i bram Śródmieścia. W głębi podwórka stoi wysoka, ceglana kamienica z 1904 roku. Prawdopodobnie nigdy nie była remontowana ani poddawana renowacji – tyle przynajmniej mówi nam jej wygląd. Jest trochę podobna do kamienicy przy Sienkiewicza, ale mimo wszystko bardziej oddziałuje na wyobraźnię i porusza, bo w przeciwieństwie do kamienicy przy Sienkiewicza, która przykuwa uwagę klubem nocnym, i o której przeczytać można w Internecie (na stronie założonej przez obrońców kamienicy jako zabytku), budynek w podwórku między Mokotowską, Hożą a Wilczą wydaje się zupełnie zapomniany. Jako ciekawostkę dodać można, że wcześniej dokładnie w tym miejscu stał mały budynek z ogrodem, w którym mieszkała prababka Cypriana Norwida, a od 1825 roku i sam Norwid, który wprowadził się do niej po śmierci matki.

Oczywiście tego typu miejsc w Warszawie jest mnóstwo, to tylko bardzo skromny wybór, ale wystarczający chyba do wyjaśnienia zjawiska. Bez uciekania się do martyrologicznych formuł, przyznać trzeba, że Warszawa to miasto wyjątkowo doświadczone przez historię. Miasto, które prawie w całości legło w gruzach, zostało niemal zupełnie zrównane z ziemią, a potem odbudowane zgodnie z wytycznymi systemu, upośledzonego pod względem artystycznym i architektonicznym. Miasto, w którym zderzają się ze sobą żywioły pysznych czasów przedwojennych (po których zostało niestety niewiele autentycznych pamiątek), surowego socrealizmu (w ramach którego tworzyło jednak także kilku buntowników, dzięki czemu niektóre socrealistyczne gmachy wyraźnie kpią ze swoich prawodawców) i wreszcie rozpędzonej nowoczesności, której znakiem są coraz to nowe osiedla mieszkaniowe, wieżowce i galerie handlowe, a która pokazuje, jak bardzo chcemy stać się metropolią XXI wieku. Pytanie tylko, czy potrzebnie?

Nie są to spostrzeżenia wyjątkowo odkrywcze, a miejsca, o których mowa, nie są miejscami nikomu nieznanymi, niemniej jednak za każdym razem, gdy trafiam w jedno z nich – w miejsce, które oparło się upływowi czasu albo które czas po prostu ominął – przeżywam kolejne objawienie i coraz lepiej rozumiem, co miał na myśli Bronisław Brok, gdy pisał słowa niezapomnianej piosenki „Warszawa da się lubić”.

* * *

Sprostowanie. Napisałem ten tekst już jakiś czas temu, po czym dowiedziałem się, że Zakłady im. Róży Luksemburg najprawdopodobniej czeka taki sam los, jaki spotkał Waryńskiego – budynek ma być rozebrany, a w jego miejscu prawdopodobnie powstanie osiedle mieszkaniowe „Róża Luksemburg”. Nie wiadomo jednak, czy inwestycja dojdzie do skutku (a jeśli tak, to kiedy), ponieważ wyburzanie budynku zostało chwilowo wstrzymane z dwóch powodów. Po pierwsze, rozbiórka sprawiała, że nad Wolą unosiła się uciążliwa dla mieszkańców chmura pyłu (obiekt nie był dostatecznie dobrze zabezpieczony), a po drugie, w zakładach wykryto groźną rtęć. Losy pofabrycznych budynków przy Karolkowej wciąż się ważą.

Paweł Kulpiński

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *