Ja pamiętam kapsle na podwórku, nas, szczeniaków,
Pamiętam grę w siatkówkę na trzepaku…
Eldo, Pamiętam
1. Wczoraj
Blok, w którym się wychowałem, stał częściowo w niewielkim zagłębieniu – jeden z jego narożników wrzynał się w mniej więcej okrągły dołek o średnicy około pięćdziesięciu metrów w taki sposób, że pozostała, niezabudowana część zagłębienia przybrała kształt nerki albo rogala. Ta nerka (czy też ten rogal) uznawana była przez nas, czyli dzieci zamieszkujące mój i sąsiednie bloki, za podwórko.
Podwórko przedzielone było metalowym ogrodzeniem na dwie równe części. Jedna z nich należała do znajdującego się w bloku przedszkola czy klubu malucha, a zajmowało ją coś, co z pewną dozą wyrozumiałości można by nazwać placem zabaw – znajdowały się tam huśtawka, piaskownica i jeszcze kilka bliżej niezidentyfikowanych obiektów służących do zabawy; drugiej natomiast nie zagospodarowano jednoznacznie, więc pełniła różne funkcje. Mieszkańcom pobliskich osiedli służyła za skrót, ponieważ z dwóch stron prowadziły do niej schody, dzięki czemu można było oszczędzić sobie obchodzenia całego podwórka dookoła, zaś dla nas, dzieci z okolicznych bloków, była boiskiem piłkarskim, torem kolarskim i areną walk, a zimą – stokiem narciarskim oraz torem saneczkowym. Nasza połowa nerki nadawała się do wszystkiego: gry w piłkę czy w tak zwane tazosy, rzucania nożami do celu i odgrywania wyimaginowanych bitew albo siedzenia na murku i gadania.
Przyblokowe podwórko było miejscem bardzo ważnym, ale nie najważniejszym. Równie często chodziło się na boisko szkolne, na górkę, która znajdowała się niedaleko, na wybetonowany plac ukryty między blokami czy na polanę między jednym a drugim osiedlem. Podwórko nie stanowiło centrum świata, a oprócz kilku tysięcy zaciętych meczów i kilkuset brawurowych zjazdów na sankach i jabłuszkach nie działo się na nim nic ciekawego.
2. Przedwczoraj
Złożony proces społeczno-ekonomiczno-polityczno-kulturowy, jakim było stale wzrastające, a szczególnie nasilone w XIX wieku, zaludnienie miast, doprowadził – między innymi, bo jego skutki można by zapewne wymieniać na dziesiątkach stron – do powstania tak zwanych podwórek studni. Architekci zmuszeni do zagęszczania zabudowy miejskiej (ponieważ mieszkańców przybywało, a miejsca – nie) zaczęli budować po pierwsze, w górę, podwyższając budowle o dodatkowe kondygnacje, a po drugie, w głąb posesji, dostawiając kolejne oficyny. Za częścią frontową, przez którą na posesję prowadziła brama, dostawiano najpierw oficyny boczne, tworząc budowlę w kształcie litery U, a następnie domykano całość oficyną tylną. W ten sposób powstały studnie, które – w różnym stanie, w różnej formie – wciąż możemy zobaczyć, spacerując chociażby po Śródmieściu. Z czasem, gdy miejsca wciąż było za mało, do takiej czworobocznej kamienicy z podwórkiem pośrodku dostawiano kolejne oficyny boczne i domykano je oficyną tylną, dzięki czemu jedna kamienica mogła mieć dwa, a nawet trzy podwórka.
Podwórka, które były centrum codziennego życia, ośrodkiem kształtującym obyczajowość przedwojennych warszawiaków, środowiskiem, w którym narodził się, rozwinął i przetrwał niezwykle barwny warszawski folklor (jego smak poczuć można słuchając lub czytając Grzesiuka albo – przy odrobinie szczęścia – przechadzając się po starej Pradze).
Podwórko przedwojennej kamienicy tętniło życiem od świtu do późnego wieczora — nie tylko za sprawą mieszkańców kamienicy. Podwórka studnie były czymś pomiędzy parkiem, targiem, centrum usługowym, teatrem, cyrkiem a lokalem rozrywkowym. Jako pierwsze pojawiały się na nim tak zwane baby z mlekiem, czyli kobiety z podwarszawskich miejscowości, które przywoziły do miasta i roznosiły od domu do domu świeże mleko prosto od krowy, transportowane w wielkich bańkach. Później zjawiali się piaskarze oferujący wiślany piasek, który służył zwykle jako środek czystości. Zaraz za nimi, ze swoim poręcznym wózkiem i okrzykami: „Dobra ziemia, tłusta, czarna ziemia!”, nadjeżdżał sprzedawca ziemi do doniczek i zieleńców. W międzyczasie spośród całego tego handlowego harmidru wyłaniali się gazeciarze roznoszący świeżą prasę. Następnie na podwórkach zjawiali się przeróżni handlarze z obnośnymi stoiskami. Zastępowali oni pasmanterie, pchle targi czy sklepy z narzędziami. Wraz z nimi przychodzili rozmaici rzemieślnicy, oferujący takie usługi, jak naprawa zużytych naczyń (prostowanie patelni, łatanie garnków), ostrzenie noży, siekanie kapusty (zajmowali się tym „Piłaci spod Kopernika”; nazywano ich tak, ponieważ okolice pomnika Kopernika były ich centralą – tam zbierali zamówienia i adresy, stamtąd też wyruszali „na robotę”) albo wymiana szyby wykonywana od ręki. Na podwórkach pojawiali się wreszcie posłańcy miejscy, od czerwonych czapek, stanowiących element ich umundurowania, zwani „szczygłami”. Za kilka groszy zanosili pod wskazany adres korespondencję czy kwiaty dla ukochanej. Swoich posłańców miały także sklepy spożywcze. Oni również często odwiedzali kamienice, dostarczając zamówione zakupy. Po południu natomiast zjawiali się handlarze starzyzną, w większości pochodzenia żydowskiego, w związku z czym podwórko wypełniało się charakterystycznym zaśpiewem: „Handele, handele, stare marynarky, kamasze, gałgany, handele, handele!”. Wraz z nimi – sprzedawcy lodów, przed pierwszą wojną światową głównie Rosjanie. Z żydowskimi zaśpiewami mieszało się zatem rosyjskie nawoływanie: „Marożenoje, marożenoje!”. Późnym popołudniem, gdy wszelkie sprawy handlowe zostały już załatwione, „na scenę” wkraczali artyści. Muzycy, soliści lub całe kapele (pomnik takiej warszawskiej kapeli podwórkowej zobaczyć można u zbiegu ulic Floriańskiej i Kłopotowskiego, niedaleko katedry praskiej), instrumentaliści lub wokaliści, grający na akordeonach, skrzypcach, harmonijkach, bębnach, mandolinach czy cymbałkach, kataryniarze, a wreszcie akrobaci, prezentujący między oficynami kamienic sztuczki godne najświetniejszych cyrkowych estrad. Artyści za swoje występy otrzymywali oczywiście zapłatę – monety owinięte w papierek. Rulony z bilonem rzucano także dziadom proszalnym, którzy wieczorami snuli się po podwórkach i pytali o wsparcie. Trochę inaczej – lepiej, zwięźlej i z większą swadą, opisuje to na swoim blogu o Warszawie Paweł Kozdrowicz, co pozwalam sobie, za uprzejmą zgodą autora, zacytować:
„Tu [na podwórku – P.K.] prawdziwe monodramy odgrywali oferujący swój towar bądź usługi piaskarze, szklarze, szatkownicy kapusty, akrobaci, węglarze, bednarze, kotlarze, koszykarze, szlifierze, żydowscy handlarze tandetą, rosyjscy lodziarze i słowaccy druciarze… O tło dźwiękowe dbały natomiast czeskie harfiarki, włoscy kataryniarze i wreszcie uliczne orkiestry, opłacane przez mieszkańców rzucanymi z okien moniakami owiniętymi w papier”.
Późnym wieczorem dozorca wyganiał (miotłą) z podwórka ostatnich domokrążców i zamykał bramę wjazdową. Dzień kończył się (fatalnie wykonywaną przez uczących się dopiero gry na pianinie mieszkańców) muzyką poważną, dolatującą z pootwieranych okien mieszkań (najczęściej podobno grywano Marzenie Schumana). Podwórko zasypiało, by za kilka godzin znów rozpocząć intensywny dzień.
Gdy czyta się lub słucha o tym, co się działo na przedwojennych podwórkach, można dojść do wniosku, że wszystko można było załatwić, nie ruszając się poza bramę wyjazdową. Rzeczywiście, jest w tym dużo prawdy. Kamienica tworzyła mały, zamknięty świat, w którym można było znaleźć niemal wszystko, co potrzebne.
Ponadto w kamienicy wszyscy się znali, więc spotkania na podwórku nie kończyły się nigdy na zwykłym pozdrowieniu, tylko zazwyczaj przeradzały się w sąsiedzką pogawędkę. Ważną rolę odgrywało to zwłaszcza w czasie okupacji, kiedy po godzinie policyjnej nie wolno było przebywać poza domem. Mieszkańcy kamienic późnym wieczorem zbierali się wówczas przy podwórkowych kapliczkach (które właśnie wówczas zaczęły masowo powstawać i które dziś jeszcze można oglądać, bo wiele z nich szczęśliwie ocalało) i wspólnie modlili się o szybki koniec wojny.
3. Dzisiaj
Gdy ostatnio pojechałem na osiedle, na którym się wychowałem, i przechodziłem obok podwórka, na którym grywałem w piłkę i jeździłem na sankach, z przerażeniem zauważyłem, co się z nim stało. Nie ma już miejsca na zabawę – cała jego powierzchnia została ogrodzona i obsadzona kwiatami i krzewami. Pozostawiono tylko wąską ścieżkę prowadzącą z jednego końca podwórka na drugi. O grze w piłkę czy jeździe na sankach można zapomnieć. Nie jest to zresztą jedyne podwórko, które zniknęło. Niemal każdy nowy budynek zabija jedno z takich miejsc. Równie zabójcze dla idei podwórka (tak, podwórko to pewna idea, a konkretne place to tylko jej odbicia w świecie materialnym) są osiedla strzeżone, na których nic nie wolno, bo gdy tylko dziecku przyjdzie chęć na zrobienie czegoś fajnego, zaraz zjawia się ochroniarz z tysiącem zastrzeżeń i w efekcie z zabawy nic nie wychodzi. To samo dotyczy zamkniętych placów zabaw, na których regulaminy dorównują długością kodeksowi karnemu – znajduje się w nich tyle punktów zebranych pod jednym tytułem „Nie wolno”, że aż strach usiąść na ławce, nie mówiąc o huśtawkach.
A co do podwórek studni przy starych kamienicach, to oglądając je dzisiaj można sobie tylko próbować wyobrażać, jak wyglądały dawniej, gdy tętniły życiem. Oprócz kęp trawy wystających spomiędzy popękanego betonu i leżących w kątach płatków tynku, który odpadł ze ścian, niewiele można na nich znaleźć. A już na pewno nie uświadczymy widoku rozmawiających ze sobą wieczorem na papierosie mieszkańców, którzy znają się od lat, a w tle nie usłyszymy dźwięków Marzenia Schumana.
Paweł Kulpiński
foto: urbanlegend / jaime.silva (flickr.com)
Jeśli chodzi o 'dzisiaj’ podwórek-studni to myślę, że warto zwrócić uwagę na ich stopniową reaktywację, czy rewitalizację kulturalną za sprawą knajp i kawiarni. (vide znany wam chyba Sen Pszczoły na Pradze czy śródmiejskie Między Słowami)
Przykład chyba nie trafiony. Nie nazwałbym knajp w podwórkach-studniach reaktywacją, bo to zupełnie inna aktywność, niż ta opisana w artykule. Mam dziwne wrażenie, że mieszkańcy bloków wokół wspomnianych knajp rzadko bywają ich gośćmi (o ile w ogóle). A to, o działanie i wspólnotę samych mieszkańców chyba się rozchodzi.
Obie uwagi są słuszne. Dobrze, że chociaż knajpy robią coś z podwórkami, chociaż kawiarniane stoliki ustawione w studni mają niewiele wspólnego z warszawskim folklorem i życiem podwórka; i rzeczywiście rozchodzi się o mieszkańców i ich działalność (brak działalności).