Intro
Stan dróg na Woli nie jest zadowalający. Na czarno-białych zdjęciach z czasów PRL-u niewiele widać, ale jak sięgam pamięcią, dziury w jezdni i wyszczerbione płyty chodnikowe zawsze stanowiły tu signum. Jazda fiatem 126p – takie auto mieli rodzice – pozwalała to odczuć.
Piszę o tym, bo Wola to przede wszystkim drogi. Długie szosy, przy których nie stoi zazwyczaj nic ciekawego i przy których ciągnie się chodnik z widokiem na szosę. To one – chodniki i szosy – sprawiają, że Wola wydaje się dużą dzielnicą, większą, niż jest naprawdę. Koniec ulicy rozmywa się na horyzoncie. Po bokach rozkładają się pola albo oszczędnie użytkowane tereny, przez co uderza cię wrażenie stałego braku w przestrzeni. Wola graniczy ze Śródmieściem, ale różni się od niego radykalnie. Jeśli Śródmieście wystrzela w niebo Pałacem Kultury, Mariottem, Comarchem i innymi pomnikami cywilizacji, to Wola okazuje się jego krnąbrnym i wycofanym krewnym. W przełożeniu na ludzkie kategorie należałoby powiedzieć, że charakter tej dzielnicy jest introwertyczny. Wola raczej nie chce cię uwodzić. Śródmieście nęci biznesem, Żoliborz inteligencją, Praga od dawna jest jazzy. Co tam zresztą „uwodzić”, Wola nie chce z tobą rozmawiać.
Na Woli jest park Szymańskiego. Niby park, ale w rzeczywistości – jak staniesz pośrodku – naga przestrzeń w promieniu kilkuset metrów. Przed wojną były tu sady, a później, jeszcze w latach siedemdziesiątych, pasły się krowy. Ślady po sadach zostały do dzisiaj – zdziczałe grusze i jabłonie, z których także za mojego życia młodzi ludzie strącali owoce kijem albo piłką. Wymarzone zajęcie dla wagarowiczów. Przez długi okres, na pewno całe lata dziewięćdziesiąte, w parku Szymańskiego było największe boisko w dzielnicy, z bramkami zbitymi z belek. I choć od dwudziestu lat bramek już nie ma, a po hektarach Szymańszczaka biegają wyłącznie psy, za najciekawsze uważam, że przez dekady udało się zachować tę trawiastą pustkę, i dopiero niedawno dało się odczuć zakusy zaaranżowania tej przestrzeni atrakcjami w rodzaju profesjonalnego deptaku, ogródków, kanału wodnego. Ale nawet te elementy wprowadzono tu nieśmiało, jako pewien akcent nowoczesności. Psy i jeże nadal uważają ten teren za dziki i własny. Nikt tu też nigdy z przekonaniem nie postawił na oświetlenie. Wieczorny wędrowiec idzie w mdłym świetle nie zawsze czynnych latarń. Kiedy stoi się w parku w nocy i patrzy ku Śródmieściu, widać jasną smugę – tak jak na wsi widzi się łunę nad miastem.
Wychowankowie Woli ponadprzeciętnie lubią rowery. To najlepszy środek transportu po długich drogach, zwłaszcza dla tych, którzy znają trasy na skróty przez ten czy inny park albo między osiedlami. Rowerem łatwo wyminąć dziurę w jezdni czy chodniku. Sprawny wolak rowerzysta w dwadzieścia pięć minut dojedzie do Ursusa, więc już poza ścisłe granice Warszawy. W przeciwną stronę, też w dwadzieścia pięć minut, dojedzie na Żoliborz czy do centrum. Rozciągliwa przestrzeń dzielnicy zachęca do jazdy rowerem, ale myślę, że względy praktyczne nie są decydujące. Sporo wolaków, których znam, w ogóle chętnie podróżuje w pojedynkę, możliwe, że z upodobania dla pejzaży, które – jak na duże miasto – są przymilne, dużo tu zieleni i stawów. Również dzisiaj, kiedy wchodzę do wolskich parków, uważam, że całkiem tu ładnie. Ale zarazem nie potrafię się nimi rozczulać. W drugim tomie Świata jako woli i wyobrażenia Schopenhauer pisze, że wrażenie piękna pejzażu znika, kiedy tkwi w nas pamięć osobistych związków z miejscem. Osobiste związki są moim udziałem: dawno temu wpadłem do stawu w parku nomen omen Moczydło. Rozmyślając nad brzegiem, mąciłem wodę końcem gałęzi: wymknęła mi się z rąk, a kiedy chciałem po nią sięgnąć, przechyliłem się zanadto i zanurzyłem się po uszy. Miałem wtedy trzy lata.
Ważnym punktem na Woli jest kościół pod wezwaniem świętego Wojciecha. Z różnych części da się dostrzec zielony i spiczasty neogotycki dach tej sakralnej budowli. Nie sądzę, żeby przedstawiał wielką wartość artystyczną, przez najbliższe trzysta lat UNESCO nie wciągnie go na listę zabytków, ale nie jest też brzydki. W czasach przedszkola i podstawówki chodziłem do tego kościoła na niedzielne msze dla dzieci o jedenastej trzydzieści. Ale święty Wojciech ważny jest na Woli także z innego powodu. Stoi mniej więcej pośrodku głównej ulicy – Wolskiej, i z tego punktu można zacząć wędrówkę ku miejscom istotnym symbolicznie. Po wielu latach zdałem sobie sprawę, że – nudząc się na kazaniach – setki razy byłem blisko miejsca akcji Bazy sokołowskiej Marka Hłaski: „Rzucony z daleka od miasta transport, a mówiąc potocznie baza, gniótł się na peryferiach Woli w zaułku ulicy Sokołowskiej. Stanowczo słowo baza brzmiało zbyt szumnie i obszernie w odniesieniu do tego małego placyku, zatłoczonego samochodami od płotu do płotu”. Zdaje mi się, że czterdzieści lat po tym opowiadaniu, raczej nie najlepszym z tekstów Hłaski, wciąż człowiek miał te realia w polu widzenia. Może nie te same blachy i płoty, ale ich technologiczne nieodrodne potomstwo. Mijało leniwie ostatnie dziesięciolecie XX wieku, kiedy chodziłem na pekeasowską zajezdnię autobusów przy skrzyżowaniu Wolskiej i Sokołowskiej – i moje wspomnienia stapiają się opowiadaniem Hłaski, z warkotem zaskakujących silników i swędem smaru, a całość z wyobrażeniem Woli, która w 2018 roku wydaje się „rzuconym z daleka od miasta transportem”, choć ani Hłaskowej bazy, ani zajezdni PKS już nie ma.
Niezupełnie to jednak zniknęło: pojedź tramwajem 26 z Placu Bankowego w stronę cmentarza Wolskiego. Wysiądź na przystanku „Płocka”. Przejdź na prawą stronę ulicy. Idź w stronę świętego Wojciecha (zielona spiczasta czapa, zobaczysz z daleka). Za sto metrów będzie stacja napraw z ludzikiem Michelin. Wejdź na placyk, a będziesz mieć bazę, i znajdziesz się w środku sequelu opowiadania Hłaski, w wolskim świecie, w oparach reperowanych aut.
Przymiotnik towarzyszący Woli to „robotnicza”, i w minionych latach faktycznie trudno było przeoczyć gigantyczne zakłady Świerczewskiego, Waryńskiego, Róży Luksemburg, Nowotki, Kasprzaka. Nikt się nimi nie ekscytował, ale stały i mówiły, że tak wygląda świat: oprócz szkoły, dworca, ulic, osiedli, gum do żucia i walkmanów na świecie są jeszcze takie właśnie zakłady. Gdzieś w pobliżu przecinały się osie współrzędnych dla rozrastającej się z wiekiem rzeczywistości. Punktem zero mógłby być święty Wojciech, a jeśli nie on, to chyba budka pod pedetem, dzisiaj przystanek Zajezdnia Wola, a w tej budce zapiekanki za piątaka.
Wola przez swoje długie ulice, sieć zakamuflowanych dróg i przesmyków po parkach, po fortach i po postprzemysłowych nieużytkach ma prawo kojarzyć się z transportem. Nie należy jednak wyciągać banalnych wniosków na temat psychiki wolaka – o marzeniach podróży i melancholijnym spojrzeniu w dal. Pewnie coś z tej melancholii jest, to prawda, ale metafizycznego balona nie można nad tym pompować. Właśnie nie metafizyka, tylko dotkliwa zwyczajność warsztatów, Bazy Sokołowskiej i innych baz, Dworca Zachodniego wydaje mi się ważna tylko wtedy, kiedy jest zgoda na ich proste istnienie – tak jak stały albo stoją. Z wolskim transportem łączę natomiast pewną praktykę życia społecznego, którą zaobserwowałem kiedyś u lokalnych znajomych, którzy mają zwyczaj kręcić się. Kręcić się nie jest tym samym, co szwendać się czy tym bardziej: wędrować. Kręcić się to coś robić i nie robić naraz, zbliżać się i oddalać względem jakiegoś upatrzonego miejsca, czasami własnego domu, ale niekoniecznie. W różnych częściach Warszawy i Polski znane są zwyczaje przesiadywania na ławkach, na trzepakach, zastawiania klatek schodowych. Wola nie ma monopolu na kręcenie się, niemniej jednak to zajęcie zapuściło tu mocne korzenie, bo sprzyja mu duży zakres wolnej przestrzeni wokół domów i osiedli. Wynika to z prostego odruchu: kiedy od drugiego osiedla oddziela cię duża przestrzeń, pada pytanie „co tam jest?” Najwidoczniej „tam” musi być coś innego, inni ludzie, diabli wiedzą co. W wolskim świecie jest coś z Czechowowskiego nastawienia do świata, gdzie człowiek czuje się nie tutaj. Życie dzieje się „tam”, podczas gdy świat tutejszy usypia nudą. Czy jednak można przeciw tej nudzie sensownie protestować? Dzieci siedziały na asfalcie i odbijały piłkę o ścianę, zamiast odrabiać lekcje. Oprócz nudy panowało na Woli przyzwolenie na nudę. Pretensje do fajniejszego życia zlewały się z przyklepaniem codziennego rytmu zajęć, wskutek czego jak zawsze nic się nie działo.
Wola uchodziła za dzielnicę niebezpieczną – tak mówiono w szkole i po lekcjach: dzieci z własnego doświadczenia, a rodzice na wszelki wypadek. I trzeba przyznać im rację. Ale w ostatniej dekadzie XX wieku z jednakową racją można było powiedzieć, że na Woli obowiązuje prawo grawitacji. Jasne, obowiązuje. Rzecz w tym, że kamień spadnie z góry także na Mokotowie. Wszystkie dzielnice Warszawy były kryminogenne. A jeśli Woli należał się jakiś wątpliwy przywilej, to z powodu pewnych osiedli i zaułków, w których kłopoty były bardzo prawdopodobne. Może osobliwszy od kroniki kryminalnej był tutaj pewien typ socjologiczny „dobrego łobuza”. Pamiętam kilku takich, wyraźnie starszych ode mnie, których wychowały lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. W przeciwieństwie do niedobrych łobuzów, dobre łobuzy byli co prawda pedagogicznie trudni – dla swoich rodziców, nauczycieli, sąsiadów, ale nie okazywali agresji, nie znęcali się nad słabszymi, nie chcieli pieniędzy i nie pytali, czy jesteś za Legią. Przestawali na przykład w przejściach między budynkami, w standardowym ortalionie adidasa, w czapce z daszkiem Chicago Bulls, dlatego łatwo było pomylić ich z niedobrymi łobuzami. Ci jednak – dobre łobuzy – zagadywali raczej po kumpelsku. „Ej, masz telefon?” – zaczepiło mnie kiedyś (rok 2000 albo 2001) trzech takich przy zbiegu Żelaznej i Solidarności. „Nie masz? A masz parę złotych?” – zapytali, a jak odpowiedziałem, że też nie, to zrobili dobrotliwie smutne miny. „A czego słuchasz?” – jeden z nich wziął moją empetrójkę i założył słuchawki. „Czego słucha?” – zapytał drugi. „Leci jakieś dicho”[1]. Oddali empetrójkę i poszli. Dobre łobuzy stanowiły część osiedlowego pejzażu i uczciwie rzecz biorąc, nie można było mieć do nich personalnego żalu. Dobre łobuzy jednak prawie nagle zniknęły – jak gdyby wszyscy naraz, u schyłku swojej epoki, nie wiadomo dlaczego. Czego nie można powiedzieć o ordynarnych chuliganach, nie przedstawiających sobą ciekawej charakterystyki socjologicznej, bo tacy akurat nie zniknęli.
Świat Woli jest jakieś dziesięć lat do tyłu. Oczywiście powstają gdzieniegdzie atrakcje współczesnej cywilizacji, jednak okolica zmienia się opornie. Budowy wloką się, niektóre roboty trwają w bezruchu, odkąd pamiętam. Boisko klubu RKS Sarmata jest przepastną puszczą chyba ze dwadzieścia lat. Pewnie każdy taki przypadek ma swoje uzasadnienie w rzeczywistości ekonomicznej i prawnej, ale nie może ujść uwagi stan zawieszenia – w różnych częściach Woli – jakby dawno temu ktoś powiedział „fajrant!”, a później nikt nie wrócił.
Parcie miasta w tereny Woli odbywało się wolno, ale ustawicznie. Zwłaszcza od momentu zainstalowania się tu coraz liczniejszych zakładów przemysłowych formy spokojnego dotychczas, prawie wiejskiego życia jęły się radykalnie zmieniać. Wnikliwy obserwator, który zechciałby odbyć wędrówkę od ulicy Żelaznej w głąb Woli i ku końcowi miasta jeszcze dziś znajdzie na swej drodze wyraźne ślady wdzierania się stolicy w tereny Woli, jeszcze dziś spotka jakby granice stref rozwojowych miasta. Ślady te najlepiej zachowały się w wielu dotychczas będących w pierwotnym stanie budowlach –
– pisał Stanisław Kulesza (Wola ongi i dziś) w 1938 roku o wolskim schyłku XIX wieku. Jego słowa do dziś zachowały aktualność.
Cdn.
Tomasz Jędrzejewski
[1] Leciało: Gigi D’Agostino, La Passion, 1999.
Ilustracja: Łucja Stachurska
Podejrzewam, że pod tym „cdn.” kryje się druga część artykułu, która pokaże jednak jak wyjątkową dzielnicą jest Wola i podkreśli też jej walory. Jeśli tak, to fajny zabieg, szkoda tylko, że ten tekst jest wręcz oderwany od rzeczywistości, przypomina raczej opis Woli sprzed paru dekad, nie stanu obecnego. Wola jako dzielnica zacofana? Bywa Pan w okolicach Okopowej, Ronda Daszyńskiego, Płockiej? Mam przeczucie, że opisuje Pan dzielnicę trochę na zasadzie wspomnień sprzed parunastu lat – jakieś przebłyski z kościołem św. Wojciecha, czy innymi obiektami. A współcześnie na Woli wieżowce rosną jak grzyby po deszczu, dzielnica nieustannie się modernizuje, deweloperzy walczą o miejsce na inwestycje. Niech Pan przejrzy trochę danych, liczb – Wola staje się jedną z najdroższych dzielnic pod wynajem. Oprócz dobrej lokalizacji oferuje to, co w sercach warszawiaków żyje od dawna – jest pełna kontrastów. „Wola to przede wszystkim drogi” – o jakim odcinku Woli Pan mówi? Bo ja bym raczej powiedziała, że to przede wszystkim kamienice i/lub nowe apartamentowce.
A Park Moczydło w tekście kompletnie niedoceniony… Szkoda.