1.
Jeszcze raz sięgnijmy pamięcią do jednego z najbardziej tajemniczych piłkarskich wieczorów. Jest 9 lipca 2006 roku, finał Mistrzostw Świata. Francuzi mierzą się z Włochami. W szóstej minucie i trzeciej sekundzie do rzutu karnego podchodzi Zinedine Zidane, żywa legenda futbolu. Na wprost niego stoi godny rywal – najlepszy ówczesny bramkarz, niewiele mniej doświadczony Gianluigi Buffon. Każdy, kto oglądał ten pojedynek na żywo, wiedział, że jest świadkiem zdarzenia, które swą wagą wykracza daleko poza sportowe ramy.
Zidane’a na tych mistrzostwach miało nie być. Po niezbyt udanym sezonie 2005/2006 w Realu Madryt Francuz ogłosił koniec kariery piłkarskiej, a jeszcze wcześniej, w roku 2004 (po porażce Francji w Euro 2004) zakończył karierę reprezentacyjną. Zdawał sobie sprawę, że najlepsza w historii Francji, pierwsza multikulturowa drużyna, która w wielkim stylu wygrała Mistrzostwa Świata w 1998 roku i, dwa lata później, Mistrzostwa Europy 2000 – już nie istnieje. Przeczuwał, że i on sam osiągnął w piłce wszystko, wszak oprócz trofeów reprezentacyjnych zdobył dla Realu (bezsprzecznie najpiękniejszą w historii finałów Ligi Mistrzów) bramkę, która dała Madrytczykom zwycięstwo nad Bayerem Leverkusen. Styl gry się zmieniał, tryumfy święcił defensywny, siermiężny futbol à la Grecja 2004, a on sam, Zidane, dawno już przekroczył trzydziestkę i ani nie chciał, ani nie potrafił się dostosować. Tak jak nasz Miłosz pod koniec życia w Krakowie stawał się Zizou nobliwym reliktem czasów minionych, niedźwiedziem marsylskim, coraz mniej rozumianym przez współczesnych kopaczy. Tak jak nasz Małysz postanowił więc zakończyć karierę, wciąż będąc na szczycie.
Ale jego plany nie doczekały się realizacji. Zidane posiada bowiem dwie osobliwe cechy, które przysparzają mu wielu kłopotów: ma dobre serce i jest sentymentalny. Daje się przekonać Raymondowi Domenechowi, ówczesnemu trenerowi kadry, by zagrać w reprezentacji po raz ostatni. Wcale nie dlatego, że jest pyszny, przekonany o swym talencie i wciąż głodny sukcesów. Przeciwnie, jak dziecko zawierza zapewnieniom Domenecha, iż wciąż jest ojczyźnie niezbędny, a podstępnie rozbudzona w nim pamięć najlepszych lat 1998-2000, wraz z zapewnieniami powrotu do kadry dwóch innych ikon Les Bleus – Claude’a Makélélé i Liliana Thurama – sprawiają, że Zizou – gestem Józefa Piłsudskiego z 1926 roku – jeszcze na trochę opuszcza emerycki Sulejówek, by wesprzeć swym autorytetem walczących o słuszną sprawę młodszych kolegów.
Zaczyna się nieciekawie. W dwóch pierwszych meczach grupowych Francja remisuje, a Zidane zbiera żółte kartki. A więc rację mieli czarnowidze, przepowiadający, że jego czas już się skończył? Że stał się jednym z tych anachronicznych, groteskowych playboyów, którzy bezskutecznie prężą się przed dwudziestolatkami? Trzeci mecz grupowy – bez udziału Zidane’a – Francja jednak wygrywa i rzutem na taśmę trafia do 1/8 finału. Nikt o zdrowych zmysłach nie wróży jej więcej niż porażki w ćwierćfinale. Drużyna Domenecha jest karkołomną próbą zgrania ze sobą zmęczonych gwiazd i niedoświadczonych podlotków. I wtedy następuje nieoczekiwany zwrot akcji. Najpierw francuski walec z finezją przejeżdża po Hiszpanii (Zidane zdobywa gola w 92. minucie, wcześniej zalicza asystę), później żegna z mistrzostwami kolejno Brazylię (Zidane wybrany najlepszym zawodnikiem meczu) i Portugalię (Zidane strzela jedynego gola w meczu), by w finale spotkać się z włoską Squadra Azzurra.
Wracamy do sytuacji zarysowanej we wstępie. Jest szósta minuta i trzecia sekunda meczu, do karnego podchodzi powstały z martwych Zinedine Zidane. Świat, szczerze mówiąc, nie bardzo wie, czego ma się spodziewać. W teorii strzelenie karnych to formalność, wystarczy mocno kopnąć w kierunku jednego z rogów bramki (tak właśnie zrobił Zizou w półfinale z Portugalią – po prostu kropnął w lewy róg bramki). Wszyscy jednak wiemy, że w chwilach takich, jak ta rozmiary bramki drastycznie się zmniejszają, a sylwetka bramkarza zdaje się zapełniać całą przestrzeń, w której należy umieścić futbolówkę. Co tu dużo mówić, karnych nie wykorzystywali najlepsi z najlepszych. Jeśli Zidane nie strzeli, kibice i tak będą śpiewać, że jest numerem jeden (czego on sam jest zapewne świadomy). I tak zrobił dla kadry więcej niż powinien, i tak jest dobrem narodowym swego kraju. To byłaby dobitna puenta jego kariery – mocny i poprawny strzał w lewy róg bramki (dla piłkarza prawonożnego mocny strzał w lewy róg bramki jest wyborem intuicyjnym i automatycznym) obroni niezrównany Buffon, sygnalizując Francuzowi, że pora przekazać pałeczkę młodszym kolegom. Zidane nie wygląda przed strzałem zbyt pewnie, zaciska szczęki, zerka dwukrotnie w lewy róg bramki, toczy jakąś wewnętrzną walkę, sto żądz, sto uczuć, sto uwiędłych liści go dręczy i gdyby nie autorytet, jakim się cieszył, któryś z kolegów zasugerowałby mu pewnie: „Mistrzu, może ja strzelę?”. Nikt tego jednak nie robi, nawet sam Jacques Chirac – gdyby istniała taka możliwość – nie szepnąłby komu trzeba, że należy Zidane’a zmienić, dla całej Francji jest oczywiste, iż – choćby za cenę klęski – to właśnie on powinien oddać strzał.
I wtedy następuje jeden z piękniejszych momentów w historii futbolu. Buffon, zgodnie z oczekiwaniami, błyskawicznie rzuca się w lewy róg bramki. Jest bramkarzem doświadczonym, wie, że w finale mistrzostw świata nie ma miejsca na ryzyko i kalkulację, toteż każdy rozsądny piłkarz będzie kopał na siłę w lewo albo w prawo. Tyle tylko, że piłka, którą końcami palców miał wybić na rzut rożny, w wyniku jakiejś kosmicznej pomyłki wcale nie była tam, gdzie powinna. Obrót głowy pozwolił włoskiemu golkiperowi poznać rozmiary swojej klęski: lekko podcięta futbolówka – zamiast w lewym dolnym – znalazła się w rogu prawym górnym, witając się w dodatku z poprzeczką. Tak zrealizował się najgorszy dla Włochów scenariusz: pokerzysta Zidane wybrał najbardziej ryzykowny i zarazem efektowny manewr – zagrał va banque i ograł włoską karetę.
Piłkarski świat podniósł się z krzeseł (jeśli nie zrobił tego wcześniej) i pogrążył w niedowierzaniu. Kim trzeba być, żeby w tak ważnym dla kraju momencie wybrać możliwość naznaczoną największym ryzykiem – strzał „panenką”? Pikanterii całemu zdarzeniu dodawał fakt, że z podstępnego podcinania piłki przy rzutach karnych słynęli do tej pory głównie Włosi (choćby Pirlo czy Totti), więc w pewnym sensie Zidane pokonał Włochów ich własną bronią. Buffon próbował przez chwilę protestować, wszak mocno podkręcona piłka po odbiciu od ziemi wypadła z bramki, wszyscy jednak widzieli, że najpierw wyraźnie przekroczyła linię; bramkarz szybko pogodził się z porażką.
Warto przyjrzeć się reakcjom piłkarzy Les Bleus. Zidane jest z siebie wyraźnie zadowolony (a więc jeszcze raz zaskoczył cały świat!), ale na wymyślne „cieszynki” już sobie nie pozwala. Po zdobyciu bramki idzie z emocjami na kompromis – biegnie, ale się nie uśmiecha. Tego samego nie można powiedzieć o jego kolegach z drużyny. Zapanowuje szał radości. Na tym polu szczególnie wyróżnia się (skądinąd wybitny) Thierry Henry, który podskakuje u boku swego mistrza jak pijany kozioł. Dla takich chwil warto włączać telewizor.
Dwie godziny później, jak pamiętamy, wielki Zizou zaskoczył świat po raz ostatni, uderzając Marco Materazziego głową w klatkę piersiową. Zgodnie z własnym życzeniem opuścił boisko przed czasem, niczym Gandalf zwracając się do młodszych kolegów: „Moja misja skończona. Dalej musicie radzić sobie sami”. Już bez Zidane’a, Francja przegrywa z Włochami w rzutach karnych, a on sam, pomimo skandalu, zostaje wybrany najlepszym piłkarzem zakończonych właśnie mistrzostw. Podręczniki do historii futbolu muszą być pisane od nowa.
2.
O czym mówi karny strzelony przez genialnego Francuza? Bo przecież chcemy wierzyć, że coś mówi. Na pewno nie bez znaczenia jest kontekst niezwykłej kariery Francuza, postaci niewątpliwie literackiej (piłkarsko zdumiewająco oryginalnej, a emocjonalnie tak bardzo nam bliskiej), nie bez znaczenia jest jego algierskie pochodzenie i trudne dzieciństwo w biednej dzielnicy Marsylii; sportowców pokroju Zizou można najzwyczajniej w świecie pokochać (tak jak Wisława Szymborska pokochała Andrzeja Gołotę), wszak to współcześni herosi, z którymi znudzony ironiczną codziennością człowiek może patetycznie współodczuwać. Ale nawet bez kontekstu „zidanofilii” bramka z 2006 roku pozostałaby wydarzeniem niezwykłym. Dlaczego?
Gdy Francuz podszedł do karnego, miał przed sobą kilka konwencjonalnych możliwości (mocny strzał w lewy dolny lub prawy dolny róg bramki, petarda w środek bramki à la środkowy Beckham; przede wszystkim jednak zdobycie lub niezdobycie gola). O tych możliwościach wiedział zarówno Zidane, jak i jego publiczność (w tym Buffon). Zizou nie wybrał jednak żadnej spośród konwencjonalnych możliwości. Zdecydował się na opcję najbardziej ryzykowną. Udziwnił.
W konsekwencji odbiorca spektaklu Zidane’a wyrywa się z półsnu. Dzieje się coś, czego nie przewidział. Jest niczym przeżarty rutyną kierowca ciężarówki, który dostaje mandat za skręt w niedozwolonym miejscu (– „Przecież od dwudziestu lat tędy jeżdżę!” – „Ale od wczoraj jest to zabronione”). Zapomina o podstawowej funkcji gola, którego zdobył Zidane, to znaczy o uzyskaniu jednobramkowej przewagi Francji nad Włochami („od dawna już wiadomo – w 1912 roku pisał poeta Dawid Burluk – że ważne jest nie co, lecz jak”). Zdumienie wywołane niekonwencjonalnym wyborem Zidane’a zmusza do refleksji nad sensem tego, co się właśnie wydarzyło, a sam gol natychmiast uwalnia się od kontekstu meczu Francuzów z Włochami.
Cytowany przez Wiktora Szkłowskiego Lew Tołstoj napisał kiedyś: „Ścierałem kurz w pokoju i idąc dookoła, doszedłem do kanapy, nie mogłem jednak przypomnieć sobie, czy ją wytarłem, czy też nie. (…) Jeśli więc ścierałem i zapomniałem o tym, to znaczy działałem nieświadomie, to tak jakby nie było tego wcale”. „Tak przepada – komentuje Szkłowski – zmieniając się w nicość, życie”. Szansę na „przywrócenie wrażenia życia”, „odczuwania rzeczy w formie widzenia, a nie pojmowania” Szkłowski dostrzega w sztuce, która ma odbiorcę zaskakiwać. W innym razie bowiem nie zakłóci percepcji odbiorcy i – tak jak nudne, bezbramkowe mecze o „złote kalesony” – przepadnie w czeluściach kibicowskiej niepamięci. Zidane niewątpliwie jest futbolowym artystą, ale strzał w szóstej minucie i trzeciej sekundzie dowodzi też czegoś innego. Kiedy Zizou zdecydował się na ryzykowne podcięcie piłki, przypomniał widzom (i Buffonowi), że nie należy go utożsamiać z pionkiem na makiecie trenera, towarem menadżera, zerami na koncie prezesa. Droga a realibus ad realiora jest o wiele bardziej wyboista.
Ale gola z finału 2006 roku zapamiętałem przede wszystkim ze względu na wyraz twarzy Francuza. Nigdy wcześniej i nigdy później nie spotkałem się z tak głęboką pogardą. Kim Zidane tak gardził? Rywalem, kibicami, dziennikarzami, technicyzacją futbolu, wszechobecną komercjalizacją? Sobą samym? A może, jak w Micie Syzyfa sugeruje Albert Camus, własnym losem (wszak „nie ma takiego losu, którego nie przezwycięży pogarda”)? Tego się nie dowiemy, podobnie jak nigdy w pełni nie zrozumiemy zdarzenia ze 108. minuty (dlaczego uderzył Materazziego? dlaczego wybrał tak oryginalną formę – cios głową w klatkę piersiową? dlaczego potem nie żałował swojej decyzji?). Te pytania pozostaną bez odpowiedzi. Zidane opuszcza murawę, zostawiając nam pole do interpretacji. Swoją podmiotowość zabiera do szatni.
Artur Hellich
Rzeczywiście oba gesty – podcinka pod poprzeczkę oraz cios głową w klatkę piersiową są podobnie niekonwencjonalne, zwłaszcza jak na finał. Te dwa gesty czy zdarzenia to jak dwa ostatnie wersy jego kariery. Z rymem godnym Tuwima.
Ciężko przekroczyć granice sukcesu i nie gardzić światem. Moda na Zidana zaskoczyła jego samego, nie był technicznym piłkarzem tylko otaczał go nimb niezwykłości, który zawdzięczał właśnie dziwności swej i który paraliżował wrogów. Miał też dużo szczęścia w życiu, czego i autorowi tego ciekawego tekstu życzę.
Mnie najbardziej zapadła w pamięć (oprócz niewątpliwej maestrii wykonania) niepewność Zidane’a, kiedy piłka już wypadła z bramki, on już zaczął biec z uniesioną ręką, najpierw jedną, potem drugą (trochę to był gest triumfu, a trochę komunikat: no przecież wpadła), ale jeszcze zerkał na sędziów, jeszcze niepewnie stawiał te kroki, niby wiedział, że strzelił, ale pewny chyba nie był, a już na pewno nie wiedział, czy sędzia podziela jego opinię – bo to był gol z tych subtelnych, trochę takich bramek było, niesłusznie uznanych lub nieuznanych przez niedoskonałość ludzkiego oka. To było jakieś pęknie na jego pogardliwej masce, pęknięcie skutecznie zresztą potem zniwelowane przez „byka” i czerwoną kartkę. Wtedy potwierdził swoją nienaruszalną pozycję. Pokazał, że nawet jeśli się wahał, to wiedział, że takiemu jak on nie mogą nie uznać strzelonego gola.
A bramka faktycznie niezwykła, piłkarz też zresztą niezwykły.