Na początek stary dowcip, dziś już nieaktualny: Jest taka jednostka inteligencji jak cjant. To dlatego w kraju mamy milicjantów.
Bohater to zawsze milicjant (bądź inny członek aparatu kontroli obywatelskiej), w dodatku oficer. Nie za szczególnie biedny, ale również nie zamożny. Czy to major Szczęsny, czy Downar, czy jakikolwiek inny milicjant (czasem członek Służby Bezpieczeństwa), zawsze będzie wysportowany, smukły, a przy tym szlachetny, uczciwy, oczywiście z wykształceniem wyższym i zamiłowaniami zdradzającymi nieco artystyczną duszę: albo pasjami czyta Pana Tadeusza i Potop, albo na boku lubi malować akwarele.
To nie żart. Nie chodzi też o to, byśmy od razu uwierzyli w jego istnienie; ma być pewnym typem, wzorcem, który zrealizuje się w każdym napotkanym na ulicy milicjancie, nawet jeśli za chwilę przedstawiciel władzy zapakuje nas do nyski i obije po nerkach białą, gumową pałą, zwaną pieszczotliwie Lolą.
Poza bardzo konkretnym i szablonowym bohaterem w powieści milicyjnej zawsze pojawia się krytyka tzw. Zachodu i wartości, które on sobą reprezentuje. Jeśli na horyzoncie pokaże się postać z długimi włosami, ani chybi jest elementem co najmniej podejrzanym. Przestępcy to z kolei zawsze jednostki niezadbane, niechlujne, o wyraźnych wadach fizycznych. Ich charaktery od razu transponowane są na wygląd i sposób ubierania się. Jeśli zaś milicjant – nie daj Boże – idzie przepytać tzw. wyższe sfery, zawsze przedstawia się je jako zdegenerowane, dekadenckie i skorumpowane tak, że zawstydziłyby Chandlera, Hammetta i McDonalda razem wziętych. Jest taki fantastyczny kawałek w Człowieku o cętkowanej twarzy Zeydlera-Zborowskiego:
Gala była rzeczywiście, jak to powiadają, na cztery fajerki. Prasa, telewizja, fotoreporterzy, dostojne osobistości ze świata artystycznego i politycznego, słowem bardzo uroczyście. Splendoru całej imprezie dodawały kieliszki z białym i czerwonym winem, słone paluszki, migdały, krakersy i widoczne gdzieniegdzie powbijane na wykałaczki oliwki.
[…]
Dla kurażu [Wrończak – przyp. aut.] sięgnął po kieliszek z czerwonym winem i schrupał krakersa, który wydał mu się odrobinę zjełczały.
[…]
Wrończak wycofał się taktownie. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, a że znalazł się właśnie koło stołu z napitkami, sięgnął po kieliszek. Białe wino było kwaśne i ciepłe. Zrezygnował. Pomyślał tęsknie o dobrze zamrożonej żytniej i śledziu w oliwie.
To tylko jeden z przykładów, ale myślę, że doskonale pokazuje on stosunek narratora do życia i rautów tzw. wyższych sfer. Powyższy cytat z Zeydlera-Zborowskiego jest jednak niczym w porównaniu z tym, co dzieje się w powieściach Anny Kłodzińskiej.
Za przykład weźmy jej W pogardzie prawa. To nie tylko powieść kryminalna czy – jak chciałby Stanisław Barańczak – powieść milicyjna (szczegółową polemikę genologiczną z tymże zostawiam sobie na inny czas). To nie tylko bezkompromisowa agitka minionego systemu, w której Kłodzińska zostawiała daleko w tyle innych piewców milicji i wspaniałej rzeczywistości PRL-u. To wreszcie nie tylko powieść niebywale marna literacko, lecz także tekst w pewnym sensie totalny, tekst apokaliptyczny, wreszcie – tekst niezwykle żywy i gorący.
Kłodzińska była „ulubienicą” Barańczaka. W jego Czytelniku ubezwłasnowolnionym mamy całą rozprawę na temat tak zwanej powieści milicyjnej. Niewątpliwym plusem Barańczaka jest to, że w ogóle zjawisko zauważa i opisuje. Jak zauważa i jak opisuje, to już inna sprawa. Przyjmijmy, że faktycznie powieść milicyjna to przedziwna gatunkowo hybryda niektórych składników powieści detektywistycznej i tzw. czarnego kryminału. Odkładam tylko na bok normatywizm, który przebija z tekstu Barańczaka, ponieważ w samej powieści milicyjnej jako takiej interesuje mnie głównie jej tendencyjność, a nie to, czy wsadzenie konceptu „zamkniętego pokoju” i deus ex machina w jeden tekst to rzecz dobra bądź niedobra z punktu widzenia czystości (?!) gatunku.
Wraz z przemianą ustrojową Kłodzińska popadła w zapomnienie. Czuję się w obowiązku przypomnieć nie tyle jej postać, co właśnie W pogardzie prawa – książkę, która moim zdaniem ogniskuje pewne cechy powieści milicyjnej, inne wywraca do góry nogami, a przy tym, choć napisana jest wprost koszmarnie, stanowi mój podstawowy kontrargument tak przeciwko krytykom powieści milicyjnej, jak i przeciw czytelnikom widzącym w tym gatunku tylko bezkompromisową komunistyczną propagandę.
Wydarzenia opisywane w tej książce zamknięte są w ramach marzec-grudzień pewnego roku. Pisząc „pewnego roku”, mam na myśli oczywiście konkretny rok, a żeby i czytelnicy tego tekstu wiedzieli, co to za czas, zacytuję in extenso (uprzedzam, takich wstawek będzie sporo, ale to cenny materiał) ostatnie zdania powieści:
Następnego dnia pod wieczór Połoński i Kręglewski przyszli do mieszkania Szczęsnego. Obaj byli niespokojni, nie mogli sobie miejsca znaleźć. Więc major zaparzył ostatnią porcję kawy, postawił szklanki na stole, a potem rzekł, wyjmując z kieszeni kartkę papieru:
– Wprawdzie jeszcze chyba nigdy nikomu nie czytałem wierszy, ale to napisał nasz kolega. Posłuchajcie fragmentu:
„…Jeszcze ręce nam się utrudzą,
krwi serdecznej trzeba będzie
i potu
Ale swoją budujemy,
nie cudzą
Nam sił starczy do trudnego lotu.
Nasza miłość na imię ma Polska,
chociaż dziś przesłonięta łzą,
I my
wykonamy jej rozkaz,
obronimy nasz wspólny dom…*”
Milczeli długo. Kręglewski mruknął: – Ech, cholera!… – co było u niego dowodem wzruszenia. Radio grało, muzyka tworzyła nastrój, poddawali mu się. Połoński wstał, podszedł do kalendarza.
– Jutro niedziela – powiedział. – Jak sądzicie, dadzą nam się wyspać?
– Która godzina? – spytał Szczęsny, nie chciało mu się otworzyć oczu. Myślał o wielu rzeczach naraz. Czuł zmęczenie, trochę satysfakcji, że sprawa Pasowskiego została zakończona, trochę obaw, nie wszystko w niej było już rozplątane i wyjaśnione.
– Północ dochodzi – odparł kapitan. – Za trzy minuty. Czy pamiętacie… – Urwał. Wstał, podszedł do okna, otworzył.
Z daleka narastał, wolno zbliżał się, potężniał ogromny warkot bojowych wozów piechoty. Słuchali z natężeniem. Była północ, zaczął się nowy dzień.
*Wiersz Wiesława Pietryki ukazał się w nrze 1. „W Służbie Narodu” z 3 I 1982 r.
Nie wymyśliłem tego tekstu. Drodzy czytelnicy, to happy-end, a nie perfidny dowcip z mojej strony. Zacząłem nieco od końca, od ostatniego akordu milicyjnej symfonii, wygrywanego przez transportery opancerzone OT-64 SKOT, które 13 grudnia 1981 roku wjechały na polskie ulice, a wypada przecież prześledzić kilka momentów przed tym swoistym czasem apokalipsy. Warto jednak, byśmy od razu wiedzieli, że W pogardzie prawa osadzone jest w bardzo specyficznym czasie „zewnętrznym”.
Porzucam celowo wątek kryminalny tej powieści, gdyż nie wydaje mi się on najważniejszy. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że (podobnie jak w powieściach np. Raymonda Chandlera) nie liczy się dokładnie to, kto zabił, ale dlaczego zabił, a w zasadzie może nawet i nieważne dlaczego, ale ważne, co tam się dzieje wokoło, jak wygląda społeczeństwo, z jakich warstw się składa, kto tam rządzi, kto komu smaruje, kto wreszcie dostaje po twarzy i zapija gorzkie życie marną żytniówką albo podłą whiskey (i czemu nazywa się Philip Marlowe).
W przeciwieństwie do innych nurtów kryminalnych czy detektywistycznych powieść milicyjna przejęła od czarnego kryminału (technicznie rzecz biorąc ten gatunek nazywa się hard-boiled) mocne osadzenie w rzeczywistości. Gdy czytamy Conan-Doyle’a czy Christie, tak naprawdę nie interesuje nas świat zewnętrzny, świat poza zagadką. Ważną rolę odgrywa łamigłówka logiczna, kontekst społeczny zredukowany jest do niezbędnego minimum. Dashiell Hammett, a później Chandler i inni odwrócili proporcje w tym schemacie. Skupili się na tym, jak wygląda społeczeństwo po Wielkim Kryzysie, który zaczął się w 1929 roku i co się w świecie zmieniło, jaka żonglerka spotkała dawne wartości.
Wiele podobieństw znajdziemy w powieści milicyjnej, z tym, że przyjęto tu konkretną optykę – optykę milicyjną. O ile w czarnym kryminale detektyw był sam, o tyle tu zawsze wspiera go cały aparat państwowy. Społeczeństwo też z reguły milicjantom pomaga, no chyba że ktoś jest umoczony w jakąś aferę. To kolejny element tendencji w powieści, element, który autorka W pogardzie prawa wywróciła na lewą stronę. Dlaczego? Dlatego, że świat zmierza ku ostatecznemu upadkowi. Niemal na początku, gdy jeszcze (zwłaszcza jeśli czytamy książkę w XXI wieku) nie domyślamy się osnowy, trafiamy na taką scenę:
Szli Krakowskim Przedmieściem. Przy wejściu do uniwersytetu łopotały flagi i transparenty. Z okien budynku przy bramie zwisały płachty z napisami o Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, o sprzedaży literatury 'poza cenzurą’ i o czymś tam jeszcze.
Jest to cytat o tyle kluczowy, że pokazuje nam dwie rzeczy. O jednej wspomniałem – mowa o konkretnym czasie akcji. Druga, która wiąże się z pierwszą, to bardzo mocne osadzenie w rzeczywistości. Tu akurat wspomina się Uniwersytet Warszawski, ale czytanie Barbary Gordon, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, Jerzego Edigeya czy zwłaszcza Anny Kłodzińskiej dostarcza ogólnie niezłego materiału literackiego opowiadającego o tym, jak się jadało, gdzie się jadało, co się robiło po pracy, jakie były ciekawe (oraz „ciekawe”) miejsca w Warszawie i tak dalej. Musimy tylko pamiętać o jednym: czuwa nad tym narrator, a zatem wszystko umieszczono w konkretnej optyce, której wyrazem w powyższym (już lekko apokaliptycznym) cytacie jest końcówka „o czymś tam jeszcze”.
Dlaczego tak upieram się przy słowie „apokalipsa”? Nie po to (choć to kuszące), by zaszpanować dość oczywistym i fotograficznym odnośnikiem kulturowym. W pogardzie prawa to faktyczna apokalipsa. W tle dramatycznie zarysowują się: kryzys energetyczny, potworne kolejki w sklepach, brak podstawowych produktów spożywczych, strajki, rosnąca niechęć wobec milicji. Nie zapominajmy, z jakiej perspektywy widzimy opisywane wydarzenia. Milicjanci to wszak tytani porządku i ładu, którzy pracują po dobę czy dwie bez przerwy, zarabiają niewiele, a wciąż spotykają się z oporem społecznej materii. W dodatku coraz częściej mówi się o otwartym buncie wobec władzy. Świat wokół tych herosów systemu wali się w gruzy i nie widać żadnego pocieszenia, o czym wprost mówi (czy raczej agituje) Kłodzińska słowami bohaterów:
– Ale dla nas jest tylko jedna droga – stwierdził Połoński – robić swoje, choćby kosztem życia. Myśmy tam kiedyś ślubowali przestrzegać praworządności socjalistycznej, chronić życie, zdrowie i mienie obywateli. Także tych nienawidzących. I tych ogłupiałych.
– Wiem – mruknął Szczęsny. – Tylko… czasem jest tak ciężko. Czasem wydaje mi się, że jesteśmy w tej walce kompletnie sami. – Zaciągnął się papierosem i powtórzył: – Cholernie, kompletnie sami.
Niewiele później napotykamy scenę próby zatrzymania sprawcy wypadku drogowego, kończącą się podpaleniem milicyjnej nysy (!) i atakiem wściekłego tłumu na funkcjonariuszy. Atakiem, któremu przeciwstawia się jedynie starszy pan, jak się potem okazuje – kombatant i członek ZBoWiD-u (sic!), który od tłumu dostaje kamieniem w głowę i umiera w rytmie retrospekcji, dziwiąc się, że swoi występują przeciw swoim. Dlaczego powyższa scena wcale nie jest groteskowa, wyjaśnię dalej, teraz jednak chciałbym dookreślić sytuację samej milicji.
– Wystawię świadectwo zgonu – powiedział. – Widział pan, kto go uderzył?
– Nie – odparł chłopak – Tutaj było ze trzysta osób. Rzucali kamieniami… – Umilkł, nerwowo zagryzał wargi.
Przyjechała potem ciężarówka z przedsiębiorstwa pogrzebowego, zabrała obu zabitych. Milicjanci na próżno próbowali ustalić świadków zajścia. Nikt nie chciał udzielić informacji. Bali się… może.
Czy ostatnie zdania wypowiada jakiś narrator czy już Kłodzińska? Zostawmy na moment milicję, która dopiero wkracza w ten zmierzch systemowych bogów. Apokalipsa czy ten peerelowski Ragnarok nie dotyczy tylko Asów, podlegają jej także zwykli obywatele. Bo przeciw nim zwraca się zarówno ogólny kryzys w kraju, jak i codzienność: komunikacja miejska, zaopatrzenie sklepów, a nawet pogoda. Ta ostatnia bywa zresztą dość znacząca – jest albo mroźnie (powieść, przypominam, zaczyna się w marcu), albo zimno (wówczas, gdy powinno być ciepło), albo wreszcie, gdy w końcu pojawia się upał, jest on nie do wytrzymania:
W połowie czerwca raptem zrobiło się chłodno, deszczowo. Kolejki przed sklepami stały od świtu, ludzie klęli na pogodę, marzli, przytupywali, narzekali na brak towarów, na byłych prominentów – imiennie i na cały świat, ogólnie.
Brudne szyby w autobusach i tramwajach, pozalepiane ulotkami, albo ze śladami zaschniętego kleju, nie pozwalały wypatrzyć właściwy przystanek i coraz to ktoś wysiadał nie tam, gdzie trzeba.
Ba, kiedy nadchodzi lipiec, jest tylko kolejnym krokiem degradacji świata.
Do sklepu nabiałowego mieli przywieźć jajka, więc kolejka po ser powiększyła się do setki i zatoczyła dwie pętelki na skwerku pomiędzy kioskami. Ostatnia dekada lipca zaczęła się chłodem i deszczem, ludzie stali jednak twardo, nie przepuszczali nawet kobiet w ciąży ani inwalidów, chyba, że był to inwalida, jak mówiono, wyraźny, bez nogi czy czegoś tam.
Takich cytatów, podobnie jak tych poruszających problem braku produktów spożywczych, w książce Kłodzińskiej jest cała masa i gdybym chciał przywołać każdy taki wyimek, musiałbym przepisać co najmniej dwie trzecie powieści. Społeczeństwo jako bohater zbiorowy pojawia się cyklicznie – po to, by stanowić dopełnienie tła. To ludzie, którzy stoją od (albo do) rana w kolejkach, nie dojadają, marzną i tak dalej – podobnie jak niezbyt zamożni milicjanci (Szczęsny jeździ rozklekotanym maluchem): kiełbasę, jak mają, to tylko z rzadka kartkową, a posiedzenie przy stole z reguły kończy się na czerstwym chlebie i serkach topionych.
Co jakiś czas powraca pewien, wydaje się, nieistotny dla fabuły wątek zebrań oficerów. Wspomniane sceny to typowe info dump, czyli streszczenie pewnego obrazu sytuacji panującej w kraju. Wzrasta przestępczość, ludność nie chce współpracować z władzą, pojawiają się przykłady dezintegracji ładu, którym – wedle bohaterów – była i powinna być Polska.
– W Zakopanem, ale nie tylko tam, rozrzucono ulotki nawołujące do nieobsługiwania milicjantów w lokalu, do niesprzedawania im paliwa na stacjach Cepeenu. W jednym z warszawskich tramwajów motorniczy zatrzymał wóz i odmówił dalszej jazdy, dopóki nie wysiądzie funkcjonariusz w mundurze.
Jest to coś wcześniej niespotykanego w powieści milicyjnej. Dotychczas podporządkowana była ona wielu zasadom, w tym tej, że absolutnie wszystko łączy się ze śledztwem Szczęsnego czy innego bohatera powieści. Takie oficerskie pogadanki to przyczynek do pewnej analizy społecznej, którą czyni z właściwą sobie subtelnością Kłodzińska. To też postawienie na głowie samej struktury i pierwotnej tendencyjności powieści milicyjnej – orientujemy się bowiem, że w tej źle napisanej książce chodzi o coś więcej aniżeli tylko o obrazki społeczne oraz dzielnych i niezawodnych milicjantów. Nad tymi przecież wciąż wisi obraz apokalipsy. Oczywiście trudno mówić tu o literackiej finezji, ale jako czytelnik nie mogłem pozbyć się wrażenia, że spójność charakterologiczna i papierowy sznyt bohaterów są na skraju przepaści, że jeszcze chwila i Kłodzińska zaraz sobie uleje i umoczy w noirowym sosie Szczęsnego wraz z resztą kompanii. Tak się oczywiście nie dzieje, ale niepokój wynikający z obserwacji dezintegrującej się w ich mniemaniu Polski widać jak na dłoni. Ba, w pewnym momencie jeden z bohaterów cytuje drugiemu in extenso kawałek Pana Wołodyjowskiego, a konkretnie przemowę Sobieskiego (sic!), jako coś, co czytelnikom ma uświadomić, jakimi obrońcami ojczyzny i patriotami są milicjanci. Konkluzja jest miażdżąca:
– Jeżeli naprawdę tak… to wspólnie… myślę, że tylko razem, wszystkimi siłami. Wtedy Rzeczpospolita nie zginie. Nie może.
– Ale kiedy? – rzucił Połoński porywczo. – Kiedy?! Jak długo można przyglądać się, a tymczasem kraj ginie?
Kłodzińska pozwala sobie zresztą – poza cytatem – na dość oczywistą parafrazę Sienkiewicza, gdyż rozdział ten kończy słowami:
Tak rozmawiali, czując, że są w przededniu jakichś ogromnych wydarzeń, których jeszcze nie potrafili do końca myślą ogarnąć, czuli ich nieuchronność. A tymczasem dookoła, w miastach i wsiach, szalała anarchia, strajki, bunty, zbrodnie i strach. Groza ogarnęła kraj.
To już prawie koniec powieści i wybawieniem będzie dopiero – w domyśle – ogłoszenie stanu wojennego. Apokalipsa zostaje powstrzymana, nadchodzi nowy dzień, choć (bohaterowie o tym nie wiedzą) i tak nastąpi zmierzch (mili)cjantów oraz zmiana ustrojowa, o której Kłodzińska nie może jeszcze wiedzieć, gdyż książkę pisze w roku 1982, a wydaje na początku 1983.
Pozostaje zatem kluczowe pytanie: po co czytać takie bzdety jak Kłodzińska? Na pierwszy rzut oka widzimy w tych cytatach obrzydliwą propagandę, agitację wiadomego systemu, bardzo jednorodny punkt widzenia, tak charakterystyczny dla dawnych powieści tendencyjnych. I ja na początku zaplanowałem ten artykuł jako sarkastyczny tekst o literackim kuriozum, jakim wydawał mi się ten obszar literatury popularnej. Założyłem, że będę chrząkał z rozbawieniem oraz kpił z propagandowej tandety i tekściarskiej cepeliady. Problem w tym, że w pewnym momencie, po przeczytaniu kilkunastu takich powieści, nie mogłem już nie widzieć, jak cenny to materiał literacki. Być może zadziałała tu perspektywa czasowa. Jaka?
Dyskurs na temat PRL-u w ciągu ostatnich, powiedzmy, trzydziestu lat przybrał dwie formy. Z jednej strony impregnuje się mit absurdu i pure nonsense’u obecny choćby w filmach Barei. To dlatego mogę iść na piwo do kieleckiej knajpy Komitet, która upstrzona jest suwenirami z lat 70. Z drugiej strony mamy dyskurs polityczny, sprowadzony do innego mitu: dzielne społeczeństwo zapuszcza wąsa, każdy działa w Solidarności, wpina w marynarkę opornik; kto zaś opornika nie ma, ten z ZOMO albo z SB. W historii powojennej Polski widnieje tylko rok 1956, potem marzec 1968, a w końcu grudzień 1981 i ewentualnie rok 1989.
Kłodzińska tylko formalnie – i to moim zdaniem podstawowy błąd Barańczaka, który z filologa przedzierzgnął się na moment w zwykłego obywatela – jest piewczynią złego systemu. Tak naprawdę to głos pewnej grupy społecznej i do niej (albo grup jej sprzyjających) skierowany. W pogardzie prawa zostało wydane przez Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej w nakładzie 150 tysięcy egzemplarzy (chcielibyśmy mieć teraz takie nakłady!). Nawet jeśli były spore zwroty, to zawrotna liczba. Ale do grupy docelowej zalicza się nie tylko zwykły obywatel, który ma uwierzyć w dość nachalne i głodne kawałki na temat dzielnej milicji. Czytelnikiem w czasach wydania jest też sam aparat państwowy. Kłodzińskiej udaje się zachować szczere do bólu przemyślenia ludzi faktycznych, umoczonych po uszy w pewnej wizji państwowości. Stojący przy krawężnikach i siedzący w niebieskich nyskach nierzadko naprawdę wierzyli, że ratują Polskę przed anarchią, a nawet jeśli mieli wątpliwości, po to była Kłodzińska, żeby im przypomnieć, że są patriotami i stoją na straży ładu społecznego. A ład rozsypie się w proch, jeśli Polskę spotka dramatyczna, apokaliptyczna zmiana ustroju. Uratować status quo mógł tylko stan wojenny.
Tak można było czytać ją dawniej. Dziś, z dokładnie tego samego powodu, Kłodzińska to bardzo cenny dodatek do analizy systemu, który jest jednym ze sprawniej wymyślanych mitów w historii Polski… a przecież pamiętają go nasi rodzice. Choć ta i inne książki Kłodzińskiej to literatura koszmarna, stylistycznie miałka, nędzna i żenująca, stanowi ona bardzo dobry przykład zupełnie innego, literackiego spojrzenia na to, co działo się w kraju w drugiej połowie XX wieku. Torturuje się studentów filologii polskiej koszmarną Martą Orzeszkowej, w której główna bohaterka dziarsko rzuca się pod tramwaj konny, a jednocześnie, zupełnie niesłusznie, w analizie powieści milicyjnej zatrzymuje się na jednym, niesprawiedliwym i normatywnym tekście Barańczaka, znanym tylko osobom, które zainteresują się tematem przy okazji Złego Tyrmanda. Nad cjantami natomiast zapadł faktyczny zmierzch.
Joachim Snoch
Zobacz także: