1. Miasto w gruzach
Jak wiadomo, w czasie drugiej wojny światowej niemal 85% zabudowy Warszawy legło w gruzach. Miasto właściwie przestało istnieć. A mogło być jeszcze gorzej. Niemcy planowali zrównane z ziemią całej Warszawy i wymordowanie wszystkich jej mieszkańców. „Każdego mieszkańca należy zabić […]. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy” – tak, wedle relacji jednego z generałów SS, brzmiał rozkaz Himmlera, wydany w pierwszych dniach powstania warszawskiego. Podobnie myślał generalny gubernator Hans Frank, który w swoim dzienniku zapisał: „[Warszawa] Zostanie kompletnie zniszczona i starta z powierzchni ziemi”. W miejscu stolicy miało powstać małe miasteczko (na około 40 tysięcy mieszkańców) dla niemieckich osadników. Nieco wcześniejsze plany zakładały natomiast ograniczenie Warszawy do okołu stutysięcznego miasteczka, usytuowanego w okolicach Starego Miasta i Traktu Królewskiego, oraz wybudowanie – na prawym brzegu Wisły – ogromnego obozu pracy dla Polaków. Na szczęście niemieckie plany nigdy nie weszły w życie, chociaż zniszczenia w Warszawie i tak były ogromne. Kiedy się patrzy na tużpowojenne fotografie, trudno uwierzyć, że miasto zdołało się podnieść z kolan; trudno uwierzyć, że Warszawę po raz kolejny udało się odbudować (pierwszy raz Warszawę odbudowano w drugiej połowie XVII wieku – po tym, jak potop szwedzki doprowadził do zniszczenia przeszło 60% zabudowy miasta).
2. Ambitne plany towarzysza Bieruta
Po wojnie w miejscu dawnej stolicy znajdowała się pustynia gruzów. Miasto trzeba było właściwie stworzyć od nowa. Dla architektów i budowniczych było to niezwykłe przedsięwzięcie. Dużo wtedy o odbudowie Warszawy dyskutowano. Jak to zrobić? Jak miasto ma wyglądać? Pojawiły się dwie koncepcje. Pierwsza proponowała odbudowę miasta w takiej formie, w jakiej istniało ono przed wojną. Druga natomiast chciała wykorzystać fakt, że niewiele elementów ocalało, i wznieść Warszawę jako zupełnie nowe miasto, zbudowane zgodne z obowiązującymi wówczas wytycznymi dotyczącymi wyglądu modernistycznej metropolii. (Pojawił się nawet pomysł, żeby nowa Warszawa powstała w trochę innym miejscu, mniej więcej tam, gdzie dziś mamy Janki, żeby nie trzeba było sprzątać wojennego bałaganu). Ścierały się ze sobą koncepcje zwolenników zabudowy zabytkowej, nowoczesnych urbanistów, propagujących corbusierowski wzór miasta jako „maszyn do mieszkania”, oraz nowej władzy, wyznającej idee socrealizmu.
Ostatecznie, na konferencji partyjnej w 1949 roku, Bolesław Bierut wygłosił referat zatytułowany Sześcioletni plan odbudowy stolicy, w którym snuł wizję odbudowy Warszawy jako wzorcowego miasta realizmu socjalistycznego. Nowa stolica miała być wolna od „pstrokacizny i kosmopolityzmu” (jak komuniści określali przedwojenną zabudowę, w której dominowały eleganckie, mieszczańskie kamienice), miały się na nią składać szerokie ulice, ogromne place, monumentalne gmachy, przypominające pałace, i potężne obeliski, budowane według wzorców radzieckich. Słowem: cała Warszawa miała wyglądać mniej więcej tak, jak wyglądają MDM i Pałac Kultury i Nauki.
Szybko przystąpiono do działania. Pierwszą dużym przedsięwzięciem w duchu socrealizmu była Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa – założenie urbanistyczno-architektoniczne, powstałe na samym początku lat 50. Wedle planów MDM miał rozciągać się od ulicy Wilczej aż po plac Unii Lubelskiej, jednak projektu nie zrealizowano w całości. Widać to chociażby na placu Zbawiciela, gdzie u wylotu ulicy Nowowiejskiej stoi niedokończony socrealistyczny gmach z charakterystycznymi podcieniami. W ramach realizacji socrealistycznego założenia urbanistycznego powstał plac Konstytucji, którego wytyczenie (już po wojnie) doprowadziło do absurdalnego rozczłonkowania i zmiany przebiegu ulic Koszykowej i Pięknej oraz do wyburzenia kilkunastu okolicznych kamienic.
Oglądając Marszałkowską Dzielnicę Mieszkaniową, możemy wyobrazić sobie, jak wyglądałaby cała Warszawa, a przynajmniej jej centrum, gdyby plan Bieruta został zrealizowany w całości, ponieważ w projekcie MDM-u zawarte są właściwie wszystkie wątki charakterystyczne dla architektury socrealistycznej. Gmachy o surowych bryłach są monumentalne i symetryczne, utrzymane w tonach szarości, bogato zdobione kolumnadami i pilastrami, płaskorzeźbami i rzeźbami (przedstawiającymi głównie ludzi pracy). Pośrodku znajduje się duży plac, który miał być miejscem pochodów i manifestacji. Zdobią go trzy gigantyczne kandelabry, swoim ogromem odpowiadające duchowi socrealizmu, będącego przecież w założeniu manifestacją potęgi państwa. Budynki są ogromne, ale większość przestrzeni zajmują potężne halle i klatki schodowe. Nierzadko za parawanem przyulicznych budynków chowają się zaniedbane przedwojenne kamienice. Przejdźmy przez bramę w południowo-wschodnim narożniku placu Konstytucji – przed biblioteką przy ul. Koszykowej widać obdartą z dekoracji, gołą, ceglaną fasadę budynku z pierwszych lat XX wieku. Ale taka prowizoryczna, pozorna elegancja, skrywające niedociągnięcia i biedę to przecież również cecha charakterystyczna PRL-u, którego władze przeszczepiły realizm socjalistyczny na polski grunt.
3. Niezrealizowane marzenia, zaprzepaszczone szanse
Ostatecznie socrealizm skończył się w roku 1956. Dlaczego ten sen o nowym mieście się nie urzeczywistnił? W artykule poświęconym temu tematowi w „Spotkaniach z zabytkami” (wrzesień 2006) Krzysztof Mordyński pisze: „U podstaw załamania się socrealizmu leżała przyczyna zasadnicza: architektura została skrojona na « socjalistyczne społeczeństwo », które nigdy nie istniało […]. Nie zdały egzaminu także założenia estetyczne. Dominowała monotonność, bryły bez finezji”. Poza tym architektura socrealistyczna jest po prostu niepraktyczna i niefunkcjonalna. Powodów pewnie znalazłoby się więcej, dość na tym, że od socrealizmu odstąpiono i chociaż zostawił po sobie w Warszawie sporo pamiątek, to nie zdominował architektury stolicy w takim stopniu, w jakim mógłby. Przyniósł jednak wiele szkód. Przede wszystkim doprowadził do rozbiórki wielu zabytkowych budowli, które przetrwały drugą wojnę światową.
Pierwszym krokiem, który trzeba było wykonać po wojnie, było uprzątnięcie zniszczeń. Nie ograniczyło się ono jednak tylko i wyłącznie do odgruzowania stolicy, ale polegało także na rozbiórce części przedwojennej zabudowy, która nie uległa zniszczeniu, ale nie podobała się nowej władzy lub przeszkadzała w ważniejszych inwestycjach.
Taki właśnie los spotkał między innymi blisko dwieście budynków, mieszczących około tysiąca mieszkań, które stały w miejscu dzisiejszego placu Defilad. Wtedy też podzielono dwie ulice – Złotą i Chmielną – na niepowiązane ze sobą odcinki. W 1868 roku rozpoczęła się trwająca trzy lata budowa pałacu dla Leopolda Kronenberga, warszawskiego finansisty i bankiera, założyciela Banku Handlowego oraz wydawcy (od 1859 roku) „Gazety Codziennej”, której później przywrócono jej wcześniejszą nazwę: „Gazeta Polska” (redaktorem jej działu literackiego był Józef Ignacy Kraszewski, a z pismem współpracował także np. Henryk Sienkiewicz). Ogromny pałac Kronenberga uznawany był za jedną z najwspanialszych burżuazyjnych rezydencji Europy końca XIX wieku. Mieścił się na rogu ulicy Królewskiej i placu, który dziś nazywa się placem Małachowskiego (wówczas nie miał on oficjalnej nazwy, ale zwykle mówiono „plac ewangelicki”, od zboru Świętej Trójcy, który się na nim znajduje). Pałac znacznie ucierpiał w czasie wojny, ale jego mury przetrwały w dość dobrym stanie. Jako ruina stał aż do roku 1959, gdy podjęto decyzję o rozbiórce, którą wykonano w latach 1961-62. Dziś w jego miejscu znajduje się hotel „Victoria”. Podobny los spotkał wiele innych warszawskich budynków, na przykład wspaniałe, bogate mieszczańskie kamienice, stojące przy Marszałkowskiej, które rozbierano po wojnie pod budowę m.in. MDM-u.
Większość zabytkowej zabudowy była oczywiście możliwa do odtworzenia. Zachowało się wiele fotografii, a nierzadko także i projekty budynków. Działania takie nie leżały jednak w interesie władz PRL-u, toteż zamiast to, co było do uratowania, ratować – rozbierano.
4. Warszawa odbudowana czy wybudowana?
Gdybyśmy wybrali się na spacer po Warszawie z albumem z przedwojennymi zdjęciami, moglibyśmy odnieść bardzo różne, często sprzeczne wrażenia. W niektórych miejscach trudno byłoby uwierzyć, że to, co widać na fotografii, i to, co prezentuje się naszym oczom w rzeczywistości, to faktycznie ten sam fragment miasta; w innych natomiast można by w ogóle nie zauważyć, że od chwili, gdy fotografia została wykonana, upłynęło ponad 70 lat. Dużą część zabytkowej architektury Warszawy zrekonstruowano, część od zera, część z zachowaniem oryginalnych fragmentów, które nie uległy zniszczeniu. Ale oczywiście wiadomo, że kopia to nie to samo, co oryginał. Przykład. Możemy stanąć przed pałacem Potockich na Krakowskim Przedmieściu, czyli dzisiejszą siedzibą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, i łudzić się, że to właśnie w tych murach na przełomie roku 1765 i 1766 mieszkał Giacomo Casanova. Jest to jednak tylko część prawdy. Tamtych murów już nie ma. Są nowe, które do złudzenia tamte przypominają. Możemy wejść do oficyny pałacu Czapskich (siedziba ASP), ciągnącej się wzdłuż ul. Traugutta, wspiąć się na drugie piętro i obejrzeć tzw. salonik Chopina, jednak – oczywiście – jest to tylko rekonstrukcja miejsca, w którym niegdyś Chopinowie mieszkali.
To niezwykle smutne, że tak niewiele zabytkowych budynków w Warszawie przetrwało, że tak trudno jest spotkać się na ulicach miasta z historycznymi autentykami. Z drugiej strony świadomość, że mimo tak dotkliwych strat, jakie Warszawa poniosła, miasto zdołało powstać i że tak liczne pamiątki dokładnie odtworzono, może napawać dumą i musi wywoływać podziw dla tych, którzy się do tego przyczynili.
Koniec końców, mimo całej niedoskonałości, jaką naznaczona jest wszelka kopia, jest to jednak duże pocieszenie, że możemy – przynajmniej do pewnego stopnia – oglądać Warszawę taką, jaką była, nim najeźdźcy zrównali ją z ziemią.
I to jest właśnie moja Warszawa.
Paweł Kulpiński
ilustracja: Tomek Gocławski
Zgadzam się całym sercem, że smutno, „że tak niewiele zabytkowych budynków w Warszawie przetrwało”, ale jednocześnie nie mogę nie przyznać, że bardzo lubię socrealistyczne okolice placu Konstytucji. Czy wiecie, że zamiast tamtejszych kandelabrów miał stać wielki pomnik nauczycielki z uczniem, w tym duchu co płaskorzeźby MDM-u, tylko trzydziestometrowy, miał zasłaniać kościół Zbawiciela, by nie było widać go z centrum. Ale zabrakło im pieniędzy chyba i nie postawili – to akurat dobrze. Ale gdyby nie mania wielkości socjalistów i nie poszerzenie ulic (w celu przystosowania ich do masowych manifestacji), mielibyśmy dzisiaj znacznie gorsze korki i horror parkowania trzy razy straszniejszy. Zaznaczam, że przypominam o małych plusikach socrealu, a nie zajadle go bronię. Pewnie wolałabym przejeżdżać tramwajem pośród eleganckich kamienic, niż co rano patrzeć zza szyby na zionące rozpaczą bloki na Ochocie, ale jednocześnie na pewno nie wolałabym przechadzać się w obcasach po bruku trotuarów (i bez tego obcasy grożą śmiercią).
Ale Centralny okazał się nie taki straszny jak go wyczyścili (ps. calusie podziemia mają klimatyzację, która zapchała się 30 lat temu i nikt jej nie odetkał), a i on, i cały plac MDM-u zrobione są z polskiego granitoidu strzegomskiego, którego wydobycie pewnie odrobinę podreperowało polską gospodarkę po wojnie (a na pewno jej nie zaszkodziło). A Pałac Kultury pomalowany wieczorami na różowo wygląda super. A w tej rozwalonej kamienicy przy Koszykowej mieści się moja ulubiona kawiarnia. I chyba tylko w takim mieście jak Warszawa, idąc ulicą Emilii Plater, mija się najpierw nowoczesny budynek biznesowy, a tuż za nim widzi się figurę Jezusa z obtrąconymi palcami, wokół której biegają umorusane dzieciaki.
„że tak trudno jest spotkać się na ulicach miasta z historycznymi autentykami” – zgoda, ale i to, co widzimy na placu Konstytucji jest historycznym autentykiem, czy tego chcemy, czy nie, manifestem naszej historii, albo przynajmniej historii nam narzuconej. I można to fajnie wykorzystać, przystosować, jak np. ten różowy Pałac Kultury, żeby sprawiało mniej przygnębiające wrażenie. Chociaż przygnębiające – zależy kiedy i dla kogo.
Socreal wydaje się mocno „swojski”, trochę obciachowy i jednocześnie (i dlatego) na topie – spójrzmy chociażby na panel po prawej stronie – ten ze wspierającymi nas miejscami.
Ja na Warszawę mocno zrzędzę, ale ja Warszawę bardzo lubię, nawet w socrealistycznym wydaniu. I gdyby nie powojenna odbudowa tobyśmy mieli neogotycką dzwonnicę koło Aleksandra i takież sterczyny na świętym Janie. Już kończę, wybaczcie długość tego komentarza ;-)
PS.
tak w ogóle to świetny tekst :P
No i błagam, miałoby nie być Mariensztatu?!?!
Ja też uważam, że socreal ma swoje nieliczne zalety, a poza tym bywa interesujący estetycznie, ale jednocześnie jestem przekonany, że cena, jaką zapłaciło za niego miasto (czyli utrata tej architektury, która stała przed wojną zamiast np. MDM-u czy innych nowych budowli), jest zdecydowanie za wysoka i niewarta tych jego kilku plusików.
Co do Pałacu Kultury – jestem jego wielkim fanem. Gdyby nie fakt, że kilka tysięcy ludzi straciło dach nad głową, gdy szykowano dla niego plac budowy, nie miał bym ani jednego zastrzeżenia. I popieram też to, że wpisano go do rejestru zabytków.
Mariensztat przed wojną też był urokliwy, a po wojnie faktycznie stał się urokliwy na maksa, ale po pierwsze, to jeszcze nie socreal, tylko stylizacja na małe XVII wieczne miasteczko (tyle że nie domknięto rynku, żeby lud pracujący stolicy mógł napawać oczy wspaniałą trasą W-Z), po drugie, bardzo wiele kamienic odtworzono (chociaż niektóre nie w pełni), po trzecie – zapomniałem co miało być po trzecie, jak sobie przypomnę, to dopiszę.
„I chyba tylko w takim mieście jak Warszawa, idąc ulicą Emilii Plater, mija się najpierw nowoczesny budynek biznesowy, a tuż za nim widzi się figurę Jezusa z obtrąconymi palcami, wokół której biegają umorusane dzieciaki” – z tym się zgadzam w stu proc. To jest niesamowite w Warszawie i to stanowi o jej wyjątkowości, a jednocześnie czasem sprawia, że się wściekam, że nie tak powinno być (a po chwili myślę: ale tak jest i przecież jest super).
Dzięki za piękny komentarz!
Ojej, Pawle, przecież to nie jest tak, że bardzo dobrze, że nam przebudowali stolicę, bo teraz jest fajniejsza! Ja też bym chciała, żeby nam Warszawy nigdy nie zburzyli, ale z tego co sobie przypominam, to nie Rosjanie to zrobili, tylko inni nasi zacni sąsiedzi. Odbudowa nie była kaprysem sowietów, tylko koniecznością, a skoro to komuniści odbudowywali, to ciężko od nich wymagać, żeby odbudowywali kapitalistyczne kamienice – takie życie, mimo tego, że też wolałabym Warszawę jako Paryż/Wiedeń czy tam Wenecję Północy, nie pamiętam. Nie chodzi mi też o podziękowanie Rosjanom i całowanie ich po butach, że dzięki nim mamy stolicę, chodzi mi o zauważenie, że nie jest tak źle/mogło być gorzej (niepotrzebne skreślić) :-)
Przyznam szczerze, że oprócz historii Miss Pałacu Kultury z ’55 i tabliczek z napisem „Dar od Stalina”, które do dziś są wmurowane w ściany Pałacu, nic o jego historii nie wiem. Ale czy naprawdę 7 lat po wojnie, czyli w roku rozpoczęcia budowy, już tysiące ludzi zdążyły stracić dach nad głową?
Mariensztat – mnie nierozerwalnie kojarzy się z radziecką komedią muzyczną „Przygoda na Mariensztacie” i tym niezapomnianym pomniku/rzeźbie przekupki z kurą, a także oczywiście Trasą WZ, dlatego napisałam o socrealu – stał się dla kinematografii i piosenki radzieckiej ważnym tematem, dla mnie już w zasadzie nierozerwalnie z nim związanym.
Ależ ja się z tym zgadzam! Pewnie, że mogło być gorzej, a pod niektórymi względami jest naprawdę dobrze, na przykład taka trasa W-Z to jest, uważam, genialne osiągnięcie. Tak samo jak Dom Partii, jak CDT, jak poszerzenie wielu istniejących ulic i przebicie nowych, jak bezprecedensowa rekonstrukcja całego zespołu staromiejskiego i Zamku Królewskiego (chociaż z tą decyzją akurat trochę zwlekano) :)
Tak, to prawda, tak się przynajmniej podaje. Rozebrano blisko 200 kamienic, w których w sumie mieściło się około 1000 izb nadających się do mieszkania. Oczywiście te budynki były częściowo zdewastowane, często wypalone, ale ludzie w nich żyli. A pod PKiN te kamienice musiały zostać rozebrane. Oczywiście władza obiecała lokale zastępcze, ale nie wszyscy je dostali, nie wszyscy też chcieli je dostać, bo ludzie, którzy przetrwali koszmar wojny w swoich czterech ścianach i myśleli, że najgorsze mają już za sobą, nagle dowiadywali się, że czeka ich przeprowadza do jakichś tam mieszkań zastępczych. To jest ten rewers budowy Pałacu Kultury, ale awers jest taki, że powstał budynek, który (przynajmniej dla mnie) jest już nierozerwalnie związany z Warszawą. Poza tym Pałac Kultury to jest naprawdę porządna realizacja, mimo że oficjalnie socreal, to się absolutnie broni, moim zdaniem (bo nie jestem niestety znawcą).
Mimo wszelkich zalet budownictwa socrealistycznego, jestem miłośniczką tego dawniejszego. Nigdy nie przestanę żałować utraty przedwojennych kamieniczek, a także zalania bruku asfaltem. Kościoła na Placu Zbawiciela nie zasłonięto pomnikiem (ciekawe, nie słyszałam o tym), ale za to specjalnie w tym celu wysuniętym budynkiem. Trasa W-Z w całej swej genialności, której nie mogę zaprzeczyć, działa destrukcyjnie na Kościół Świętej Anny. Pęka tynk w Kaplicy Bł. Władysława z Gielniowa (patrona Warszawy!), regularnie powstają rysy i głębokie szczeliny w ścianach pokrytych zabytkowym freskiem. Architekci trasy próbują tłumaczyć, że nie jest to wina tunelu…
Dobrze pamiętam o fakcie odbudowy wielu ważnych budynków, np. Zamku Królewskiego. Nauczyłam się podziwiać determinację Polaków wznoszących na nowo ukochane miasto. PRL nie pozwolił puścić tego dokonania w niepamięć. Kobiety z szerokimi uśmiechami na ustach, stawiające cegiełkę po cegiełce, mocno wbiły się w świadomość moich rodziców i dziadków. Pamiętam, że w klasach I-III pani nauczycielka mocno podkreślała fakt odbudowy stolicy, a pochodzę spoza Warszawy. Kiedy do niej przyjechałam, rzuciły mi się w oczy wielkie napisy, na wieki wyryte w budowlach: „Cały naród buduje swoją stolicę”. To prawda, odbudował, choć pod czujnym okiem ówczesnych władz i według ich planu, na temat którego naród nie miał szansy czegokolwiek powiedzieć.