Dawno, dawno temu, jeszcze w ubiegłym wieku, gdy byłam bardzo młoda i miałam mniej więcej trzynaście lat, postanowiliśmy z tatą i z dziadkiem, w drodze do Ostrowa Wielkopolskiego (rodzina), zahaczyć o sławetny Licheń. Dziadek – można się domyślić, dlaczego, tata – raczej z turystycznej ciekawości, ja – bo ważne, żeby być w drodze, nieistotne dokąd (już wtedy przejawiałam jakieś podświadome prokerouackie ciągoty). Kiedy miałam te trzynaście lat, zajmowałam się sprawami raczej przyjemnymi: nie interesowała mnie polityka ani kwestie społeczne; nie miałam sprecyzowanego światopoglądu. Niemniej jednak już wtedy zdawałam sobie sprawę z tego, że Licheń to raczej kolebka szatana, niż miejsce kultu opromienione miłością ludzi do Boga. Masowość, spłaszczenie do jednego wymiaru (handlowego) kwestii wiary, atmosfera odpustu. Profanacja. Później użyłam tej samej serii określeń na scharakteryzowanie otaczającej mnie rzeczywistości, gdy w trakcie licealnej wycieczki do Wilna kazano mi zwiedzać sanktuarium maryjne w Świętej Lipce. To były już czasy bardziej „świadome”, a jednocześnie „zbuntowane bez powodu”. Mój światopogląd rozwijał się w kierunku ciemnej strony mocy: jakiś Marilyn Manson, glany, czarne skórzane płaszcze. Toteż atakowałam – niczym pobudzony światłością nietoperz – koleżanki chcące zakupić fluorescencyjne figurki Jezusa w „odpustowych” kramikach w Świętej Lipce. Nawet jeżeli „tylko dla babci”. Kolegów nie atakowałam, bo było ich w naszej klasie zaledwie trzech i akurat zniknęli gdzieś za winklem na fajka.

A co by było, gdybym jakimś cudem (!) teraz znalazła się w jakimś miejscu kultu? Z moją głęboką wiarą w możliwość życia w państwie świeckim? Ja wiem: gdybym miała talent i odpowiednie umiejętności, nakręciłabym taki film jak Jessica Hausner – Lourdes (2009).

Oczywiście każdy może tu odszukać coś dla siebie, każdy ma prawo do własnej interpretacji tego filmu. Niemniej jednak gdy patrzę, jakie nagrody zdobyło Lourdes, i widzę m.in. nagrodę specjalną SIGNIS (międzynarodowego stowarzyszenia zrzeszającego „organizacje i osoby chcące wspierać katolickie media w przekształcaniu świata w świetle Ewangelii”), to myślę sobie, że (do)wolność interpretacji zakłada także ewentualność interpretacji po prostu błędnej. Słowem: dla mnie ten film, jak by na niego nie spojrzeć, jest jawną krytyką współczesnej formy, zinstytucjonalizowanego katolicyzmu, a SIGNIS powinno się raczej na Hausner ciężko obrazić. Nic nie poradzę też, że na korzyść mojej – antykatolickiej – interpretacji przemawia fakt, że Hausner, jako reżyserce austriackiej, bliżej jest do takich filmowych krytyków współczesności jak Ulrich Seidl czy nawet wczesny Michael Haneke, niż do Giacomo Battiato.

Główną bohaterką Lourdes jest Christine (Sylvie Testud, La Môme), młoda kobieta chora na stwardnienie rozsiane, unieruchomiona na wózku inwalidzkim. Korzysta ona z możliwości wyjazdu do sanktuarium maryjnego w tytułowym Lourdes. Robi to w zasadzie bardziej dlatego, że lubi podróże, niż dlatego, że jest powodowana pragnieniem kontaktu ze świętością. Nie jest specjalnie gorliwą katoliczką, ale też chyba nie jest całkiem niewierząca. Brzmi znajomo? Dlatego łatwo ją polubić i utożsamić się z nią na płaszczyźnie psychologicznej.

Kamera Hausner śledzi jej historię pobytu w Lourdes na tle całej grupy pielgrzymów, którzy obserwowani „na wyrywki”, ujawniają ogromne zakłamanie i dwulicowość, brak wiary lub totalną z niej rezygnację, słowem: to bardziej grupa mieszczańskich świętoszków niż rasowych, umartwionych pątników. Ale jako ansambl kryją się za fasadą duchowego zaangażowania, podczas gdy Christine od samego początku ze szczerym uśmiechem mówi, że woli wycieczki turystyczne i bardziej kulturalny, jak go określa, Rzym. I jak na złość, to na nią spływa „łaska Boża”: wstaje z wózka i idzie. Mało tego – nawet tańczy i nawiązuje romans z młodym oficerem Zakonu Kawalerów Maltańskich, Kunonem (Bruno Todeschini, Code inconnu). Zdradzę jeszcze więcej jej niegodziwości: całuje się z nim! W krzakach! I, jak się zdaje, właśnie za tę krnąbrność dosięga ją w końcu „bicz Boży” – co jest chyba spełnieniem modlitw „życzliwych” współuczestników pielgrzymki – i Christine powraca na wózek.

To nie był cud, a jedynie chwilowa remisja choroby.

Na uwagę zasługuje bezsprzecznie kreacja Eliny Löwensohn (jedna z muz Hala Hartleya) jako Cécile – starszej stażem wolontariuszki opiekującej się pielgrzymami, skrywającej pewną wielką tajemnicę. Jeśli doszukiwać się w Lourdes jakichś pozadoczesnych, nadprzyrodzonych zjawisk właściwych sferze duchowej, to chyba jedynie sił yin i yang: kiedy wychodzi na jaw, że Cécile jest śmiertelnie chora i w jednej chwili popada w stan agonalny – wtedy Christine wstaje i idzie. Równowaga we wszechświecie zostaje zachowana. Jednakże tylko chwilowo – do czasu, gdy Christine nie wróci na wózek.

Ten film, mimo że przyjemność sprawia nam sympatyczna osoba głównej bohaterki, w ogólnym rozrachunku jest okrutny. Przesłanie jest jasne: nie ma miłości Boga, nie ma miłości wśród ludzi. Jest tylko cierpienie i samotność. Reszta jest nieporozumieniem, jak neonowa aureola plastikowej Matki Boskiej czy oczekiwanie, że w modernistycznej kaplicy zagości Duch Święty.

I faktycznie – nawet przez samo voyeurystyczne filmowanie czy w wykorzystanie filtrów zmieniających barwę kadrów na jakąś nienaturalną, sztuczną i nieprzyjazną – znów na myśl przychodzi na przykład wspomniany wyżej Seidl. Cóż, dobre kino musi być nieprzyjemne dla ducha, a przyjemne jedynie dla oka – to tradycja Antonioniowska, której przedłużeniem jest kino Hanekego, a jakąś boczną odnogę stanowi twórczość Hausner. Dla wytrwałych w wierze – w dobre kino.

Emilia Walczak

3 Comments

  1. Filmu nie widziałem ale tematyka jak i sama recenzja- bardzo ciekawa. Cuda istnieją- to fakt.Lecz czy cudem nazwiemy tylko to co jest naukowo niewytłumaczalne?Nie, bo nie o naukowość lub jej brak w cudzie chodzi lecz raczej o niewytłumaczalność, a ta niekoniecznie musi mieć podstawy w nauce. Dlatego zdanie ” To nie był cud, a jedynie chwilowa remisja choroby” traktuje jako subiektywna interpretacje autorki recenzji która nie oddaje jednak istoty zjawiska cudu. Jeśli przesłanie filmu pokrywa się z interpretacją autorki tej recenzji to jest to ciekawa próba analizy zjawiska i wyciągnięcia niestety jednoznacznych, nieuprawnionych ( także naukowo) wniosków.

    W medycynie remisja (łac. remissio) to okres schorzenia, który charakteryzuje się brakiem objawów chorobowych. Określenie to jest stosowane w odniesieniu do chorób przewlekłych o przebiegu nawracającym (np. hematologia, onkologia, psychiatria, laryngologia, urologia ).

    Z tej definicji wynika że uszkodzenia mechaniczne nie maja w niej zastosowania. Czy w przypadku niechodzenia ( z rożnych przyczyn) brak objawów to chodzenie:)?

    Co autorka ma na myśli używając takich sformułowań jak: „Z moją głęboką wiarą w możliwość życia w państwie świeckim” – czy właśnie w nie takim państwie żyjemy?( podobnych prowokacyjnych sformułowań jest w recenzji więcej).
    Troche przebija przez recenzje klimat ” ciemnej strony mocy: jakiś Marilyn Manson, glany, czarne skórzane płaszcze”. Ok. ale z tego się wyrasta.
    „Przesłanie jest jasne: nie ma miłości Boga, nie ma miłości wśród ludzi. Jest tylko cierpienie i samotność. Reszta jest nieporozumieniem”- to już skrajany pesymizm. Proponuje wyjśc na zewnatrz- życie i jego nieprzewidywalność są przynajmniej ciekawe.

  2. Nie miałam okazji oglądać filmu „Lourdes”, więc nie mogę ustosunkować się do jego interpretacji i oceny dokonanej przez autorkę tekstu. Chcę natomiast odnieść się do fragmentów oceniających coś innego, a nie film.

    „Niemniej jednak już wtedy zdawałam sobie sprawę z tego, że Licheń to raczej kolebka szatana, niż miejsce kultu opromienione miłością ludzi do Boga. Masowość, spłaszczenie do jednego wymiaru (handlowego) kwestii wiary, atmosfera odpustu. Profanacja.”

    Jest to popularna i popularyzowana opinia, z którą jako katoliczka nie mogę się zgodzić. Oczywiście ten „wymiar handlowy” także jest obecny i odczuwalny, jednak nie jest to jedyny obecny w licheńskim sanktuarium wymiar wiary. Nie przypuszczam, że te tłumy ludzi jadą tam tylko po to, żeby coś kupić lub sprzedać. Ja jako dziecko bywałam tam często i stwierdzam, że właśnie w Licheniu rozwinęła się moja wiara. Kiedy człowiek dorasta, trudniej mu przyjąć pewne prawdy wychodzące poza rozumowe pojęcie, co zauważam także u siebie. Mimo to, w polskich sanktuariach maryjnych mój kontakt z Bogiem „ożywa”, o ile powiem „tak” wkroczeniu w wymiar metafizyczny i przebiciu się ponad to, co przyziemne. Po co to piszę? Nie po to, żeby sprzeczać się z autorką, która ma przecież prawo do swojego subiektywnego zdania, ale po to właśnie, żeby ukazać, iż to jej zdanie nie jest tak oczywiste i powszechne jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Warto tu jednak zauważyć, że pisząc „profanacja”, autorka uznaje mimo wszystko, że w Licheniu obecny jest Bóg.

    Chcę ponadto zwrócić uwagę na pewne zjawisko, uwidocznione przy okazji tego tekstu. Określanie Lichenia kolebką szatana uchodzi za normalne, ciekawe i godne przemyślenia, ponadto z chęcią publikowane, natomiast zdanie typu: „Licheń to szansa odczucia czułej miłości Boga i Jego Matki do człowieka” przez większość odbiorców zostałoby przyjęte z niesmakiem i niechęcią, a nawet uznane za raniące uczucia religijne – bo w końcu nie każdy, kto to czyta, musi być katolikiem – z tego też powodu najprawdopodobniej w ogóle nie zostałoby opublikowane. Nie gra zaś żadnej roli fakt, że powyższy, dokonany przez autorkę opis Lichenia rani uczucia religijne katolików (np. moje). Jest to paradoks, który obserwuję od pewnego czasu – paradoks nazywany tolerancją, o którym muszę napisać pod tym tekstem, skądinąd interesującym.

    „Nie jest specjalnie gorliwą katoliczką, ale też chyba nie jest całkiem niewierząca. Brzmi znajomo? Dlatego łatwo ją polubić i utożsamić się z nią na płaszczyźnie psychologicznej.”

    Nie chcę nikogo urazić, ale myślę, że wypowiedzi osób, które wierzą tak trochę, do połowy, uznając tylko niektóre prawdy wiary (wypowiedzi dotyczące wiary i Kościoła), nie są żadnym źródłem informacji na temat rzeczywistości katolickiej. To tak jakby ktoś śmiał się z rytualnych tańców indiańskich lub patrzył na nie z niechęcią – oczywiście ma prawo do własnego zdania, ale dostrzega tylko zewnętrzną (dla niego śmieszną lub dziwną) stronę tych tańców, tak ważnych dla Indian i wykonywanych przez nich z ogromną powagą. To również tak jakbym zaczęła teraz wypowiadać się na temat filmu „Lourdes” tylko na podstawie powyższej recenzji, chociaż nigdy go nie obejrzałam, nie doświadczyłam i nie przeżyłam. Za to jeszcze dziś rano klęczałam na zimnej, twardej posadzce i łzy kręciły mi się w oczach, kiedy przy dźwiękach fanfar odsłaniany był obraz Matki Bożej na Jasnej Górze.

  3. A ja myślę, że przesłanie filmu jest całkiem inne: miłość Boga doświadczymy w pełni tylko wtedy, gdy ta miłość zagości między nami- ludźmi . I tylko kiedy pojawi się w naszym życiu prawdziwa Miłość – możemy liczyć na cud. Może to banał, co napisalam, ale myślę, że interpretacja autorki jest zbyt okrutna i zbyt jednoznaczna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *