
Król Warszawy był tylko jeden. Nie mam najmniejszego zamiaru polemizować z tym stwierdzeniem, żeby nie powiedzieć, że wpadam w trwogę, bo ktoś mógłby nawet pomyśleć inaczej. Zabrzmi to mocno konserwatywnie, ale Stanisława Grzesiuka nikt z tego piedestału nie strąci, bo strącić nie może. To do niego tak naprawdę odwołują się wszyscy, którzy chcieliby zmieścić w swojej twórczości coś, co można nazwać „warszawskością”. Fantastyczną cechą artysty jest to, że potrafi stać się symbolem jakiegoś miejsca, jak choćby Turnau kojarzący się z urokiem Krakowa. Nie trzeba wówczas wiele, by poczuć magię jakiegoś miejsca – wystarczy jedynie włączyć muzykę i zamknąć oczy. Jest coś niesamowitego w tym, że muzyk potrafi czerpać z tego, co można nazwać „duchem miasta”. A może po prostu staje się kolejnym elementem, który ową „duszę” współtworzy? Grzesiuk jest tak zakorzeniony w Warszawie, że śmiało można zaryzykować takie stwierdzenie. Dzisiaj czerpiemy z tego, co Król tworzył.
Wydaje mi się jednak, że rośnie ktoś, kogo śmiało możemy nazwać Księciem Warszawy. Książę jest oczywiście szlachcicem naszych czasów, stąd jego muzyce o wiele bliżej czasom najnowszym, aniżeli brzdąkaniu na mandolinie, jednak treść ma tu większe znaczenie niż forma – a „warszawskość” bije od jego twórczości bardzo mocno. Mowa o Pablopavo, którego większość kojarzy z bodaj najlepszego polskiego zespołu ragga „Vavamuffin”. Paweł Sołtys to jednak również autor ambitnego projektu – realizowanego pod szyldem „Pablopavo & Ludziki” – który łączy muzykę ragga z warszawskimi klimatami.
Obie solowe płyty Pablopavo są jak Warszawa – nowoczesne brzmienie, niczym warszawskie biurowce, i pełne starych, zaczerpniętych z gwary zwrotów – jak z praskiego podwórka. Nie jest to jednak projekt twórczy połowicznie, jak w przypadku Projektu Warszawiak, tylko próba opowiedzenia o prawdziwej Warszawie. Nawijacz ragga podjął się ambitnego zadania, skoro chciał nie tyle oddać ducha stolicy w swojej twórczości, co o nim opowiedzieć. A jak śpiewać o Warszawie, żeby nie było sztampowo i mało oryginalnie? Właśnie czerpiąc ze stołecznych podwórek, odkopując zapomnianych bohaterów i niekiedy przykurzone już miejsca.
Pablo już w pierwszej piosence swojego pierwszego krążka oddaje hołd legendarnemu Stanisławowi Grzesiukowi: „[tu – J.S.] Pan Stanisław ciągle gra na bandżoli”, jakby chciał podkreślić, że Król jest wciąż żywy w Warszawie. Swoją drogą, kto w dzisiejszej popkulturze mówi o kimś per „pan”? Tak prosty, a jednak ujmujący wyraz szacunku. W „Telehonie” Pablo wspomina jeszcze inną, zapomnianą postać stolicy – filozofa i anegdociarza Franca Fiszera, przyjaciela wielu znanych, przedwojennych artystów. Do tego dodana jest trzecia postać – Dariusz Dziekanowski, niegdyś gwiazdor stołecznej Legii, synonim zmarnowanego talentu piłkarskiego. Czy nie ma w tym żadnego klucza? Wszyscy trzej to przecież przykłady wielkich gwiazd swojej epoki, dzisiaj przez wielu już zapomniani.
W piosenkach znajdują się jeszcze m.in. Kazimierz Deyna, legenda stołecznej Legii, Urke Nachalnik, słynny żydowski złodziej, Stefan Okrzeja, bojowiec PPS czy Inżynier Mamoń, postać z „Rejsu”, którą tworzył wybitny warszawski aktor Zdzisław Maklakiewicz. Czy są to bohaterowie goszczący w jakikolwiek sposób w naszej rzeczywistości? Z pewnością rzadziej niż częściej.
I może na tym między innymi polega fenomen Pablopavo – poza ochoczym stosowaniem gwary warszawskiej, odkopuje dawnych bohaterów stolicy, o których wielu mieszkańców Warszawy (bo przecież nie warszawiaków) nie wie albo nie pamięta. Pablo pamięta i przypomina wszystkim o postaciach, o których pamiętać wypada.
Najczęściej jednak bohaterami utworów Pablopavo są zwykli warszawscy everymani, jakich pełno na ulicach miasta, a z którymi sam autor się utożsamia – „nie wysyłaj mi zaproszeń / na zamknięte imprezy, gdzie każdy jest ktosiem, / bo ja jestem nikto”. Jego piosenki są pełne abstrakcyjnych historii, które od razu wydają się nam w jakiś sposób znajome; autor maluje obrazy, które każdy – idąc ulicami stolicy – przynajmniej raz widział. Bo kto z nas nie spotkał kiedyś kogoś takiego jak Jurek Mech, który uprzednio wypiwszy, spotkał pod Marriottem pannę z rodzaju tych, które lubią się dzielić swoim czasem za pieniądze, a potem skończył na ławeczce pod Pałacem Kultury obudzony przez stróżów porządku? Kto choćby nie słyszał o paniach, których drugim domem stała się ulica Poznańska, bądź o „dziewczynie z fartem”, która myślała, że jej ukochany to prawdziwy książę z bajki, a okazał się kobieciarzem z szemranymi interesami, którego musiała poczęstować kulą z jego własnego pistoletu? Kto nie zna Anety, której alkohol zbytnio szumi w głowie, a potem przy pomocy telefonu ta odtwarza sobie scenariusz ubiegłego wieczoru? Kto nigdy nie spotkał „dwóch obywateli na występach gościnnych, dla nich nie ma sympatycznych i nie ma niewinnych – No co się jopisz, jebany pedale?”. Kto nigdy nie spotkał smutnego handlarza bazarowego, który czeka aż jedna z klientek zatrzyma się przy jego stoisku na zawsze? Kto nie widział nigdy podstarzałego jegomościa z wyblakłymi już tatuażami na rękach i złotym wisiorku na szyi, który lubi „gazować” na działkach z kolegami? Kto nie słyszał, że w takich sytuacjach nóż często sam pcha się do ręki?
Największe wrażenie z utworów pierwszej płyty zrobiła na mnie „Piosenka ze śmieci”, którą Pablo składa z „tego, co już niepotrzebne”, tego, o czym się nie mówi, co nie powinno wypłynąć na wierzch. I tak widzimy brzydszą część Warszawy, pełną pustych politycznych obietnic, marnotrawstwa; idącego wespół z tanim snobizmem, skorumpowanych policjantów i nieszczęśliwych mi
łości. Ta stolica jest zdecydowanie bliższa artyście, bo jego tekstom zdecydowanie bliżej do zakamarków owianej złą sławą ulicy Brzeskiej, niż do biurowców na al. Jana Pawła II, tworzących warszawskie „city”.
Dla potwierdzenia warto prześledzić trasę, którą udaje się warszawski włóczykij w piosence o tytule „Nomada” – Rondo Wiatraczna, Saska Kępa, most Poniatowskiego, ulica Dobra na Powiślu, „Jadłodajnia Filozoficzna”, Śródmieście Południowe i Mokotów. A szlak wyznaczają tablice, „na których młode śmierci wykute”. W tekstach Pablo nawet niestatyczny pomnik Charles’a de Gaulle’a wydaje się sympatyczną postacią wyrastającą ze stołecznej ziemi.
Z podróży muzyka po podwórkach wydobywa się nostalgia za Warszawą żyjącą między kamienicami, na bazarkach czy w tanich knajpach. Taka stolica może się tylko kojarzyć z beztroską młodością, którą ochoczo reklamowała peerelowska kinematografia. Może właśnie dlatego Pablo żąda oddania legendarnego „Kina Moskwa” czy zamienionego na market „Kina 1 Maj”? Kto nie tęskni za grą piłką w „kwadraty”, pierwszymi podrywami czy pierwszymi tanimi winami? Nasuwa mi się od razu utwór z solowej płyty Vienia „Nowe bloki”, w którym raper z Molesty wspomina „turnieje w dwa ognie albo w chowanego”, dziecięce wspomnienia z Warszawy, której już nie ma.
Dlaczego ta stolica zniknęła? Pablopavo, podobnie jak Grabaż w utworze Strachów na Lachy „Żyję w kraju…”, narzeka na pogoń za kasą i polską „plujokrację”. Tylko, czy powszechne rzucanie błotem oraz równie ponure odrzucanie tegoż błota są jedynie polską domeną? Może to po prostu symptom makdonaldyzacji kultury, mediatyzacji i komercjalizacji życia politycznego i społecznego? Jednak trzeba przyznać uczciwie, że pełen portfel jest, szczególnie w Warszawie, wyznacznikiem… Czego? Takie pytanie retoryczne stawia słuchaczowi Pablo.
Kunsztem w tworzeniu warstwy lirycznej popisuje się Pablopavo w utworze „Się mi to nie”, który jest czytelnym nawiązaniem do słynnego wiersza Juliana Tuwima Absztyfikanci grubej Berty. Tak jak poeta, tak Pablo opisuje tych, których nie lubi, nie stroniąc od warszawskiej gwary (np. „menagiery”) i neologizmów (np. „oczodolina”). Dostaje się m.in. biskupom, narodowcom, politykom i policjantom – prawie tak jak u Tuwima. Odwołanie jest tak jaskrawe, że w tekście Pablopavo znajduje się rzecz jasna… dupa, która nadaje się do całowania.
Nie można nie zauważyć, że Paweł Sołtys jest nie tylko świetny nawijaczem i piewcą Warszawy, ale również mistrzem gry słownej. Swobodnie bawi się słowem, tworząc czasem zabawne konstrukcje: „Zawodowe zawodniczki doznające kolejnych zawodów”, „W stepie szerokim grochowskich podwórek”, „Pół litra nieprawdy na ten cholerny deszcz”, „Panowie, z których żaden to anioł, a każdy porządku stróż”, „Pachnie wonią nurka, który w śmietniku za aluminium węszy”. To już nie jest ragga w stylu Vavamuffin, to gra słowem, którym prowadzi przez miasto.
Dużo jest w Warszawie Pablopavo cwaniaczków, ciemnych interesów i mrocznych zakamarków. Bohaterami są, jak w „Warzywniaku”, początkujący dilerzy czy zbierający haracze. Ludzie, którzy nie radzą sobie w granicach prawa, a którzy znajdują różne sposoby, żeby egzystować w warszawskim mikroklimacie. Stolica w słowach artysty zdecydowanie nie przypomina Warszawy z filmów i seriali produkcji ITI, nie jest również opowieścią o bohaterskim, nieugiętym mieście, gdzie każdy kamień jest niemym świadkiem straszliwych dziejowych wydarzeń.
Czy to prawdzie miasto jest brzydkie? Nie sądzę. Jest intrygujące, schowane za nowobogackim blichtrem, luksusem biznesmenów i polityczną wojenką. Czy komuś spoza Warszawy łatwo zrozumieć, że stolica wygląda tak, jak rysuje ją Pablopavo? Leopold Tyrmand pisał w Złym: „To jest warszawska sprawa, jak sądzę: tu należy szukać wyjaśnień w problemach i tradycjach naszego miasta, w jego nastrojach i kolorycie. Stara, klasyczna, detektywna szkoła zawodzi w takich wypadkach, gubi się w jaskrawościach warszawskich sytuacji i warszawskich temperamentów”. Stolica jest trudna do zrozumienia dla kogoś, kto jej nie czuje, kto nie miał z nią wielkiego związku. Artysta stara się jednak każdego poprowadzić przez zapomniane warszawskie uliczki.
Pablo odkrywa taką stolicę, której nie widać na pierwszy rzut oka, jaką trzeba znaleźć w gwarnych, miejskich zakamarkach, jak jest ona zapisana w historii tego miasta. Nie ma w niej yuppies, pana premiera czy pana prezesa – więcej w niej koleżków, którzy szukają sposobów na to, jak zapełnić swoją „kielnię”, wołając do nas co raz: „Panie kierowniku!”. To nie jest wesoła Warszawa, bo w tym mieście ciężko związać koniec z końcem.
Dla Pablopavo życie w Warszawie to jak przejażdżka metrem: „A potem jedziesz metrem mikrym / I wiesz, że nie ma przesiadek żadnych” – jak wsiądziesz, to możesz już nie zmienić trasy. Ale z Pablo warto udać się na wycieczkę po stolicy, bo odkopuje z kurzu jej prawdziwość: „To jest to miasto, o które nikt się nie martwi / Maszeruj do woli, nie zaglądaj pod spód / Spod spodu chłód wije się do kostek / Fragmenty snu spieprzają gdzie nic rośnie” – prawdziwe oblicze boli i autor tego nie ukrywa. Pokazuje wszystko, co jest do pokazania. I chyba potrzeba dzisiaj wielkiej odwagi, żeby opowiadać prawdziwą, smutną rzeczywistość, a jednocześnie dbać o to, by nie było w tym nihilizmu. Pablopavo odziera, nie bez bólu, coś, co pozornie wydaje się urokliwe, pociągające, ale zostawia przy tym jakąś nadzieję. Bo choć prawdziwa Warszawa może wydawać się smutna, a jej rzeczywistość dołująca, to muzyk mimo wszystko odkrywa jej piękno. Prawdziwe, nieudawane piękno. „Do stu tysięcy beczek naszych łez, podaj mi rękę!” i chodź na spacer przez Warszawę, to naprawdę wyjątkowe miasto.
Juliusz Skibicki
Zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony artysty
Jak Grzesiuk jest królem, to Wiech jest cesarzem.
dobrze powiedziane!
Nazwanie Grzesiuka „Królem Warszawy” jest bardzo kontrowersyjne. Równie kontrowersyjne, a tak naprawdę nie kontrowersyjne, tylko po prostu błędne jest mówienie – w kontekście piosenki warszawskiej (bo chyba mało kto czerpie dziś z „Boso, ale w ostrogach) – o tym, że Grzesiuk coś stworzył. Grzesiuk popularyzował, i chwała mu za to, bo robił to znakomicie i, jak widać, skutecznie (patrz: żywotność warszawskiej piosenki dziś), ale nie tworzył. To wszystko były znane warszawiakom uliczne szlagiery, tradycyjne pieśni, z których tylko nieliczne mają znanego z imienia i nazwiska i autora.
Ale poza tym kontrowersyjnym pierwszym akapitem, tekst jest znakomity.