„Pij, graj, używaj” – recenzja

Czytanie słabych książek nie jest przyjemne i mało kto za nim przepada (co najwyżej masochiści lub badacze literatury, tak przynajmniej podejrzewam). Ja nie należę do żadnej z wymienionych grup. Do tego – wstyd się przyznać – nie czytam dużo, a przynajmniej nie tyle, ile bym chciał, lub wydaje mi się, że powinienem. Może tym bardziej jestem niepocieszony, gdy wezmę się już za jakiś tytuł, a ten okazuje się pozycją słabą. Jeszcze bardziej nie lubię jednak sytuacji, w których dostrzegam zmarnowany potencjał fajnego pomysłu.

Takim właśnie „fajnym” (może nie jakimś epokowym) pomysłem było moim zdaniem zatytułowanie książki Pij, graj, używaj i promowanie jej hasłem „męska odpowiedź na Jedz, módl się, kochaj”. Oczywiście, nie spodziewałem się wybitnego dzieła ambitnej literatury – liczyłem jednak na kawałek niezłego, brukowego mięsa, traktującego o degeneracji i autodestrukcji, podszytego przy tym seksowną i nęcącą rock‘n’rollową atmosferą. Na wydawnictwo, którego kartki pachniałyby wyszynkiem. Połączenie prozy Bukowskiego z klimatem proponowanym przez twórców serialu Californication. Przynajmniej ja, wymyśliwszy tak wspaniały w swojej prostocie tytuł, w ten sposób bym to napisał.

Autor omawianej lektury, Andrew Gottlieb, najwyraźniej wolał jednak zanudzić wszystkich na śmierć. Jego bohater, zanim postanowił się (po raz pierwszy w życiu) wyszumieć, toczył nieciekawy (jak sam go opisuje) żywot klasycznego „białego kołnierzyka”. Nowy Jork, solidne zarobki, żona, przyzwoite i zapewne nieźle umeblowane mieszkanie. Ulubione zajęcie: gra w golfa. Ukochana marka samochodu: Volvo. Strzelam, że ulubionym zespołem tego faceta musiało być Duran Duran. I jak tu lubić taką postać?

Wreszcie Bobby’ego (bo tak nazywa się główny bohater, który z własnej perspektywy przedstawia czytelnikowi swoją historię) zostawia żona, co daje podstawę do jego dalszych przygód. Oczywiście, jest to tylko motyw, ale już tutaj bardzo zabolało mnie nieciekawe podejście do tematu, niewiele odbiegające poziomem od dowcipów o żonach i teściowych. Pobraliśmy się, przez jakiś czas było wspaniale, potem nieźle, wreszcie zaczęło być coraz gorzej. Po ośmiu latach rozstała się ze mną, a wcześniej kazała wybierać filharmonię zamiast stadionu. Z drugiej strony Bobby twierdzi, że rozwód mocno nim wstrząsnął, długo nie mógł się pozbierać, nie wiedział, co dalej począć ze swoim życiem. W tej sytuacji liczyłem na to, że bohater będzie nieco bardziej romantyczny i będzie umiał chociaż w piękny sposób opowiadać o kobiecie, którą rzekomo tak bardzo kochał. Niestety, i w tym elemencie okazuje się być skończonym nudziarzem, typowym nieciekawym samcem. Jeżeli tak samo jak czytelnika próbował wcześniej uwodzić słowami swoją żonę – nic dziwnego, że postanowiła zostawić go dla kogoś innego.

Zostawmy jednak ten wątek i potraktujmy go jako zwykły wstęp do części właściwej. A ta opiera się na tym, że poturbowany przez życie Bobby wyciąga pieniądze z konta oszczędnościowego (Bobby nie mógł nie mieć konta oszczędnościowego) i rusza w roczną podróż po świecie. Tutaj warto napisać o tym, że książka jest pisana „od linijki” – podzielona na trzydzieści sześć rozdziałów plus dwa wstępne: „zero” i „zero zero”, co odpowiada ilości pól w ruletce. Pomysłowe posunięcie, jednak przez to wszystko historia wypada dość sztucznie. Bohater opisuje swoje przygody w jednym miejscu, po czym nagle wszystko się urywa i zmieniamy lokalizację.

Sama trasa podróży wygląda następująco: Irlandia (pij), Las Vegas (graj) i Tajlandia (używaj). Jestem zdania, że Bobby spokojnie mógł robić te wszystkie rzeczy we własnej dzielnicy, przyjmijmy jednak, że bogatym wolno więcej. Sama różnorodność kulturowa odwiedzonych przez bohatera miejsc powinna urozmaicić książkę o ciekawe opisy i tym podobne sprawy, niestety tak się nie dzieje. Dowiadujemy się tylko takich „nowości” jak to, że Irlandczycy nie wylewają za kołnierz, a w Las Vegas wbrew pozorom jest coś więcej niż kasyna i drogie hotele.

Problemem w opowieści o podróży jest dalsza zachowawczość bohatera. Autor na początku pisze o dwunastu miesiącach „izolacji, degradacji, deprecjacji, libacji, konfabulacji, masturbacji, konsternacji i dewiacji”, niestety jednak wprowadza czytelnika w błąd. Owszem, facet upija się w pubach na zielonej wyspie czy też obstawia ogromne sumy przy stole do blackjacka; jednak kiedy tylko coś pójdzie nie po jego myśli, wraca do swojego pokoju w luksusowym hotelu czy też jedzie odstresować się na prywatnym, niedostępnym zwykłemu śmiertelnikowi polu golfowym. Nie odnajduję tam żadnej degradacji ani tym bardziej żadnych dewiacji. Raczej do bólu banalne życie bogatego mężczyzny przeżywającego kryzys wieku średniego, bez żadnej nutki ryzyka.

Na część tajlandzką najlepiej spuścić zasłonę milczenia. Nie miałem nadziei (zwłaszcza, że są to rozdziały zostawione na zakończenie i doskonale wiedziałem już na czym stoję), że to dzieło nagle zamieni się w tanie opowiadanie pornograficzne. Mimo wszystko jednak, kiedy książka w oryginale nosi tytuł Drink, play, f@#k, naturalne jest, że można oczekiwać po niej pewnej dawki wysublimowanej erotyki. Bobby w kulminacyjnych momentach przypomina sobie jednak o żonie lub też kobiecie, z którą pół roku wcześniej odbył krótki spacer po irlandzkich bezdrożach, przez co zdecydowanie daje czytelnikom do zrozumienia, że można na powrót zapiąć rozporki.

Pij, graj, używaj uratować mogłoby dobre poczucie humoru. Niestety, tekst obfituje raczej w mało oryginalne i mało zabawne metafory; do tego brakuje mu polotu – wolałbym powstrzymać się od oceny tego dzieła od strony językowej, jednak nawet w moim odczuciu napisane jest to kiepskim stylem. Tutaj chciałbym wrócić na chwilę do Charlesa Bukowskiego, do którego nawiązałem już na początku tekstu. Omawiana przeze mnie książka jest doskonałym przykładem na to, że nie wystarczy napisać prostej historyjki o problemach z kobietami, spożywaniu alkoholu czy hazardzie, aby podobało się to szerszemu kręgowi odbiorców. A mogło być naprawdę zabawnie…

Maciej Tkaczyk

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *