Kilka lat temu natknąłem się na archiwalną recenzję Powolności (1997) Milana Kundery. Tytuł recenzji brzmiał: Co jest nie tak?, a autorem był Jerzy Pilch. Tekst Pilcha to bezwzględna krytyka nie tylko Powolności, ale i samego Kundery. Kundera się skończył, ponieważ stracił emocjonalny kontakt ze swoimi bohaterami. Przestał współodczuwać; empatię i sympatię zastąpił ironicznym górowaniem nad Vincentem, Julią, Pontevinem i pozostałymi postaciami. Zamiast więc epickiego dzieła czytelnik otrzymał ledwie igraszkę, zgrzebne fanfreluche, stustronnicową, lekką powiastkę.
Uwagi Pilcha przypomniały mi się podczas lektury najnowszej książki Kundery, Święta nieistotności (2014). Powiastka ta może zaskakiwać czytelnika zaznajomionego z twórczością wielkiego Czecha. Zdawało się bowiem, że Kundera – po trwałej emigracji do Francji, po przechrzczeniu na francuski, po obrażeniu się na swoich rodaków, tłumaczy i wydawców, a także na cały świat współczesny – zdawało się, że Kundera będzie już publikował (jeśli w ogóle) tylko hermetyczne i z wysoka modernistyczne eseje o coraz mniej znanych autorach i zjawiskach literackich. Taka była jego ostatnia (wydana jeszcze nakładem nieodżałowanego PIW-u) książka, Spotkanie (2009), a, w nieco mniejszym stopniu, również przedostatnia Zasłona (2006). Tymczasem Świętem nieistotności Kundera wyraźnie nawiązuje do swojej twórczości z lat 90., a więc do krótkich, eseizowanych (ale jednak) fabuł, takich jak w Niewiedzy, Tożsamości czy wspomnianej Powolności.
Na tyle okładki Święta nieistotności czytelnik znajdzie pochwały francuskich recenzentów: „język, który chwyta za gardło”, „wspaniała, pogodna i zabawna”, „lekka i mądra”. Wierzę w szczerość tych peanów. „Język” Kundery wychwala Marc Fumaroli, rówieśnik autora Żartu, słynny paryski historyk i eseista; „lekkością i mądrością” zachwyca się z kolei Jérôme Garcin, wpływowy paryski dziennikarz i pisarz. Nie chodzi o to, że to koledzy Kundery (choć pewnie tak jest), ale o to, że Święto nieistotności jest książką w dużej mierze o ich środowisku. Bohaterami Kundery są zblazowani paryscy bonvivanci i (quasi-)intelektualiści, oscylujący wokół wieku emerytalnego, którzy dzielą czas na uczestnictwo w przyjęciach, rozmyślania o pępku oraz wybieranie się na najnowszą wystawę Chagalla. „A kogo to obchodzi”? – zapytała retorycznie polska recenzentka Święta nieistotności, Zofia Król – i trzeba przyznać, że to pytanie jest całkiem zasadne.
Pilch miał rację? W Księdze śmiechu i zapomnienia (1978), najlepszej powieści Milana Kundery, na chybił-trafił odnalazłem taki fragment:
Wyliczyłem sobie, że w każdej sekundzie ochrzczone zostają na świecie dwie, trzy wymyślone postaci. Dlatego zawsze jestem w kłopocie, kiedy mam się znaleźć w tym nieprzeliczonym zastępie Janów Chrzcicieli. Ale co robić, jakoś przecież muszę ją nazwać. Aby było całkowicie jasne, że moja bohaterka należy tylko do mnie, a nie do kogoś innego (przylgnąłem do niej bardziej niż do którejkolwiek postaci), nadaję jej imię, jakiego nie nosiła żadna kobieta: Tamina.
Księgę śmiechu i zapomnienia pisał Kundera świeżo po wyemigrowaniu z żoną z Czechosłowacji, świeżo po traumie 1968 roku, kiedy był jeszcze nieznanym pisarzem i wykładowcą w Rennes. Niedługo później stracił obywatelstwo czechosłowackie, zresztą i tak nie miał już po co wracać do Pragi. Historia Taminy jest podobna. Ona też uciekła, z mężem, z Pragi do Rennes. Wkrótce później jej mąż zmarł i Tamina została we francuskim mieście zupełnie sama, bez możliwości powrotu do ojczyzny; otoczona ludźmi, którzy nie potrafili jej zrozumieć.
To pewnie karygodne uproszczenie, ale mniej więcej od lat 90. Kundera przestał „być w kłopocie, kiedy miał się znaleźć w tym nieprzeliczonym zastępie Janów Chrzcicieli”. Ciekawy paradoks: odkąd w latach 90. – wzorem amerykańskich postmodernistów – pisarz uczynił siebie jednym z bohaterów swoich powieści, odtąd było go w tych powieściach coraz mniej. Bohaterowie jego krótkich meta- i autofikcyjnych powieści mnożą się siłą frywolnych skojarzeń autora; na ledwie stu stronach Święta nieistotności czytelnik poznaje grono aż sześciu postaci: Ramona, Alaina, Charles’a, Kalibana, Quaquelique oraz D’Ardela, z których bez trudu można by skonstruować jedną, może dwie złożone osobowości. Kundery, co wcale nie dziwne, nie interesują ich losy. Wykorzystuje swoich bohaterów jako preteksty, by wygłaszać (skądinąd błyskotliwe) egzystencjalne sądy. To, co było jedną z mocniejszych stron pisarstwa Kundery: fenomenologiczna dociekliwość (choć nieraz przepełniona pesymizmem) wobec spraw egzystencji, ustąpiło miejsca skrywanej pogardzie wobec świata, który nie jest już jego, Kundery, światem.
Tytuł recenzji Pilcha z 1997 roku był mocny, ale i pełen nadziei. Kiedy się pyta, co jest nie tak?, zakłada się, że wciąż istnieje możliwość poprawy. Pilch prawdopodobnie wierzył, że Powolność była nieudanym eksperymentem autora i że Kundera jeszcze wróci do formy. Dziś trudno o taki optymizm. Znamienne, że autor Żartu jest jednym z tych pisarzy, którzy – wzorem Nabokova – kategorycznie zabraniają czytania swoich książek przez pryzmat biografii autora. No cóż, trudno się powstrzymać. Kundera pisał lepiej, kiedy żył intensywnie i zwyczajnie interesował się światem. „Nie da się dobrze robić czegoś, czego się nie lubi”, komentował Pilch i miał oczywiście rację; nie sposób ciekawie opisać świata, którym się gardzi. Już od Mickiewicza wiemy, że bez zdziwienia i zachwytu nie ma, niestety, dobrej epiki.
Na koniec coś weselszego: mały dowód na nieprzemijającą wielkość Kundery. Znów zacytuję wspaniałą Księgę śmiechu i zapomnienia, tym razem jej zakończenie. Jeden z bohaterów powieści, Jan, trochę pogubiony w życiu kawaler, trafia na wyspę z plażą dla nudystów. Poznaje tam ludzi, którzy nie uznają tradycji i pragną powrócić do stanu pierwotnej niewinności. W pewnej chwili Jan wypowiada bezrefleksyjną uwagę, że miejsce, w którym przebywa, można by nazwać „wyspą Dafnisa”.
Wszyscy byli zachwyceni tym pomysłem, a niezwykle brzuchaty mężczyzna rozwijał tę myśl twierdząc, że cywilizacja zachodnia stoi w obliczu zagłady, a ludzkość nareszcie wyzwoli się spod niewolącego ciężaru żydowsko-chrześcijańskiego myślenia. Wypowiadał zdania, które Jan słyszał już dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, sto, pięćset, tysiąc razy i po chwili zaczęło mu się wydawać, że tych kilka metrów plaży stanowi uniwersyteckie audytorium. Mężczyzna przemawiał, inni słuchali go z zainteresowaniem, a ich obnażone przyrodzenia tępo, smutnie i obojętnie wpatrywały się w żółty piasek.
Który z pisarzy tak precyzyjnie przewidział przyszłe losy swojej twórczości?
Artur Hellich
(Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Twórczość” 2015, nr 10)
Zobacz także:
-
Istotność świętości, czyli Milana Kundery pożegnanie/a z Europą Środkową
-
Milan Kundera. Szkic o twórczości autora „Nieznośnej lekkości bytu”
-
Znowu o Odyseuszu. Mit w „Niewiedzy” Milana Kundery