O modnej diarystyce: „Wieloryby i ćmy”

wieloryby-i-ćmy-szczepan-twardoch-—-kopia-531x232

Ten tekst miał początkowo dotyczyć nie tak dawno wydanego dziennika Szczepana Twardocha. Pierwotny temat okazał się jednak nieco mniej interesujący niż komentarze, które od chwili premiery systematycznie piętrzyły się wokół Wielorybów i ciem. Dla precyzji: ten diarystyczny debiut pracuje znacznie lepiej, gdy umieści się go w konstelacji tekstów krytycznoliterackich. Widać wtedy wyraźnie szczególny sposób funkcjonowania książki (a czasem i samego Twardocha) w obiegu czytelniczym – bardziej jako kontrowersyjne zjawisko literackie niż jako literatura. Z całego szeregu uproszczeń czy nieporozumień ozdabiających większość tekstów wyłania się także zastanawiający obraz polskiej krytyki literackiej, która co i rusz się potyka się o podobne zjawiska.

Jeszcze zanim Wieloryby i ćmy pojawiły się na półkach księgarń, można było przewidzieć ogólny kierunek ich recepcji. Chwilę wcześniej miały ukazać się Dziennik roku chrystusowego Dehnela i Dziennik roku Węża Piotra Siemiona, więc porównań nie dało się uniknąć. W zestawieniu tegorocznej produkcji diarystycznej ten ostatni wymieniany jest jednak sporadycznie i tylko dla porządku. Można byłoby tłumaczyć to prozą chronologii – „nowoczesna wersja Żywotu człowieka poczciwego”, jak ironicznie mówi o niej autor, ukazała się na trzy miesiące przed pozostałymi i spotkała się raczej z niewielkim, ale przyjaznym odbiorem. Można też dodać, że Siemiona od pozostałych dzieli prawie dwadzieścia lat różnicy – na jego dziennik składają się więc zapiski dojrzałego pisarza w wieku odpowiednim do podsumowań wystarczającego bagażu doświadczeń. Można.

Na redaktorskim pulpicie zostają zatem Wieloryby i ćmy oraz Dziennik roku chrystusowego, które pożeniono ze sobą na dobre i (przede wszystkim) na złe; do tego stopnia, że osobne teksty każdemu z nich poświęcano jedynie sporadycznie. Takie połączenie znowu tłumaczono podobieństwem daty wydania i wieku autorów, co miałoby stanowić wystarczającą podstawę do roztrząsania problemu dzienników jako modnej formy wypowiedzi współczesnego pokolenia. Tyle, że to raczej słowo „modny” okazywało się jednym z głównych problemów analiz krytycznoliterackich.

Tym razem celowo odkładam na bok Dzienniki roku chrystusowego – o ile tylko będzie to możliwe. Obie książki to dwa zupełnie odmienne projekty, które oprócz gatunku łączy niewiele. Próba ustawienia ich w jednym rzędzie raczej zniekształca niż uwypukla ich treść, co widać wyraźnie, gdy przyjrzymy się konkretnym tekstom na ich temat.

Zdaje się, że fala krytycznych komentarzy runęła w momencie, gdy w „Gazecie Wyborczej” ukazała się recenzja Dariusza Nowackiego: Blogaski w okładkach, czyli jak Dehnel i Twardoch pamiętniki wydali. Jeżeli wydaje się wam, że tytuł jest mocny, to od razu uspokajam – na bardziej pikantne i katastroficzne momenty natrafimy dopiero za chwilę. Jedne z pierwszych zdań tekstu zapowiadają i poniekąd streszczają, o czym będzie mowa: „Ich właśnie opublikowane dzienniki potwierdzają, że żyjemy w czasach upadku diarystyki. Przenoszenie do książek narcystycznej autopromocji rodem z Facebooka musi niepokoić”.

Cała recenzja dotyczy kilku zasadniczych problemów – przede wszystkim niezgody na wydawniczą bylejakość, za którą stoi zbijanie kapitału kosztem oszukanych czytelników. Na drugim, nieodległym planie znajduje się zaś kwestia diarystycznej poetyki opartej na dynamice lajków i szerów – nie jest w stanie wytyczyć żadnych granic żywiołowi codzienności. Gorzej – to, co znośne na „blogaskach”, na papierze zamienia się w miałkie, gładkie i ekshibicjonistyczne ględzenie. Nowacki wysuwa zarzuty ciężkiego kalibru, a przy tym niepozbawione podstaw. Niestety, gdy rusza on na poszukiwanie źródeł wymienionych ułomności obu dzienników, zaczynają się schody. Grymasi nad wiekiem autorów (Po lekturze najnowszych książek Twardocha i Dehnela przyszło mi do głowy, że trzeba by wprowadzić ustawowy zakaz publikowania dzienników przez autorów, którzy mają mniej niż 60 czy nawet 70 lat”), ich samozadowoleniem, wreszcie osobny fragment poświęca na ironizowanie wokół dostatniego życia poczytnych literatów nieznających kryzysu nawetw wersji light”.

Ciekawie została zarysowana literacka oś, według której krytyk dokonuje oceny. Dziennik roku chrystusowego oraz Wieloryby i ćmy zlewają się w jedno, kuriozalne zjawisko literackie zbliżające się do doraźnej, internetowej produkcji „blogasków” (a trudno teraz o bardziej deprecjonujące stwierdzenie). Na drugim, świetlistym biegunie literackich jakości znajduje się polska tradycja diarystyczna: niedoścignione wzory w postaci Gombrowicza, Mrożka, Herlinga-Grudzińskiego czy Miłosza.

W podobnym tonie utrzymany został także tekst Łukasza Najdera dla Dwutygodnika. Chociaż w rzetelnie rozpisanym artykule Ja z jednej strony, ja z drugiej strony rozdziela oba projekty literackie, to robi to, żeby każdemu z nich po równo przydzielić zarzuty podobne jak u Nowackiego: „(…) młody wiek autorów, skrócony proces fermentacji myśli, i nie ten kaliber talentu. Może i motywacje. Okazywałoby się, że pycha, wyrachowanie, narcyzm i plan wydawniczy to nie są wcale muzy hojne i łaskawe”. Od siebie dorzuca jeszcze argument o spokojnych czasach, które nie sprzyjają tworzeniu wybitnej diarystyki. A ta, jak wiadomo, powstawała w momentach lub pod wpływem sytuacji granicznych, tym samym nadając im szlachetnego poloru oraz powagi. Do katalogu odpowiednich wzorców dołączają Bobkowski, Nałkowska i Dąbrowska. Najder wyraźniej jeszcze niż Nowacki akcentuje „produktowość” zarówno Wielorybów i ciem, jak i samego twórcy: „(…) gładki, ładny, elegancki, modny i pasujący różnym grupom społecznym. Taki sam w swoim dzienniku jest Twardoch – ma parę wcieleń, którymi może obsługiwać rozmaitą klientelę”.

Autor Morfiny nie po raz pierwszy zbiera cięgi za swój zgrabnie skrojony wizerunek. Trzeba przyznać, że trudno o drugiego pisarza, który równie często i jak gdyby mimochodem wbija szpilki w tzw. etos pisarza – niby zdezaktualizowany, zbywany ironią, jednak cały czas organizujący wyobrażenia o współczesnej literaturze. Inaczej: ta etykieta (w kształcie proponowanym przez krytyków) Twardocha programowo nie interesuje. To jeden z ważniejszych tematów jego dziennika: wyznaczanie granic własnego klerkizmu. Cała reszta to złożony kompleks iluzji, a konsekwentne ich odrzucanie staje się formą zwykłej uczciwości. Swoją osobność względem bieżących dyskursów czy opresyjnie narzucanych ról społecznych opiera na drobnych przyjemnościach i kontemplacyjnym zadomowianiu się w czasie teraźniejszym. Tym, co w recenzjach zostało sprowadzone do zawartości talerza na placu Zbawiciela oraz (zapewne drogich, co chętnie się podkreśla) podróży.

Twardoch najchętniej mówi o sobie: pisarz. Chociaż ostentacyjnie odwraca się plecami do całej okołopisarskiej mitologii, to sam projekt bycia literatem traktuje śmiertelnie poważnie. Wiąże go po prostu z innymi zadaniami. To przede wszystkim praca nad urabianiem własnej indywidualności i swojej rzeczywistości – językowej, materialnej, duchowej. Praca także zawodowa, ze wszystkimi konsekwencjami wynikającymi z funkcjonowania rynku książki. Pisze literaturę, ale nie godzi się na deprecjonowanie jej przelewem na marne grosze. Twardoch zamiast obruszać się na partyzanckie warunki dyktowane przez kapitalistyczny układ sił, po prostu je do pewnego stopnia przyswaja i dostosowuje do własnych potrzeb.

Za pejoratywnym często określeniem „modny” czai się krytyka takiej postawy. Nic dziwnego, że pierwszy komentarz, który pojawił się pod postem o rozpoczęciu współpracy z Mercedesem, należał do Pawła Dunin-Wąsowicza: „No to się ciesz, ale od dziś nie mogę Cię już poważnie traktować jako pisarza”. Sprawa angażowania się w marketingowe procedery to sprawa złożona i na inną okazję, jednak w bardziej radykalny sposób ujawnia mniej oczywisty przekaz recenzji Nowackiego i Najdera. Różnie ujmują „produktowość” dziennika i samego Twardocha, ale zawsze mają ją na uwadze. Ciężar krytyki Wielorybów i ciem przesuwa się częściowo z pola samego tekstu ku problematyce urynkowienia książki oraz jej twórcy; każe postawić znak zapytania przy jakości literatury, nad którą wisi widmo podaży i popytu. A nic tak nie umniejsza książce, jak lista bestsellerów.

Już wcześniej wspomniałam o tym, że w obu tekstach zostali przywołani najważniejsi polscy diaryści. W tym przypadku to mało trafne porównanie. Wydaje mi się, że wybranie Maraiego na patrona dziennika miało na celu między innymi wyjście poza tradycję literatury wspomnieniowej, często uwikłanej w wielkie narracje tożsamościowe, od której pisarz tak bardzo się odżegnuje. Zestawienie z Gombrowiczem czy Miłoszem jako modelem idealnym dodatkowo podkreśla to, co Nowacki i Najder zarzucają Twardochowi i Dehnelowi – wiek ujmujący powadze myśli i ograniczający jej rozmach, a także niedostatek doświadczeń. Na marginesie dodam, że przywoływana u Najdera Nałkowska pisała swój dziennik od wczesnej młodości, co nie przeszkadza w umieszczeniu jej w kanonie. Jeżeli więc Wieloryby i ćmy to zgrabnie opakowany towar, aspirujący jednak do bycia literaturą, to w zestawieniu z klasyką musi wypaść blado. Porównanie wydaje się też o tyle nietrafione, o ile zaraz za przywołanym katalogiem nazwisk uruchamiana zostaje literacka klisza: codzienność warta zapisania to ta, która podszyta jest kryzysem. Tymczasem Twardoch poszukuje czegoś dokładnie odwrotnego:

Warto przekonywać przyjaciół, by ciepłymi wieczorami siadywali z nami przy stolikach pod gołym niebem, warto palić papierosy, śmiejąc się w nos wszystkim, co tchórzliwie boją się śmierci i chorób (jakby zamierzali żyć wiecznie, warto czytać wielkie powieści, warto pisać, warto zarabiać pieniądze i je wydawać, warto kochać to, co obejmuje się wzrokiem (…), a reszta to niepotrzebne hipostazy, symulakra i zupełnie zwykłe kłamstwa[1].

Być może dlatego Dziennik roku Węża Piotra Siemiona nie pasował do wygodnego zestawienia Twardoch-Dehnel. Zapisywanie szarej codzienności przez pisarza, który w ten sposób usiłuje wydostać się z niemocy twórczej, to nieco szlachetniejszy kruszec.

Sporo w Wielorybach i ćmach miejsc problematycznych. Nieraz cierpliwość czytelnika zostaje wystawiona na próbę. Nie uważam, że to diarystyka wybitna, jednak lektura tych dzienników sporo zyskuje, gdy potraktuje się je jako uzupełnienie i komentarz do większych literackich przedsięwzięć Twardocha. Recepcja jego najnowszej książki przebiegała jednak na marginesach zawartej w niej problematyki, a nieraz dotykała jej zaledwie naskórkowo. Wydaje mi się, że właściwą kwestią, którą krytycy wzięli na warsztat, jest sprawa współczesnego pisarza i stawianych mu oczekiwań. Okazuje się, że tradycyjny etos literata – wyśmiewany i zwalczany w imię obrony praw do godnego zarobku – to mit, który w dalszym ciągu (przynajmniej częściowo) warunkuje czytelniczy odbiór. A stąd już blisko do sytuacji, kiedy słowa „poczytny”, „popularny” czy „modny” umieszczane są zdecydowanie zbyt blisko hasła „upadek diarystyki”.

Sylwia Borowska-Kazimiruk

[1]    S. Twardoch, Wieloryby i ćmy, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2015, s. 149.

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *