„Połowa studentów się nudzi, a połowa ogląda filmiki z kotami”. O etosie współczesnego pisarza

10470324244_9233ca1cb7_z

Zeszłoroczna afera, kiedy to Szczepan Twardoch zgodził się firmować koncern Mercedesa w zamian za sportowy samochód na własność, wywołała pierwszą od lat dyskusję o etosie współczesnego pisarza polskiego. Dyskusję, niestety, nie bardzo na temat. Zapoczątkował ją emocjonalny komentarz Pawła Dunin-Wąsowicza: „No to się ciesz, ale od dziś nie mogę Cię już poważnie traktować jako pisarza”, a w obronie Twardocha stanęli niemal wszyscy dyskutanci, argumentując że pisarz ma prawo zarabiać na swoim wizerunku i że nie stoi to w sprzeczności z wykonywaną przez niego pracą. W zwulgaryzowanej wersji: jak mu dają mercedesa, to niech bierze, a nam nic do tego.

Tylko że etos nie ma z tym wiele wspólnego. To bardzo przygnębiające, że rozmowa o etosie – który dawniej był systemem wartości i stylem życia – przerodziła się współcześnie w rozmowę o stereotypie pisarza (i to w dodatku negatywnym). Szkoda, że impuls do tej dyskusji nie pojawił się kiedy indziej, na przykład po publikacji posta Jacka Dehnela z października zeszłego roku. Przytaczam go w całości, bo trudno o bardziej symptomatyczne wyznanie:

Bardzo szacowna (i lubiana przeze mnie, więc nie podaję nazwy) instytucja akademicka zaproponowała mi prowadzenie zajęć. Stanęło na piętnastogodzinnym cyklu: trzeba obmyślić tych piętnaście godzin, spisać lektury, rozważyć, czyli na każdą godzinę zajęć poświęcić pewnie najmniej dwie czy trzy, następnie ułożyć sylabus, następnie jeździć i prowadzić. Stawka: 1200 zł. Za całość. 80 zł za godzinę zajęć, czyli tyle, co w Warszawie biorą co lepsi korepetytorzy.

Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, jak odpisać. Bo pisze do mnie przedstawiciel tej szacownej instytucji, szacowny profesor z dużym dorobkiem i międzynarodową karierą. Dla niego jest to wstydliwe, dla mnie jest to wstydliwe. Bardzo uprzejmie, z toną grzecznościowych formuł, napisałem, że jestem freelancerem i zwyczajnie nie stać mnie na prowadzenie takich zajęć. Bo co można odpisać?

Oczywiście, Dehnelowi chodziło o to, by skrytykować politykę rządu, który przeznacza na naukę za mało pieniędzy i przez to wprawia szacownego profesora i znanego pisarza w zażenowanie. Ale nie udawajmy, że tylko o to.

W takiej sytuacji są dwa wyjścia. Można odmówić i nagłośnić sprawę w nadziei, że polityka władz wobec nauki się zmieni (tę możliwość wybrał Dehnel). Czy to przyniesie pożądany skutek, czas pokaże. W każdym razie pozwoli to pisarzowi zaoszczędzić czas i w perspektywie zarobić więcej pieniędzy. Ale można też – w poczuciu tzw. misji – uznać, że szkoda w tym wszystkim studentów. I wyjść im naprzeciw. Zgodzić się na te tysiąc dwieście. Tak zasugerowała Dehnelowi w komentarzu jedna z jego znajomych. Autor Lali odpowiedział jej, że owszem, zdarza mu się czasem działać charytatywnie, ale w tym wypadku nie widzi takiego sensu. Bo rozdział jego książki trafi do pięciu, dziesięciu czy nawet pięćdziesięciu tysięcy czytelników, a wykładu wysłucha najwyżej kilkadziesiąt osób, z czego – tu cytat – „połowa studentów się nudzi, a połowa ogląda filmiki z kotami”.

Jako student, a później doktorant polonistyki niejednokrotnie organizowałem spotkania z pisarzami (i innymi przedstawicielami wolnych zawodów, bo o nich też tutaj chodzi). Zdążyłem się zorientować, że Dehnel nie jest wyjątkiem. Jakiś czas temu znajomi z koła naukowego organizowali spotkanie z Olgą Tokarczuk. Dwugodzinny wykład. Pisarka zainkasowała za to tysiąc złotych. Nie oszukujmy się, że dla autorki pokroju Tokarczuk tysiąc za dwie godziny mówienia to nie jest wielka suma. Dla studentów – jest. Na Wydziale Polonistyki UW tysiąc to roczny przydział na jedno koło naukowe – i to nie każde.

W tym wszystkim najbardziej boli to, że pisarze traktują nas, studentów kierunków humanistycznych, niczym odbiorców takich samych jak wszyscy. Czy gdyby wielka korporacja zaoferowała im krocie za udział w spotkaniu, na którym padają pytania, jak wygląda ich standardowy dzień albo czy piszą ołówkiem, czy też na komputerze (kto nigdy nie otrzymał takiego pytania, niech pierwszy rzuci kamieniem) – czy wybraliby tę ofertę zamiast niskobudżetowego wykładu na uniwersytecie państwowym? Odnoszę wrażenie, że pieniądze są tu jedynym kryterium wyboru. I nie wiem, co gorsze; czy to, że pisarze nie czują misji, by edukować nas jako przyszłych krytyków, literaturoznawców i dziennikarzy, czy to, że zwyczajnie nie są ciekawi naszego zdania. Dehnel wcale nie ma racji, gdy rachuje, że jego książki mają większy zasięg niż miałyby wykłady. Lektura lekturze nierówna. On sam powinien o tym wiedzieć najlepiej. Ostatnio w „Gazecie Wyborczej” ukazała się krytyczna recenzja jego Dziennika roku chrystusowego. Jedna lektura Dariusza Nowackiego (notabene absolwenta polonistyki) zaważyła na tysiącach innych lektur, w tym przyszłych recenzji. I całe szczęście, bo właśnie od tego są humaniści, żeby kształtować narracje, które z czasem stają się powszechne.

Kiedy mówimy o etosie pisarza, powinniśmy mówić właśnie o tym, a nie o jeżdżeniu mercedesem i o modnych fryzurach. Etos pisarza wyraźnie kłóci się z innym, modnym w ostatnich latach, pojęciem: z „etyką zawodową”. Przedstawiciele wolnych zawodów powtarzają to ostatnio jak mantrę: nie będę robił za darmo (albo za psie pieniądze) tego, na czym mógłbym zarabiać – to kwestia „etyki zawodowej”. Kiedy nie ma pieniędzy, aktorzy nie zgadzają się grać w etiudach młodych studentów reżyserii, dziennikarze nie chcą organizować szkoleń pisarskich dla dzieci w domach kultury, a pisarze nie chcąc spotykać się ze studentami kierunków humanistycznych na dwugodzinne wykłady. Cóż, może z perspektywy profesjonalistów wyznających „etykę zawodową” praca w służbie idei jest „nieetyczna”. Uważam jednak, że jest przyzwoita. Można zresztą zasadnie pytać, ile wspólnego ma „etyka” zawodowa z rzeczywistą etyką. Po lekturze szkicu tego tekstu mój kolega – pracujący jako wykładowca na polonistyce – wzburzył się: „Naruszenie etyki zawodowej jest wtedy, kiedy ktoś musi pracować jak zwykły pracownik, a jest opłacany jak stażysta. Czy jeśli wygłosiłem w liceum wykład inauguracyjny za darmo, wyrzekłem się kasy, to czy ktokolwiek tu naruszył etykę zawodową? Ja? Szkoła?”.

Na szczęście istnieją jeszcze pisarze etosowi. Jakiś czas temu „Niewinni Czarodzieje” organizowali na polonistyce spotkanie z Andrzejem Sosnowskim. Mało tego, że poeta zgodził się przyjść za darmo. Najbardziej ujmujące było to, że o swoim wierszu Jak zegarek pod poduszką opowiadał z wyraźną tremą. Po wykładzie (poniedziałek) poszedł z nami na piwo i siedział do późnych godzin nocnych, cierpliwie odpowiadając na pytania, z których część była zapewne naiwna lub głupia. Ale to też element etosu – trudno się spodziewać po dwudziestoparoletnich studentach, że będą równorzędnymi partnerami w dyskusji z wybitnym poetą. Tylko że to jeszcze nie powód, by ich lekceważyć jako „studentów oglądających filmiki z kotami”. Albo inny przykład. Znajomi opowiadali mi, jak nie tak dawno pojechali do Andrzeja Stasiuka na wywiad, na drugi koniec Polski. Stasiuk udzielił im wywiadu, ugościł, a następnego dnia zabrał ich samochodem na wycieczkę na Słowację. Z własnej inicjatywy.

Jako doktorant jestem na pewno stronniczy. Być może świat niechybnie zmierza w kierunku pełnej profesjonalizacji każdego zawodu; być może tak właśnie powinno być. Etos odchodzi do lamusa, pisarze nie mają innym humanistom nic do powiedzenia (i vice versa). W konsekwencji zastąpienia etosu „etyką zawodową” tworzą się – zamiast istniejącego niegdyś środowiska literackiego – dwie osobne grupy zawodowe. Niby mówiące o tym samym (o literaturze), ale zupełnie innym głosem. Żal bierze, gdy patrzy się na archiwalne zdjęcia, na których moi profesorowie, wówczas ledwie doktorzy, siedzą jak gdyby nigdy nic przy herbacie z Wisławą Szymborską czy z Miłoszem. Albo gdy słucha się opowieści, jak to studenci polonistyki podbiegali na korytarzu do Teodora Parnickiego, by mu podrzucić swoje literackie próbki. Parnicki chodził po tym korytarzu, bo miał na Uniwersytecie Warszawskim wykłady gościnne. Nie wiem, za ile, ale nie sądzę, że więcej niż tysiąc dwieście za semestr.

Artur Hellich

Zobacz także:

12 Comments

  1. Całym sercem chciałabym się z tym artykułem zgodzić, ale wydaje mi się, że nastąpiło tu pewne pomieszanie. Piszesz: „nie wiem, co gorsze; czy to, że pisarze nie czują misji, by edukować nas jako przyszłych krytyków, literaturoznawców i dziennikarzy, czy to, że zwyczajnie nie są ciekawi naszego zdania”. Wydaje mi się, że czasy, gdy pisarz był też poniekąd nauczycielem i mistrzem, wokół którego kółeczko uczniów było rzeczą naturalną, odeszły (w smutny, ale chyba i nieodwracalny sposób). To już chyba nie są czasy mistrzów i uczniów, a jeśli w środowisku uniwersyteckim takie relacje jeszcze miewają miejsce, to chwała mu za to. Tak więc „czucie misji” znacznie chętniej niż pisarzowi opowiadającemu o swojej książce w lokalnej bibliotece przypisałabym wykładowcy, który za darmo udziela w szkole wykładu nie dla promocji siebie, ale dla obudzenia młodych głów. Jedno od drugiego jest według mnie tak daleko, że trudno to zestawić.

    1. Zgoda, relacji mistrzów i uczniów nie należy się spodziewać między pisarzem i jego publicznością, ale sądzę, że i na tej linii – nie tylko na uniwersytecie – można mówić o dbaniu o bezpośrednią rozmowę, wzajemną ciekawość i przekaz myśli. Bo jednak i tu, i tu można wybierać między etosem a etyką zawodową.

  2. Szanowny Panie,

    dziękuję za wspomnienie mnie w tym tekście. Chciałbym wszakże zauważyć, że analogie, które Pan tu nakreślił, jest kompletnie fałszywa i zaskakuje mnie, że człowiek, który niejako z zawodu zajmuje się analizą tekstu, nie zauważył tych różnic.

    Przywołany przykład spotkania z Olgą Tokarczuk (1000 pln) i Andrzejem Sosnowskim (0 pln) ma się nijak do tego, o czym pisałem w moim poście. 1000 zł za spotkanie z pisarzem to bardzo godziwa stawka w polskich warunkach. Ale jest to stawka za SPOTKANIE a nie za CYKL WYKŁADÓW.

    Gdyby zadał Pan sobie trud i sprawdził, wiedziałby Pan, że w minionym roku miałem spotkanie na UW – konkretnie zorganizowane pod koniec kwietnia przez zrzeszenie studenckie. Zainkasowałem taką samą stawkę, jak Andrzej Sosnowski: 0 pln. Zapewniam Panu, że – tak Pańskim zdaniem żądnych wiedzy i spotkania z pisarzem – studentów było niewielu, nie wiem nawet, czy z polonistyki była choćby jedna osoba.

    Tymczasem ja pisałem nie o spotkaniu, na którym mówi się o tym, czy pisze się ołówkiem, czy długopisem, ale o wynagrodzeniu za napisanie i wygłoszenie cyklu wykładów. Stawka, o której pisałem w poście, to 80 zł za godzinę – a że, w przeciwieństwie do mówienia o tzw. „twórczości własnej”, nie mówi się takich rzeczy z głowy, to do wyliczenia dodać trzeba godziny poświęcone na lektury książek potrzebnych do wykładów, należyte przygotowanie samego tekstu wykładu, syllabusa. Mój chłopak, wówczas doktorant, przez pół roku prowadził wykład o dyktaturach w Ameryce Pd. I choć zna temat na wylot, to co tydzień tracił cały dzień na należyte przygotowanie się do zajęć. Przy jego zaangażowaniu stawka za wykład oscylowała, w przeliczeniu na godziny, wokół stawki godzinowej za ladą w McDonaldzie.

    Co więcej, w przypadku autora-freelancera musi Pan doliczyć dodatkowy koszt: uwiązanie w systemie pracy tygodniowej. Freelancerka ma sporo wad, ale do zalet takiego trybu pracy należy bycie panem własnego czasu – dzięki temu można w każdym momencie przyjąć zaproszenie na płatny wykład, spotkanie, wziąć na siebie pilną pracę, wyjechać gdzieś (np. na istotną wystawę, albo na miesięczne czy wielomiesięczne stypendium). Tymczasem wzięcie cyklu wykładów na semestr oznacza przywiązanie się do uczelni i pozbawienie się tej wolności za cenę naprawdę symboliczną.

    1. Szanowny Panie,

      miło, że zechciał Pan przeczytać tekst i go skomentować. Pod względem rachunkowym ma Pan zapewne rację. Tylko że mówi Pan tylko o pieniądzach (stawkach, wynagrodzeniach…), tak jakby to one były głównym tematem tego tekstu. Kwestię najważniejszą – etosu, kontaktu z młodymi ludźmi – zbywa Pan docinkami, że „studentów było niewielu”. Ani w Pańskim poście na FB, ani w tej odpowiedzi nie widać, by cenił Pan wartość spotkania z młodymi ludźmi, dostrzegam u Pana raczej skrywaną pogardę, tak jak w zdaniu o tym, że Pański chłopak „tracił czas” na przygotowanie zajęć. Z góry Pan wie, że ten czas będzie stracony. Cóż, jeśli jedynym kryterium jest opłacalność, to tak, pełna zgoda, nie opłaca się pracować na państwowej uczelni.

      1. Szanowny Panie,

        wspominam o stawkach, ponieważ, jeśli się Pan przyjrzy tekstowi, dokonał Pan czytelnego podziału: pisarze z etosem to tacy, którzy przychodzą na spotkania za darmo, a bez etosu to tacy, którzy biorą pieniądze. Otóż: etos pisarski to bardzo złożona sprawa, może zakazywać i nakazywać wiele rozmaitych rzeczy. A Pan postawił go, proszę wybaczyć, prostacko. W dodatku błędnie, jak Panu bowiem wykazałem, na spotkanie autorskie na UW przyszedłem za darmo, natomiast odmówiłem propozycji PRACY (wygłaszania wykładów) po stawkach, które uważam za zbyt niskie.

        Wielokrotnie mówiłem i pisałem o spotkaniach autorskich, w różnych miejscach (polecam choćby „Młodszego księgowego”) – i zdaję sobie sprawę, jak są istotne i jakie niosą ze sobą dobra różnorakie. Proszę jednak pozwolić, że powiem coś Panu z doświadczenia. Otóż mam rocznie ok. 50-60 spotkań literackich w kraju i za granicą, w większości jednak w kraju. Z czego sporo w miastach uniwersyteckich. Studentów, którzy Pańskim zdaniem są tak zainteresowani literaturą, prawie na nich nie ma – no, chyba, że prowadzi spotkanie wykładowca akademicki, który kogoś do przyjścia namówił. Dodam, że są to w Polsce niemal bez wyjątku spotkania darmowe, niebiletowane (w przeciwieństwie do wielu innych krajów) i że jedyny wydatek, jaki student by poniósł, to koszt czasu (bo bilet pewnie ma kwartalny). To, że studentów było niewielu, to nie DOCINEK. To, proszę Pana, ISTOTA sprawy. A jeśli nawet jakiemuś poloniście się zachce wpaść, to, wyjąwszy naprawdę rzadkie wyjątki, przychodzi nieprzygotowany, bez żadnej podbudowy, a jeśli zada jakieś pytanie, to na ogół zaczyna od słów: „Nie czytałem żadnej pana książki, ale…”. Kiedy mówi coś takiego licealista czy gimnazjalista – to nie ma sprawy. Polonista na czwartym czy piątym roku powinien jednak czytać żyjących pisarzy.

        Zakładam, że powodują Panem jak najszczytniejsze pobudki – i że sądzi Pan po sobie i sobie podobnych, ale w skali całego wydziału, a nawet całej uczelni, jest Państwa garstka. I naprawdę: jeśli chcą, to trafią na takie spotkanie, a jeżeli mają potrzebę porozmawiania, to jestem dostępny na fejsie, odpowiadam na maile, itp., itd. A to, że nie biorę pracy po stawkach mcdonaldowych to naprawdę nie jest kwestia braku etosu.

        1. Szanowny Panie,

          proszę wybaczyć szczerość, ale jestem zadowolony z reakcji, jaką wzbudził ten tekst. Przeczytał Pan, skomentował, nie zlekceważył. Tak, owszem, sądzę po sobie i sobie podobnych. Zanim ten tekst napisałem, rozmawiałem o nim wielokrotnie na korytarzach polonistyki, spotykając się ze zrozumieniem nie tak znów małej ilości osób. Czy gdyby Pan wiedział, że ma prowadzić zajęcia z grupą takich właśnie studentów, odmówiłby Pan z powodu zbyt niskiej stawki albo chociaż odmówiłby Pan bez żalu? Mam nadzieję, że wkrótce na jakimś spotkaniu będzie okazja, żeby o tym porozmawiać. Dziękuję za poświęcony mi czas:)

          1. Szanowny Panie,

            jeśli miałbym poprowadzić jedne zajęcia/zrobić jedno spotkanie, to bym nie odmówił, tak jak dotychczas nie odmawiałem. Jeśli miałbym poprowadzić semestralny cykl zajęć, to bym za taką stawkę odmówił, podobnie jak dotychczas odmawiałem. To są dwie zupełnie różne sprawy. Co starałem się Panu wyjaśnić, ale chyba się odbiło grochem od ściany.

          2. PS: A kawałek o kotach, niestety, również z życia wzięty. Mój przyjaciel licealny, skądinąd wyjątkowo ciekawy człowiek, porzucił wykładanie (zresztą na uczelni prywatnej), między innymi rozczarowany studentami, niewiele od niego przecież młodszymi. Na zajęciach o ludobójstwie w Kambodży znaczna grupa studentów oglądała coś na swoich smartfonach, więc przerwał i podszedł do pierwszej z brzegu dziewczyny, która z miejsca oświadczyła, że ogląda coś, co ma związek z zajęciami. Więc zerknął i powiedział: „Aha. No to proszę mi wyjaśnić, jaki związek z ludobójstwem w Kambodży ma śmieszny filmik z kotem spadającym ze stołu?”.

  3. Przyznam, że zajrzałam tutaj z gotowym zdaniem i lektura tekstu go nie zmieniła, w dodatku potwierdziła je lektura komentarzy. Na miejscu pana Jacka Dehnela postąpiłabym tak samo. Nie wiem, czy Pan Artur Hellich miał już, jako doktorant, okazję prowadzić zajęcia. Ja miałam i wiem, ile trudu wymaga ich przeprowadzenie. Jasne, wiąże się to też z frajdą i przynosi satysfakcję (ja bardzo miło wspominam zwłaszcza studentów ostatniego rocznika, z którym miałam zajęcia), jest ciekawym wyzwaniem itd., ale… dla doktoranta lub osoby planującej wiązać swoją karierę z uczelnią. Wtedy takie zajęcia można uznać za okazję do „zaczepienia się” na uczelni”. Prowadzenie zajęć jest niezwykle absorbujące, a jeśli mowa o zajęciach z literatury, do których chcemy rzetelnie się do nich przygotować, to to nie są 2-3 godziny, ale najmarniej 10 (i zawsze będzie jakiś tekst, którym można by uzupełnić konteksty – wykładowca doczytuje, i zawsze się okaże, że ktoś nie przeczytał nawet lektury podstawowej). Do tego dostosowanie grafiku, dojazdy – jeden dzień raz na dwa tygodnie z głowy. W dodatku jeśli się jest introwertykiem (a podejrzewam, że pan Dehnel nim jest), takie prowadzenie zajęć okazuje się bardzo wyczerpujące emocjonalnie. Wiem, że Autor tekstu nie podszedł do sprawy roszczeniowo, lecz – idealistycznie, ale uważanie, że pisarz ma obowiązek poświęcać swój czas za darmo (bo inaczej się tego nie da nazwać), jest roszczeniowe.

    Nikomu do kieszeni nie zaglądam, więc nie będę zgadywać, ile uznany pisarz (ale jednak z ambicjami, co wydawców zraża) może zarobić w naszym kraju. Tym niemniej znam trochę rynek wydawniczy i sama pracuję w ramach wolnego zawodu. Być może kiedyś będę zarabiać tyle, żeby – jak w latach studenckich – powiedzieć: „dobrze, zrobię tę redakcję pro publico bono”. Na razie tyle nie zarabiam, mam za to coraz większą wadę wzroku i coraz bardziej krzywy kręgosłup, i nie widzę nic złego w tym, że inni przedstawiciele wolnych zawodów też za darmo pracować nie chcą (dziwne, że darmowej pracy oczekuje się od humanistów, nie – od inżynierów). Bo nawet ludzie, dla których praca jest przede wszystkim pasją, a potem dopiero – źródłem zarobków, chcą mieć własny kąt, założyć rodzinę i z czegoś ją wyżywić.

    Rozumiem, o jaką ideę woła autor tekstu, ale woła krzywo (a przynajmniej wybrał zły przykład).

    Jeśli chodzi o coraz mniejszą „modę” na literaturę i coraz mniejsze zainteresowanie spotkaniami autorskimi wśród polonistów, to ta diagnoza pana Dehnela też jest, niestety, słuszna. Mieszkam w Trójmieście, odbywają się tu m.in. spotkania z cyklu „Europejski poeta wolności”, wręczana jest „Literacka Nagroda Gdynia”. Chadzam na te wydarzenia (z naciskiem na „chadzam” – też nie wszystko mnie ciekawi) z czystego zainteresowania literaturą i nie spotykam ani zbyt wielu dawnych kolegów z polonistycznych studiów, ani… zbyt wielu moich wykładowców. Zainteresowanie konferencjami literaturoznawczymi jest nikłe, by nie powiedzieć – żadne. Nawet uczestnicy tych konferencji przychodzą często wyłącznie na swoje wystąpienie…

    Jeśli chodzi o recenzje, to też coraz rzadziej piszą je krytycy literatury, coraz częściej – niekształceni w tym kierunku blogerzy (zatem kontakt ze studentami polonistyki inwestycją by nie był). Być może życie kulturalne, jakie znamy, odchodzi do lamusa.

    Myślę jednak, że dla właściwej perspektywy warto też prześwietlić finanse nieboszczków pisarzy. Taki Grochowiak np. miał mnóstwo dzieci i pilnował każdego grosza.

  4. „Na razie tyle nie zarabiam, mam za to coraz większą wadę wzroku i coraz bardziej krzywy kręgosłup, i nie widzę nic złego w tym, że inni przedstawiciele wolnych zawodów też za darmo pracować nie chcą (dziwne, że darmowej pracy oczekuje się od humanistów, nie – od inżynierów).”

    Nie jest to do końca prawda. Znani mi inżynierowie dość chętnie zgadzają się na wykład jednorazowy, krótki warsztat itp. Jednorazowa popularyzacja jest dość powszechna (w formie Festiwali Nauki). Przypomnę tu też prace badawcze J. Muchy nad kadrami AGH, gdzie wyraźnie pokazano jak etos i etyka zawodowa inżyniera idą ze sobą w parze.

    Jak zauważył p. Dehnel, istnieje fundamentalna różnica między wydarzeniem jednorazowym (stanowiącym święto, dodatek do obowiązku uczelni względem podatnika) a regularną pracą wykładowcy. To jest mniej więcej ta sama różnica co między zerknięciem na tekst koleżanki a pół-darmowym stażem w redakcji.

    Jako socjolog przestrzegam przed wnioskowaniem o etosie grupy zawodowej na podstawie tak skąpego materiału. Elementem etyki zawodowej jest też odmowa uczestnictwa w projektach potencjalnie niegodnych lub źle wynagradzanych. O tym, że definicje etosu i etyki zawodowej stosowane w tekście są marne socjologicznie, wspomnę jedynie przelotem, kłania się tu weberowska typologia zawodu i powołania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *