Łukasz Żurek: Zacznę od anegdoty gorzko-zabawnej: w sobotę 9 stycznia zacząłem słuchać Blackstar, doszedłem do utworu czwartego, Sue (Or In a Season of Crime), i stwierdziłem „dobry ten staruszek Bowie, ciekawe, w jaką stronę pójdzie dalej”. Przerwałem słuchanie płyty i nie wróciłem do niej przez całą niedzielę. W ten fatalny poniedziałek rano moja dziewczyna obudziła mnie słowami „Wiesz, że Bowie nie żyje?”.
Zostałem więc pozbawiony komfortu słuchania Blackstar poza kontekstem przeczuwanej przez Bowiego śmierci. Kontekstem, który jest dość duszący, gdy teraz słucham tej płyty, i który pewnie się już od niej nie odlepi. Jak było u Ciebie? Czy Blackstar teraz i w, dajmy na to, piątek to dwa różne doświadczenia muzyczne?
Dawid Bujno: Tak, to zupełnie inna płyta. Zacząłem słuchać ★ (bo, jak się okazuje, tak brzmi tytuł płyty) w piątek wieczorem i do poniedziałku zdążyłem przesłuchać ją tyle razy, że niemal nauczyłem się jej na pamięć. Rzecz jasna, pierwsze cztery utwory znaliśmy już wcześniej, z tym że ’Tis A Pity She Was a Whore i Sue w innych aranżacjach. W każdym razie byłem podekscytowany, że wreszcie, po troszkę wspominkowym The Next Day, w sumie wedle oczekiwań, dostaniemy Bowiego poszukującego, „awangardowego”. Właśnie na tych odjechanych kawałkach skupiona była moja uwaga podczas tamtego weekendu. Bardzo podobały mi się nowe wersje dwóch wspomnianych utworów. Wprawdzie trochę brakowało mi przy pierwszy przesłuchaniu tego bigbandowego motywu w Sue, ale punkowo-drum’n’bassowa końcówka była w stanie zrekompensować mi wszystko. Ogromną radością okazał się Girl Loves Me. Słyszeliśmy wcześniej, że Bowie miał się inspirować Kendrickiem Lamarem, nagrywając ★, pomyślałem więc, że o ten właśnie kawałek chodzi. Petarda. A później wybrzmiał Dollar Days, bardzo klasyczna piosenka. Oczywiście bardzo ładna i już wówczas poruszająca, ale muzycznie mniej ciekawa od kompozycji tytułowej, ’Tis a Pity czy Sue. Sądziłem jednak, że ten utwór będzie pełnić taką samą funkcję jak Lazarus, pozwoli mi na chwilę odetchnąć i przygotuje do absolutnie spektakularnego finału, który swoją śmiałością przebije wszystko. A tu figa. Usłyszałem piosenkę jeszcze bardziej klasyczną. Na początku cytat z A New Career in New Town i to uparcie powtarzane zdanie: „I Can’t Give Everything Away”. Sprytnie, pomyślałem, cały Bowie, znowu nas zrobił. Wspaniałe, przewrotne i otwarte zakończenie.
No a później nadszedł ten beznadziejny poniedziałek. Miałem akurat wolne i chwilę po ósmej dostałem sms od koleżanki, że Bowie zmarł. Zerwałem się, zacząłem czytać newsy. A później – to będzie moja gorzko-zabawna anegdota – zaczęli dzwonić i pisać do mnie inni znajomi, jakby umarł mi ktoś z rodziny. Jak mówiłem, miałem wolne, więc cały dzień słuchałem przede wszystkim ★ i, tak, wydawała mi się inna. Wszystkie sensy na tej płycie nabrały teraz przykrej dosłowności. Dosłowne było zdanie I Can’t Give Everything Away i ten cytat z „Nowej kariery”. Kiedy teraz słucham ★, kluczowymi momentami albumu okazują się właśnie te dwie ostatnie piosenki – a przecież Dollar Days po pierwszym przesłuchaniu nawet nie zapamiętałem – oraz Lazarus.
Ł.Ż.: Pamiętam, że w rozmowie Agaty Pyzik z Andrzejem Sosnowskim, poświęconej w całości Bowiemu, Sosnowski wyrażał zainteresowanie tym, jaki będzie ten nowy, inny Bowie, skoro freejazzujące Sue i nieokreślone ’Tis a Pity wydawały się jawną i kolejną w karierze prowokacją. „Nagrałem ładne, bardzo ładne piosenki, a teraz zrobię wam krzywdę”. Singlowy Blackstar (dziesięć minut, prawie jak Station to Station!) tylko sugerował ten kierunek. A dostajemy album, na którym znajdują się jedne z – pozwolisz, że użyję tego słowa – najładniejszych kompozycji Bowiego. Refren w Dollar Days, cały Lazarus, no i końcowe, rozkładające na łopatki swoją prostotą I Can’t Give Everything Away. Ale, inaczej niż na The Next Day (gdzie faktycznie Bowie uprawiał wysublimowaną autoparodię i de facto tylko końcowe Heat było nowością), na ★ te spokojne, balladowe utwory działają według mnie zupełnie inaczej. Z jednej strony jest na tym albumie Bowie poszukujący, który tworzy w obrębie jednej kompozycji kilka możliwych pomysłów, z drugiej Bowie umierający, świadomy tego, że już nic nie nagra, że trzeba się podsumować. O sile tego albumu świadczy dla mnie to, że Bowie nie popada w banał i proste powtórzenie, że jest niejednoznaczny nawet wtedy, gdy w Lazarus śpiewa „I’ve got scars that can’t be seen”. Jak według Ciebie jest z wizerunkiem Bowiego na ★ (przejmuję ten zapis tytułu)? Czy nagle objawił nam się „autentyczny” David Jones?
D.B.: Nie, w żadnym razie. Świadczy o tym kontekst tej płyty, który został ujawniony w poniedziałek – to, że Bowie umierał, wiedział o tym i prawdopodobnie właśnie ta druzgocąca wiadomość sprzed 18 miesięcy sprowokowała prace nad ★. Ale z naszej perspektywy wyglądało to inaczej – inteligentna promocja i odjazdowy materiał, które rozgrzały nasze oczekiwania i emocje – jakby to wszystko sobie zaplanował, jakby ze swojej śmierci zrobił ostatnie przedstawienie. Zresztą, to zakończenie, o którym już mówiliśmy, czyli I Can’t Give, w którym Bowie niby wyśpiewuje swoje „przesłanie” – zacytuję: „Seeing more and feeling less / Saying no but meaning yes / This is all I ever meant / That’s the message that I sent” – jest przecież kolejnym unikiem. À propos Andrzeja Sosnowskiego i tej właśnie kompozycji – w tomiku poety Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi z 2005 roku znajduje się wiersz pod tytułem Nowa kariera w nowym mieście. Pierwszy wers brzmi: „Śmierć autora inauguruje promocję jego nowej książki”. Niezłe, co? Przedwczoraj Andrzej napisał do mnie, że Bowie „w końcu chyba przeszedł samego siebie”. No właśnie, jak byś oceniał ★ w kontekście całej dyskografii artysty? Albo popatrzmy nawet szerzej. Czy to nie jest album absolutnie wyjątkowy w całej historii muzyki rozrywkowej? Oczywiście poprzez swój biograficzny kontekst, ale u Bowiego nigdy nie chodziło wyłącznie o muzykę. Zapytam więc wprost: Łukaszu, arcydzieło?
Ł.Ż.: Odpowiadam: „Arcydzieło” i śpieszę z tłumaczeniem. Już przed premierą ucieszyłem się, że ★ jest tak krótkie (7 utworów), bo to pokazywało, że będziemy mieli do czynienia z albumem bez wypełniaczy. Jeden z moich ulubionych albumów Bowiego, czyli Station to Station, to wszak tylko 6 utworów, a każdy z nich genialny od początku do końca. Tak jest i w tym przypadku, ★ słucha się w całości wspaniale, nie ma tu utworu, o którym chciałoby się zapomnieć. Z perspektywy dyskografii Bowiego w ogóle ★ to wiązka lekkich aluzji do przeszłości. Wspomniany cytat z New Career w „berlińsko” brzmiącym utworze końcowym, Dollar Days, które mogłoby trafić na Heathen, Sue pobrzmiewające „nieludzkim” 1. Outside… Z drugiej zaś strony dzieją się tu rzeczy wyjątkowe, które lepiej jest mi pokazywać palcem niż je opisywać, jak wyskandowane w języku z Mechanicznej pomarańczy, sprowadzone do perkusyjnego beatu Girl Love Me.
Ale o arcydzielności ★ decyduje dla mnie właśnie to, co robi tu Bowie ze swoim wizerunkiem. Świetnie, że zacytowałeś Sosnowskiego, bo i wers z Nowej kariery, i cytat z maila, to dobre podsumowanie tego, jak widzę tę kwestię. Bo przecież mamy tutaj do czynienia z rzeczą paradoksalną: dopiero śmierć muzyka dopełnia wizerunku, który wykreował on na potrzeby tego albumu. Bez tego można było sądzić, że na ★ Bowie po prostu godzi się ze starością, można też było przeoczyć wątek, powiedzmy, konfesyjny. Jest to więc wizerunek-niewizerunek, do celów egoistyczno-marketingowych się nie nadaje, bo nie zobaczymy już więcej teledysków, zdjęć, koncertów, w których Bowie mógłby pokazywać swój nowy kostium – schował się do szafy w zakończeniu klipu do Lazarus i już z niej nie wyjdzie. Dosłownie – Bowie „przeszedł samego siebie”, dopiął swój artystyczny wizerunek w momencie, w którym nie mógł już zrobić niczego. Z kolei absolutne milczenie medialne na temat choroby, intymność umierania Bowiego, pokazuje, że miał on, tak jak średniowieczni królowie, dwa ciała – jedno było przedmiotem artystycznej gry, drugie było zarezerwowane dla niego i dla najbliższych. Oba spotykają się na ★ właśnie w tym paradoksie, o którym pisałem.
D.B.: Przywołany przez Ciebie motyw przypomina trochę teledysk do Blackstar. Tam dziewczyna z ogonem na jakiejś dziwnej planecie znajduje to, co zostało z ciała astronauty. Szkielet zostaje podzielony na dwie części: czaszkę wysadzaną diamentami kobieta zabiera ze sobą, cała reszta odlatuje w stronę czarnej gwiazdy, dosłownie pokazanej w tym filmie. Postać gwiezdnego podróżnika to oczywiście lejtmotyw w twórczości Bowiego (Major Tom, Ziggy Stardust, Spaceboy), często też stanowiła ona alter-ego samego artysty. Być może tak jest również tutaj. Czaszka staje się obiektem kultu, jak kiedyś Ziggy, a reszta, no cóż, „I can’t give everything away”. Bo, podkreślam, ten astronauta z teledysku to nie jest Bowie. Muzyk, jak się zdaje, kryje się za czarną gwiazdą („I’m a blackstar” – śpiewa). Zresztą, w klipie do Lazarus ta sama czaszka stoi na biurku, przy którym siedzi umierający artysta i pisze, a właściwie maże swój testament. Nie wiem, czy było to intencjonalne (poza tym, czy to ważne?), ale czaszkę dostrzegamy w momencie, w którym Bowie zaczyna śpiewać linijkę: „Now ain’t that just like me?”.
Ł.Ż.: Oba teledyski łączy jeszcze więcej elementów niż te, które wymieniłeś, a wszystkie migotliwe, niejednoznaczne. Wydaje mi się, że Bowie zrobił – w trochę mniejszej skali – podobną rzecz, co Joyce pisząc Finneganów tren. Napakował swoje dwa ostatnie teledyski tyloma symbolami i alegoriami, że słuchacze przeżywający po nim żałobę będą przez lata je odczytywali. A że on sam był tego świadom, świadczy przytoczona przez reżysera Blackstar, Johana Rencka, wypowiedź Bowiego: „People are going to go head over heels to try to break it down and figure it down across the spectrum, and there’s no point in even engaging that”. Szczególnie interesuje mnie jeden przykład łącznika między klipami: w Blackstar pojawia się Bowie-oślepiony, który powraca w Lazarus. Ktoś interpretował to jako figurę Edypa albo proroka patrzącego na rzeczywistość „oczyma duszy”, co w sumie jakoś tam zgadza się z okultystycznym klimatem teledysku do Blackstar. Przede wszystkim te groteskowe guziki zamiast oczu przypominają jednak jakąś kukłę albo stracha na wróble, czyli atrapę. Podobnie jest ze wspomnianym przez Ciebie Majorem Tomem – niewiele z niego zostało, parafrazując fragment z Ashes to Ashes, można by powiedzieć: „we know Major Tom is a junk”. Dalej – w Lazarus Bowie-artysta piszący testament przebrany jest w glamowy kostium ściągnięty z Ziggy’ego Stardusta. Oczywiście, to ładne nawiązanie do jego najsłynniejszego scenicznego wizerunku, ale mechaniczne, karykaturalne ruchy uwypuklają sztuczność tej roli, tak jakby Bowie podkreślał nietożsamość między rolą a aktorem (powracam do tych dwóch ciał). Końcowe schowanie się do szafy to symboliczna śmierć, ale również lekko żartobliwe odłożenie kostiumu do garderoby. Migotliwość obrazów w obu teledyskach pięknie wzbogaca ★ jako całość. Pytałeś, czy uważam ostatni album Bowiego za arcydzieło. Teraz czas na pytanie grubszego kalibru – jak i jako kto zostanie zapamiętany Bowie z perspektywy ★?
D.B.: Jako Blackstar, Łukaszu! I to jest bardzo ciekawa postać w indeksie wszystkich jego wcieleń. Czarna gwiazda jest trochę jak czarna dziura, która wchłania wszystko, ale ma też, bądź co bądź, bardziej afirmatywne konotacje. Tak będziemy pamiętać tę płytę – jako niesamowicie odważny i inteligentny album muzyczny, który ukazał się dwa dni przed śmiercią artysty – a więc wspominając ★, będziemy rozpatrywać Bowiego w jakiś sposób całościowo. Oczywiście, mówiąc „całość”, mam na myśli tylko to, co od niego dostaliśmy, do czego sam nas dopuścił. Jeśli chodzi o te dziwne ruchy z Lazarus, to są również elementy z jego przeszłości. Bowie szkolił się przecież jako mim pod okiem Lindsaya Kempa (do tego talentu bohatera naszej rozmowy nawiązywała później okładka Scary Monsters (and Super Creeps)). Ale czarna gwiazda działa w dwie strony: poza tym, że wchłania lub raczej przyciąga wszystko to, co znajduje się w otoczeniu, jednocześnie wypuszcza, powiedzmy, czarne promienie[1].
Przywołałeś Joyce’a, a mi jeszcze jedno nazwisko przychodzi do głowy, gdy myślę o Bowiem. Tak jak mówisz, kiedy tylko wypłynął teledysk do Blackstar, namnożyły się interpretacje. Doszukiwano się tu wpływów Crowleya i Nietzschego, czytano tekst i obrazy z perspektywy współczesnych wydarzeń politycznych, zaś po śmierci artysty uznano, że przez ten utwór Bowie opowiada o swoim umieraniu. Rzeczywiście, tekst jest bardzo enigmatyczny. Przypomina mi to anegdotę dotycząca nagrywania wokalu do tytułowego numeru z płyty „Heroes”. Bowie nie przygotował wcześniej tekstu – według Briana Eno miał to być pierwotnie utwór instrumentalny – i wokal nagrywał na żywioł, fragmentarycznie. Pisał na kolanie poszczególne linijki – zapisywał to, co przychodziło mu do głowy – i kolejno je nagrywał. Natomiast pracując nad 1. Outside korzystał przecież z metody cut-up, którą wymyślili William S. Burroughs oraz Brion Gysin.Taki proces pisania to istny mechanizm wytwórczy, generator sensów. To (plus wieczne kwestionowanie swojej każdej dotychczasowej pozycji, co być może jest główną cechą Bowiego jako artysty i co cały czas powraca w tej naszej rozmowie) każe mi myśleć o Derridzie. „Saying no but meaning yes / This is all I ever meant” – cytuję raz jeszcze. Brzmi to niepozornie, ale on naprawdę chciał powiedzieć nam coś ważnego. Ostatnio rzuciło mi się w oczy stwierdzenie w jakimś artykule, że Bowie był rockowym intelektualistą. Nie sądzisz, że autor ★ to artysta esencjonalny dla pewnej epoki, która zaczęła się gdzieś pod koniec lat 60. i być może właśnie się kończy (nie chcę używać brzydkiego słowa „postmodernizm”)? Jeśli chcemy mieć w miarę syntetyczne wyobrażenie o wieku XIX i możemy wybrać tylko jedno nazwisko, to zaglądamy np. do Słowackiego. Czy kimś takim dla drugiej połowy XX w. mógłby być właśnie Bowie?
Ł.Ż.: Znowu paradoks, tym razem czarnej dziury (czy nie w niej zginął Ziggy?). Blackstar jako ostatnie wcielenie Bowiego będzie być może służył za drogowskaz przy słuchaniu jego dyskografii, trochę jak wiersz TO Miłosza, który umożliwia rozszczelnienie wizerunku „klasycznego” poety. Odnośnie do „rockowego intelektualisty” – gdy słyszę to stwierdzenie, to mimowolnie widzę progrockowych dziadków, którzy tworzyli zakalcowate, „intelektualne” albumy. Bowiemu się to nigdy nie przydarzyło. Jasne, nagrywał słabsze rzeczy, ale na szczęście nigdy nie poszedł zgubną ścieżką źle pojmowanej ambitności. Powiedziałbym raczej, że Bowie był diabelnie inteligentnym muzykiem, świadomym tego, że mity rocka to przestrzeń gry aktorskiej, że autentyczność w ogólnie pojętym popie jest osiągalna być może tylko na granicy schizofrenii. Jak wtedy, gdy Ziggy musiał zostać zabity, bo „przejmował” kontrolę nad Bowiem. Bowie nie dał się nabrać na jeden z fantazmatów rocka – autentyczność, szczerość, które w latach 60. i 70. często przykrywały cynizm czy koniunkturalizm.
Zdecydowanie, widmo Bowiego unosi się i będzie się nadal unosiło nad muzyką. Kompletnie niespodziewanie dostrzegam je w zeszłorocznym „To Pimp a Butterfly” wspominanego przez ciebie Kendricka Lamara, gdzie zarówno mieszanka stylów muzycznych, jak i odgrywanie kilku ról służą opowiedzeniu historii o sytuacji czarnych w Ameryce. Przede wszystkim jednak Bowie skomponował setki wspaniałych utworów, w których czuć jego sygnaturę, inteligentnych, wzruszających, ironicznych, które – mam nadzieje – długo jeszcze będę pamiętać. Nie wiem natomiast, czy wraz ze śmiercią Bowiego skończyła się pewna epoka, z „postmodernistycznych” muzyków rockowych znacznie wcześniej odszedł przecież Frank Zappa, a wciąż chyba tworzą cyrkowcy z The Residents. Bowie był na tyle transgatunkowym muzycznie stworem, że trudno jest mi go gdzieś umieścić. Odpowiedziałbym paradoksem, w końcu pełno ich było w naszej rozmowie: zmarła wielka, niemieszcząca się w żadnej epoce indywidualność, a tym samym skończyła się epoka stworzona przez samego Bowiego.
D.B.: Ale ścieżka Bowiego zawsze była bliska wszelkim zmianom, którym poddawał się nasz świat w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Czasami Bowie wyczuwał te tendencje, które miały dopiero nadejść, dzięki czemu ułatwiał ich zaadaptowanie czy wręcz popychał dalej (lista artystów, którzy się nim inspirowali, jest dość imponująca), a czasami reagował na rzeczywistość z delikatnym poślizgiem. W każdym razie zawsze trzymał rękę na pulsie, a jego zainteresowania daleko wybiegały poza muzykę. Dlatego twórczość Bowiego można rozpatrywać w szerszym kontekście niż np. muzykę Zappy (którego bardzo lubię!). Jeśli zaś chodzi o The Residents, cóż, oni już dawno zostali w tyle (choć nikt im nie odmawia osiągnięć sprzed lat). A Bowie nie został i słychać to na ★.
Teraz news z ostatniej chwili. Brytyjskie brukowce donoszą, że David Robert Jones kazał się skremować i po jego ciele nie pozostał już żaden ślad. Żadnego grobu, żadnego upamiętnienia. Pozostał nam Ziggy Stardust, The Thin White Duke, Blackstar, David Bowie.
Rozmowa odbyła się w nocy z 13 na 14 stycznia.
[1] Już po zakończeniu rozmowy Andrzej Sosnowski podrzucił nam jeszcze inny kontekst dla tytułu ostatniej płyty Bowiego. Black Star to piosenka Elvisa Presleya opowiadająca o wiszącym nad każdym człowiekiem fatum śmierci. [Ł.Ż.]
Zobacz także:
Dzięki za ten materiał.