drowi Łukaszowi Książykowi
I
Dobra okazja do tego typu wyznań minęła pewnie przy okazji premiery jego ostatniej książki, ale przyznam się dopiero teraz: gdybym miała wskazać najciekawszą powieść Michaela Houellebecqa, to w pierwszej chwili, jakby odruchowo, pomyślałabym o Możliwości wyspy. Niewykluczone, że zwyciężyłby rozsądek i zamieniłabym ją na którąś z wcześniejszych, bardziej oczywistych pozycji. Możliwe jednak, że górę wziąłby (równie szczególny, jak i mglisty) sentyment do zagadkowej historii o doświadczaniu lektury.
W tej opowieści współczesność już się dokonała, a wraz z nią dobiegła końca właściwa narracja. W okolicach 4000 roku wydaje się, że wszystko już powiedziano i zapisano. Kronika upadku zachodniej cywilizacji została dawno ukończona przez Daniela1 – po to, by przez kolejne lata mogła nawiedzać monochromatyczny i sterylny świat jego kolejnych, genetycznych kopii. Każdemu następnemu bohaterowi pozostaje niekończąca się interpretacja; wieczne docieranie do obcego świata tylko pozornie spacyfikowanego przez dystans: czasowy, ale też technologiczny. Głównym zadaniem neoludzi będzie jedynie zaczernianie marginesów komentarzami. Wydawałoby się, że brakuje ucieczki nie tylko z zamieszkanych przez nich szklanych domów, lecz także z pułapki zapętlającej się, dręczącej lektury życia, do którego nie ma już dostępu.
Gdybym musiała sprecyzować, na czym opiera się moja słabość do tej powieści, wymieniłabym dwa powody. Po pierwsze dlatego, że Możliwość wyspy trudno ustawić w jednym szeregu z innymi książkami Houellebecqa, przez co uznawana jest przez niektórych za najsłabszą w jego dorobku. Typowy obraz rozkładającej się kultury Zachodu został tu wzięty w cudzysłów historii człowieka przyszłości. Nie zawsze udaje się te dwa światy zderzyć ze sobą w przekonujący sposób i właśnie te momenty słabości wydają mi się znacznie ciekawsze niż precyzyjnie rozpisana krytyczna summa końca wieku.
Jednak ważniejsze od samej opowieści jest dla mnie jej zakończenie, w szczególności ostatni akapit:
Kąpałem się długo, w słońcu i w świetle gwiazd, i nie odczuwałem niczego więcej poza niejasnym, ożywczym uczuciem. Szczęście nie było możliwym horyzontem. Świat zdradził. Moje ciało należało do mnie jedynie przez krótki czas; nigdy nie osiągnę wyznaczonego celu. Przyszłość była pusta; była górą. Moje sny roiły się od uczuciowych bytów. Byłem, nie było mnie już. Życie było prawdziwe.
Trudno o lepszy koniec tej gorzkiej – czytanej z dystopicznej perspektywy neoludzi – historii o współczesności. Houellebecq zamyka swoją futurystyczną historię nieco przewrotnie. Z jednej strony wiemy już, że decyzja Daniela25 o opuszczeniu swojej samotni oznacza zerwanie łańcucha wcieleń. Tym samym bohater wyznacza nieistniejący do tej pory horyzont własnej śmiertelności. Z drugiej strony „Epilog” – a w szczególności tych kilka ostatnich, tajemniczych zdań – jest zaproszeniem do aktu przekroczenia życia-czytania i zwróceniu się ku bliżej nieokreślonemu doświadczeniu. Zakończenie Możliwości wyspy wydaje mi się ważne nie tylko dlatego, że stanowi idealne podsumowanie całej powieści. W szerszej perspektywie dotyczyłoby też sposobu przeżywania literatury i mówienia o niej.
II
O ostatniej kropce pisała już Justyna Kot, chociaż w jej tekście mowa była o przymusie pisania: naglącym poczuciu, że pozostaje jeszcze coś ważnego do powiedzenia. Mnie zastanawia nieco inna rzecz (lub być może dokładnie ta sama) – szczególny rodzaj obawy przed napisaniem zbyt wiele. Strachu przed finalną kropką, która okazałaby się zbyt kategoryczna.
Podsumowania często bywają na cenzurowanym, a w obiegowych sądach, z powodu swojej ostateczności, zwykle wywołują protesty. Najprościej rzecz ujmując, chodziłoby o szereg opozycji: żywa literatura – skostniałe formy, wolność – jej brak itd. Historia zna wiele przypadków, gdy autorów (wraz z całym inwentarzem) zamykano na długie lata w krzywdzącej lub zbyt ciasnej szufladzie tych kilku ostatnich postawionych zdań. Próba domknięcia interpretacji niesie ryzyko zamknięcia samego doświadczenia lektury w szczelne ramy zbyt gładkich słów. Tak opakowane, miałoby stracić cały swój egzystencjalny ładunek. Postawienie ostatniej kropki rzeczywiście może budzić zastrzeżenia – szczególnie wobec kuszącej perspektywy pozostawienia utworu w wiecznym niedopowiedzeniu, w pełni jego niejasnych, dręczących możliwości. O literaturze można przecież po prostu mówić – z pozycji „ja”, bez początku i bez końca, ale również bez wyraźnych kontrapunktów.
Podsumowanie nie jest konieczne. Długo nie potrafiłam jednak sprecyzować, dlaczego wydaje mi się ono mimo wszystko ważne, i nie mam tu na myśli funkcji tylko retorycznych. Skąd ta wewnętrzna potrzeba zbierania wniosków i komentarzy w jednym akapicie lub w osobnym rozdziale, chęć postawienia kropki mocniejszej od pozostałych?
Jedną z odpowiedzi mogłoby być właśnie zakończenie Możliwości wyspy. Notatki Daniela1 stanowiły frapujący powidok innego świata – równie dręczące, jak i nieuchwytne widmo, które nawiedzało neoczłowieka. Dopiero wyjście z samotni (oraz poza tekst) pozwala na zastąpienie wiecznego komentarza prawdziwym aktem mówienia. Koniec jest tu dopiero początkiem, a zamknięcie – koniecznym warunkiem otwarcia. Chodziłoby o wyrwanie się z zaklętego kręgu namnażających się zdań, które w żaden sposób nie są w stanie okiełznać doświadczania lektury, a jedynie ją zagadują. Może, podobnie jak u Houellebecqa, podsumowanie ustanawia decydujący moment wyjścia poza interpretacyjne spekulacje po to, by wreszcie móc spojrzeć na nią z dystansu. Nie ma to nic wspólnego z amortyzowaniem jej siły rażenia – raczej z umożliwieniem jej przepracowania. Nie tyle więc uśmiercamy przeżycie, ile pozwalamy je w pewnym sensie ocalić i eksplorować.
Ostatni akapit powieści mógłby być opisem tego, co dzieje się po postawieniu ostatniej kropki. A przynajmniej jednego z wariantów. Znajdujemy się w momencie, w którym obie opowieści – najpierw człowieka, później jego czytelnika – dobiegają końca. Cóż było na zewnątrz świata? Tekst nie zniknął, lecz uległ ożywczemu zawieszeniu i został wystawiony na doświadczanie lektury już poza nią samą; doświadczanie, które być może – jak sugeruje Houellebecq – nie jest niczym szczególnym i nie musi nieść za sobą oczywistych dramatycznych przesunięć. Kilka mglistych przeczuć, kłębiące się niesprecyzowane wrażenia. Możliwe też, że właśnie na tym polega jego wyjątkowość. Ważna byłaby zatem widmowa obecność literatury, która takie szczególne przeżycie umożliwia. Pytanie o to, na ile podsumowanie (lub jego brak) pozwala na oswojenie tekstu i dalsze z nim przebywanie, wolę pozostawić otwarte – po to, by po zebraniu tych kilku przemyśleń móc wreszcie postawić ostatnią kropkę.
Sylwia Borowska-Kazimiruk
Zobacz także:
-
Co powraca, a co znika („Uległość” Michela Houellebecqa)
-
Ostatnia kropka
-
Recenzje, których nie chcielibyście czytać
O czymś podobnym, czyli o momencie odejścia od tekstu, pisze Ryszard Koziołek w swojej ostatniej książce. Według niego wielka literatura ma w sobie zamontowany mechanizm autodestrukcji – razem z narratorem „Pani Bovary” widzimy, jak fikcja zaczyna dominować nad Emmą, przez co sami stajemy się nieufni wobec fikcji tworzonej przez Flauberta. No i „żyjemy dalej”, fikcja nie utożsamia się nam z rzeczywistością, a dzięki tej pierwszej dostrzegamy tę drugą. To taki dodatek.
Natomiast quasi-polemizowałbym z autorką w sprawie „ożywczego zawieszenia” tekstu. Swego czasu wierzyłem w to, że jakiś moment absolutnego zawieszenia interpretacji jest faktycznie ożywczy. Tyle że to, co wychodziło Derridzie, de Manowi i innymi, stało się komunałem, a „niezdecydowanie” niespodziewanie stało się najbardziej substancjalizującym pojęciem w mówieniu o literaturze (czy to w krytyce lit., czy to w literaturoznawstwie bardziej „naukawym”). „Brak podsumowania” analizy/interpretacji/”lektury” pozwala na oswojenie tekstu, na zrobienie z niego potulnego kota z Cheshire.
A quasi-polemizuję dlatego, że bardzo podoba mi się koncept „doświadczania lektury już poza nią samą” jako właściwego momentu „ożywczego zawieszenia” tekstu. Takie osobiste niezdecydowanie tekstu (tak Houellebecqa, jak autorki) to ja rozumiem.