
Nowy Blade Runner to dobry film – odżegnuje się od typowego dla filmowych kontynuacji schematu „więcej, szybciej, mocniej”, a zamiast tego uwodzi cierpliwego widza nieśpieszną narracją. Oferuje kameralną, emocjonalnie angażującą historię, naszpikowaną intertekstualnymi smaczkami. To dobry film, ale zły Blade Runner.
Powiedzmy sobie wprost: kontynuacja Łowcy androidów to film, którego nikt nie potrzebował, a na który czekali wszyscy. Jest chyba najjaskrawszym przykładem dominującego obecnie w Hollywood twórczego recyklingu. Nie da się zaprzeczyć, że to powracanie po latach do uznanych scenariuszy ma sens – nostalgia to potężny wabik, a przecież wszyscy wiemy, że pieniądze nie śmierdzą. Raz sprawdzona historia sprzeda się ponownie, i tylko niektórzy twórcy rzeczywiście umieją i chcą reinterpretować te same opowieści na rzecz nowego pokolenia odbiorców. Tym bardziej dziwi chęć odświeżenia słynnej adaptacji Philipa K. Dicka, jednego z najlepszych filmów science fiction w historii gatunku.
Oryginalny Blade Runner z 1982 roku potrzebował długiego rozbiegu, by zawładnąć świadomością publiczności. Film nie tylko nie zwrócił się w kinach, ale przez wiele lat uznawano go za porażkę artystyczną; opinie zmieniały się stopniowo, co dekadę później przypieczętowała premiera wersji reżyserskiej. Co istotne, choć współcześnie dzieło Ridleya Scotta uznaje się za kultowe, jego wielbiciele nigdy nie reprezentowali tzw. masowego odbiorcy, dla którego Łowca androidów wciąż jest filmem nudnym, nierzadko wręcz niezrozumiałym – a zatem takim, na który nie warto iść do kina. Wypada wierzyć, że producentom, doskonale zdającym sobie sprawę z niskiego potencjału finansowego kontynuacji, przyświecały pobudki artystyczne. Tylko czy ta historia rzeczywiście potrzebowała dopowiedzeń?
To pytanie odsłania interpretacyjną pułapkę – jeśli z góry kwestionujemy sens istnienia nowego filmu, niepostrzeżenie wpędzamy się w przesadny krytycyzm, a końcowa ocena dzieła zależy nie od jego rzeczywistej jakości, lecz od naszego emocjonalnego stosunku do poprzednika. Niełatwo konkurować z legendą, ale jeszcze trudniej spełnić oczekiwania wymagającego odbiorcy. Wydaje się, że Denis Villeneuve ostatecznie zatriumfował, bo wśród popremierowych opinii przeważają te entuzjastyczne. Ciężko się im dziwić – Blade Runner 2049 to naprawdę dobry film. Tyle że jednocześnie to zły Blade Runner.
Zarzut pozornie absurdalny, sugerujący, że sama dałam się złapać w pułapkę. Nie mam wątpliwości, że twórcy zdawali sobie sprawę z trudności zadania, przed którym stanęli; aby film odniósł sukces, musieli jednocześnie z szacunkiem potraktować oryginał i nadać kontynuacji jej własny, niepowtarzalny charakter. Wydaje się, że wyszli z tego obronną ręką. Dzieło Villeneuve’a bezpośrednio kontynuuje wątki i styl pierwowzoru, a zarazem, niczym główny bohater, poszukuje własnej tożsamości, starannie wystrzegając się sequelowych klisz. Już podczas oglądania wiedziałam, że to wzorcowe science fiction – efektowne, ale nie obrażające inteligencji widza. Mimo to, wyszłam z kina z poczuciem, że w bardzo sprytny sposób mnie oszukano.
Kościół bez Boga
Spotkałam się z opinią, że Blade Runner 2049 jest jak oszałamiająco piękna kobieta, która poza swoją urodą nie ma niczego więcej do zaoferowania. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mocniej uderza mnie trafność tego porównania. Już dawno nie widziałam tak zachwycających zdjęć jak te zrobione do nowego Łowcy androidów. Po kilku tygodniach od seansu wciąż mam przed oczami końcowe ujęcie leżącego na śniegu bohatera – kadr skomponowany tak perfekcyjnie, że można by go oprawić i powiesić na ścianie. Siła oddziaływania obrazów nakręconych przez Rogera Deakinsa jest tak duża, że skutecznie przykrywa wszystkie słabości filmu i każe nam wierzyć, że coś tak pięknego musi być też dobre. Umyka nam tym samym choćby niedoskonałość scenariusza, zwłaszcza w drugiej połowie wypełnionego zawrotną liczbą nielogicznych rozwiązań fabularnych. Nie przeszkadzają aż tak bardzo, Blade Runner Scotta też nie był ich pozbawiony; poważniejszy zarzut dotyczy jednak sposobu prowadzenia historii. Kontynuując tradycję poprzednika, Villeneuve nawiązuje do stylistyki kina noir, zatem mamy tu do czynienia z zagadką – niestety zupełnie nie wciągającą. Chyba każdy, kto zna Łowcę androidów, i w dodatku widział Harrisona Forda na plakatach drugiej części, domyślił się, że szczątki na farmie należały do Rachael, a urodzone przez nią dziecko było także potomkiem Deckarda. Osią fabuły jest śledztwo prowadzone przez K, granego przez Ryana Goslinga, który zaczyna podejrzewać, że zaginionym dzieckiem replikantki z filmu Scotta jest on sam. Scenariusz eksponuje ten wątek w taki sposób, że od razu wiemy, że bohater się myli, przez co moment, w którym K poznaje prawdę, jest całkowicie odarty ze swojego emocjonalnego ładunku. Widz nie współodczuwa z nim, który zdążył już uwierzyć w swoją wyjątkowość, tylko triumfuje w duchu – „Wiedziałem!”. Twórcy najwyraźniej wyszli z założenia, że publiczność nie domyśli się rozwiązania zagadki, więc zapobiegliwie, za pomocą odpowiedniego montażu, podali je na tacy.
Od samego początku wiemy, że postać Goslinga jest replikantem, co samo w sobie nie stanowi zarzutu, lecz oddaje charakter całego filmu – prawie wszystko jest tu dosłowne. Wiemy, kim jest bohater, znamy motywacje zarówno jego, jak i pojawiających się antagonistów. Pseudofilozoficzne kwestie wygłaszane przez Niandera Wallace’a nie pozostawiają wątpliwości, że oto mamy do czynienia z ambitnym kinem, a dylematy bohaterów koncentrują się wokół ważkich kategorii moralnych, na czele z człowieczeństwem i wiarą. Wallace pełni tu tę samą funkcję, co Tyrell u Scotta – to figura Boga skupiającego w sobie ostateczną moc twórczą. Fragment, w którym bohater grany przez Jareda Leto bez wahania zabija dopiero co „narodzoną” replikantkę, jest niemal karykaturą analogicznej sceny z pierwowzoru, czyli spotkania Tyrella z Royem Battym. Tam, gdzie wcześniej widzieliśmy subtelnie zarysowaną konfrontację zagubionej jednostki z ułomnym Stwórcą, tutaj dostajemy dosadny komunikat: oto bezwzględny Bóg, który z równą łatwością daje i odbiera życie.
Brak jakiejkolwiek niejednoznaczności spłyca przekaz. Gdy odejmiemy to, co reżyser pokazał nam wprost, dla widza nie zostaje już nic – król jest nagi.
Co mają do tego elektryczne owce?
Paradoksalnie, BR2049 ma więcej wspólnego z książkowym pierwowzorem niż jego poprzednik. Nie jest tajemnicą, że Ridley Scott zaczerpnął z powieści Dicka jedynie główne motywy, wokół których osnuł całkiem nową opowieść o świecie, w którym androidy są bardziej ludzkie od ludzi. O sile filmu z 1982 roku do dziś stanowi to, jak szerokie pole do interpretacji pozostawia swoim odbiorcom. Czy rzeczywiście w zdehumanizowanej rzeczywistości ostały się jedynie uczucia nabierających samoświadomości replikantów? Gdzie przebiega granica człowieczeństwa, skoro zarówno ludzie, jak i stworzeni przez nich sztuczni niewolnicy w równym stopniu uzurpują sobie prawo do decydowania o życiu i śmierci? Nie zapominajmy, że Roy Batty i jego towarzysze również bezwzględnie zabijali. Wreszcie – czy Deckard na pewno jest człowiekiem[1]? A jeśli nie, to jakie ma to konsekwencje dla całej historii? Oryginalny Blade Runner nie odpowiada na żadne z tych pytań, nawet nie zadaje ich wprost, i właśnie dlatego końcowy monolog Roya na dachu jest tak przejmujący.
Powieść, opublikowana w 1968 roku, porusza więcej wątków, przede wszystkim skupiając się na socjologicznym zapleczu wyniszczonego nuklearnym konfliktem świata przyszłości. Dehumanizacja u Dicka nie sprowadza się wyłącznie do moralnego dylematu eliminacji inteligentnych istot, ale dotyka problemu ogólnego rozkładu więzi międzyludzkich. W tym świecie największym wrogiem człowieka nie są nieposłuszne androidy, lecz inni ludzie, wykorzystujący je do umacniania swoich wpływów. Emocje stały się towarem deficytowym, bo ludzie utracili zdolność ich odczuwania, a replikanci wcale jej nie zyskiwali – od początku do końca zawsze pozostawali całkowicie sztuczni.
Część z tych motywów delikatnie pobrzmiewa na drugim planie u Villeneuve’a. Zapylony krajobraz opuszczonego Las Vegas przywodzi na myśl atmosferę Dickowskiej postapokalipsy, a w jednej ze scen ktoś komuś oferuje nielegalne zdobycie prawdziwego zwierzęcia – motyw kluczowy dla powieści, a zupełnie pominięty w ekranizacji. Typowe dla autora, poruszane w wielu jego utworach, są także wszelkie rozważania na temat pamięci i tożsamości. Duch pisarza chyba najmocniej pobrzmiewa w nietypowej scenie zbliżenia, niczym żywcem wyjętej z którejś z jego niesamowitych książek – tylko co z tego, skoro to już było (zainteresowanych odsyłam do filmu Her z 2013 roku)?
To, co przybliża sequel do literackiego źródła, równocześnie oddala go od ekranowego poprzednika. Nie ma sensu utożsamiać Blade Runnera z 1982 roku z moralitetem Dicka; nawet tytuł nie pochodzi od pisarza. Film Scotta jest w całości autonomicznym dziełem, ale jego tegoroczna kontynuacja stoi w rozkroku pomiędzy nim a materiałem źródłowym. Zwolennicy twierdzą, że na tym właśnie polega jej indywidualny charakter, ale czy to nie za mało? Głównym atutem filmu Scotta nie były klimatyczne zdjęcia ani muzyka Vangelisa, lecz szlachetna prostota opowieści, której sensy odkrywało się latami, krok po kroku. BR2049 wprawdzie wciąż pozostaje dramatem jednostki, jednak wszystko rozgrywa się na tle Wielkiej Sprawy, typowej dla science-fiction narracji dziejowego wydarzenia mającego diametralnie odmienić świat. Przełomowy charakter „cudu” narodzin replikanckiego dziecka i zapowiedź wojny z Ruchem Oporu zbliżają film do sztampowego widowiska s-f, tyle że z górnej półki. To nie jest Blade Runner.
Sam fakt, że rozterki K są stale obecne na najbardziej powierzchniowym, odsłoniętym dla widza poziomie sprawia, że historia bohatera zamiast poruszać, staje się naiwna. Potencjał wątku był ogromny, tym bardziej szkoda niewykorzystanej szansy. Rzekome człowieczeństwo protagonisty sprowadza się w istocie do nieprzekonującego wątku relacji uczuciowej z hologramem Joi oraz pomocy Deckardowi. Przewrotność tego uczynku to chyba najmocniejsza strona produkcji – to właśnie tutaj wyraziście objawia się gra Villeneuve’a z konwencją. Bohater pod wpływem świeżo rozbudzonych emocji nie wypełnia rozkazu mającego służyć Sprawie, zamiast tego umożliwia połączenie się dwojga bliskich sobie osób. Równie ładne, co banalne.
Jakie czasy, taki Blade Runner
Na sam koniec powrócę do pytania o sens tworzenia takiego filmu, jak Blade Runner 2049. Oryginał z początku lat osiemdziesiątych ostatecznie zyskał uznanie między innymi dlatego, że idealnie wpisał się w swoje czasy. Powieść z 1968 roku umiejętnie nawiązywała do współczesnych sobie lęków związanych z przeludnieniem, kolejnym zbrojnym konfliktem oraz degeneracją społeczeństwa poddanego wpływom anarchistyczno-nonkonformistycznych ideałów pokolenia bitników. Ekranizacja dorzuciła do tej mieszanki wzrastającą nieufność wobec szybkiego postępu cywilizacyjnego, zwłaszcza gwałtownego rozwoju technologii. Dziś, gdy podstawowe założenia cyberpunku należą już do historii, pytanie o ostateczną granicę między człowiekiem a stworzoną na jego wzór sztuczną inteligencją wyraźnie traci na aktualności. Przyszłość nadeszła, ale wciąż możemy jedynie marzyć o kolonizowaniu obcych planet, a nowe technologie, choć rzeczywiście sprowokowały znaczące zmiany społeczne, nie okazały się tak straszne, jak mogło się wydawać.
Być może coś mi umyka, ale film Villeneuve’a nie dodaje nic nowego. Wątki nieprzyjaznego świata, opanowanego przez wielkie korporacje, degradacji środowiska, czy wreszcie samotności w tłumie podejmowano już niejednokrotnie; nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w bardziej umiejętny sposób. Pozbawiony właściwej siły oddziaływania nowy Blade Runner pozostaje pięknym filmem, który starannie skrywa przed widzem fakt, że oprócz doznań estetycznych nie ma mu wiele do zaoferowania.
Wielka szkoda. Potencjał był ogromny.
Karolina Pakieła
[1] Świadomie pomijam oficjalną wypowiedź Ridleya Scotta z 2007 roku, w której reżyser jednoznacznie stwierdził, że Deckard był replikantem. Wychodzę z założenia, że jako materiał dodatkowy nie należy bezpośrednio do dzieła.
Zobacz także: