Always The Sun – Bažant Pohoda 2010

Always The Sun – Bažant Pohoda 2010
Trenczyn, Słowacja, 08-10.07.

Bażant Pohoda

Odbywający się od 1997 w Trenczynie festiwal Bażant Pohoda jest jedną z największych masowych imprez muzycznych na Słowacji. Do udziału w tegorocznej edycji zachęciła mnie przede wszystkim cena – 39 euro za trzydniowy karnet – śmiesznie niska w zestawieniu z pęczniejącym w zasadzie z dnia na dzień line-upem festiwalu. Wszystko to sprawiło, że z ogromną niecierpliwością oczekiwałem lipcowego wyjazdu na Słowację. Teraz już wiem, że warto było czekać.

***

Po wielogodzinnej podróży udało mi się wraz z dość sporą grupą znajomych dotrzeć na teren festiwalu położony wśród pięknych, górskich krajobrazów. Pierwszym miłym zaskoczeniem było pole namiotowe – ulokowano je w bezpośrednim sąsiedztwie scen koncertowych i strefy gastronomicznej. Nie trzeba więc było codziennie pokonywać ogromnych odległości (pozdrowienia dla Open’era!), a na koncert można było wyjść nawet dziesięć minut przed jego rozpoczęciem bez ryzyka spóźnienia. Dzięki tym udogodnieniom festiwalowicze nie musieli codziennie przechodzić przez bramki i poddawać się kontroli – byli sprawdzani przez obsługę tylko podczas pierwszego wejścia na teren imprezy. Oprócz tego na kempingu znajdowały się dystrybutory z darmową wodą pitną, które, przy ciągłym słońcu, temperaturze przekraczającej 30 stopni Celsjusza i, nie ukrywajmy, porannym kacu, okazywały się prawdziwym wybawieniem. Świetnym pomysłem było też umieszczenie na polu namiotu, w którym zorganizowano prowizoryczny supermarket Tesco. Dzięki niemu wszyscy uczestnicy mogli codziennie zaopatrywać się w świeże i dość tanie produkty spożywcze (w tym między innymi powód porannego kaca – smaczne wino 60 eurocentów za litr!). Co jeszcze? Toi toie były czyste (przynajmniej w porównaniu z tymi na polskich festiwalach), a w prysznicach naprawdę była woda, co dla bywalców naszego rodzimego Open’era może wydawać się nieco egzotyczne.

Pole namiotowe okazało się jednak tylko preludium przed całą masą atrakcji, które organizatorzy przygotowali dla festiwalowiczów. Uczestnicy imprezy mieli więc możliwość bawić się na karuzelach w wesołym miasteczku, grać w piłkę wodną, uczyć się tańca w specjalnie przygotowanym namiocie, odpoczywać na hamakach, ćwiczyć jogę pod okiem profesjonalnego instruktora, uczestniczyć w różnego rodzaju debatach, oglądać filmy i przedstawienia teatralne, uczyć się wyplatać wiklinę (po słowacku: wiksować), malować, rzeźbić. Wszelkich rozrywek i udogodnień było tak dużo, że można było w zasadzie spędzić całą Pohodę bez udziału w jakimkolwiek koncercie, a i tak uznać lipcowy weekend w Trenczynie za niezwykle udany. Wiele osób najpewniej tak właśnie zrobiło, ale tym, co mnie osobiście przyciągnęło na słowacki festiwal, byli przede wszystkim wykonawcy.

Zanim przejdziemy do samych koncertów warto powiedzieć kilka słów na temat miejsc, w których się one odbywały. Trzy główne sceny – stojące na otwartym powietrzu Bażant Stage i Tesco Stage oraz mieszcząca się w niebieskim namiocie O2 Stage – ustawiono w trójkącie, a dzielące je odległości były naprawdę niewielkie. Dzięki temu przemieszczanie się między kolejnymi występami było niezwykle wygodne. Jeśli nawet ktoś chciał stać w pierwszym rzędzie na następujących bezpośrednio po sobie koncertach na różnych scenach, to nie miał z tym najmniejszego problemu. Muzycy występowali także na szeregu pomniejszych scen, ulokowanych – znowu niezwykle wygodnie – między trzema największymi. Szczególnie do gustu przypadła mi maleńka Dobra Kraijna, która mieściła się w zbudowanym z drewna okrągłym budynku z prawdziwym parkietem, witrażowymi oknami, sufitem obitym purpurowym welurem i stojącymi na podwyższeniu stolikami. Wnętrze, wyglądające jak połączenie teatru i kawiarni, robiło naprawdę niesamowite wrażenie. Godna uwagi była również Garnier Arena – scena otoczona trybunami, na których mogli usiąść zmęczeni koncertami i słońcem uczestnicy festiwalu.

The Stranglers

Pierwszy dzień organizatorzy przeznaczyli raczej na aklimatyzację – odbył się więc tylko jeden większy koncert, a mianowicie występ grupy The Stranglers. Brytyjska formacja dosyć poprawnie zaprezentowała się na Tesco Stage, ale zespołowi wyraźnie brakowało energii i pomysłu na włączenie publiczności do wspólnej zabawy. Lepiej wypadły tylko największe hity „dusicieli” – Golden BrownAlways The Sun (który zresztą stał się hymnem całej Pohody), zaśpiewane razem z festiwalowiczami.

Piątek zacząłem już o 11 rano od występu formacji Vienna Vegetable Orchestra. Wydarzenie to należy traktować raczej jak happening niż koncert z prawdziwego zdarzenia – jak bowiem sama nazwa wskazuje, orkiestra warzywna zagrała właśnie na warzywach. Zaskakująco duża liczba widzów na Arenie Garnier z uśmiechem przyglądała się, jak austriacka grupa wykonywała na marchewkach, pietruszkach czy kapustach niezwykle zróżnicowany repertuar – od jamajskiego dubu po cover elektronicznego zespołu Kraftwerk.

Kolejnym piątkowym koncertem był występ elektropopowej formacji Metronomy, która niezwykle udanie zaprezentowała się w czerwcu podczas naszego rodzimego festiwalu Selector. Na Pohodzie było jeszcze lepiej. Wszystko było idealnie zgrane – muzyka, stroje, teatralno-kabaretowe gesty czwórki muzyków i ich charyzma, którą można by zapewne obdzielić dziesiątki innych zespołów. Widać było, że członkowie Metronomy doskonale bawią się swoją muzyką. Udzieliło się to publiczności, która reagowała żywiołowo zarówno na przeboje z ostatniego albumu Nights Out (fantastycznie zagrane Radio Ladio!), jak i na starsze kompozycje.

Duże oczekiwania wiązałem również z irlandzkim zespołem Interference, który można było usłyszeć na przykład na ścieżce muzycznej do głośnego filmu Once. Niestety, występ na Garnier Arenie był nudny i nijaki, a wspomniana formacja nie posiada absolutnie nic, co mogłoby ją wyróżnić spośród dziesiątek podobnych kapel grających nieciekawy i przewidywalny folk. Nie do końca przekonał mnie też koncert amerykańskiego The Golden Filter. Zespół zagrał niemal wszystkie kompozycje ze swojego debiutanckiego longplaya – bardzo dobrej zresztą płyty Voluspa. Niestety, frontmanka wolała wykonywać dosyć wulgarny, eksponujący jej niezaprzeczalne walory taniec, niż starać się, by jej głos brzmiał chociaż poprawnie. To złe wrażenie udało się na szczęście nieco zatrzeć dzięki świetnej perkusji i doskonałym aranżacjom utworów, ale i tak tym, co najbardziej pamiętam z występu The Golden Filter, są niewiarygodnie długie nogi wokalistki.

Wieczorem, zamiast, jak większość uczestników Pohody, iść na koncert Klaxons na Bażant Stage, skierowałem się ku Dobrej Krajinie, gdzie zagrać miał francuski elektroniczny duet – Sexy Sushi. Decyzja ta okazała się strzałem w dziesiątkę. Ubrana w słomkowy kapelusz i ciemne okulary Rebeka Warrior i towarzyszący jej Mitch Silver zaczęli występ bardzo spokojnie. Po chwili jednak rozpoczęło się istne szaleństwo. Najpierw Francuzka skoczyła w publiczność i rozebrała się. Po chwili oblała wszystko wokół – w tym swoje nagie piersi – piwem, surfowała na wyciągniętych rękach tłumu, tańczyła wraz z widzami w mroku i dymie, a nawet zachęcała wszystkich obecnych w Dobrej Krajinie homoseksualistów do ujawnienia się (co spotkało się zresztą z dezaprobatą pewnego starszego uczestnika koncertu). W pewnym momencie, całkowicie przypadkowo, uderzyłem Warrior prosto w szczękę, przez co musiała na moment przerwać ten głośny, brudny, pełen emocji i nieprzewidywalny koncert. Po powrocie wokalistki poziom podniecenia wśród szalejącej publiczności wzrósł tak bardzo, że obsługa, obawiająca się możliwości zniszczenia sceny, postanowiła zakończyć występ przed czasem. Mimo to nie mam wątpliwości: sceniczny popis Sexy Sushi był jednym z najbardziej intensywnych przeżyć w moim koncertowym życiorysie. Wyraźnie widać, że to właśnie na nich wzoruje się niezwykle modny kanadyjski duet Crystal Castles, który jednak – moim zdaniem – przynajmniej na żywo nie dorasta francuskiej formacji do pięt.

Po koncercie Francuzów byłem wyczerpany, więc tylko zerknąłem na grających w błękitnym namiocie O2 Friendly Fires. Udało mi się jednak zaobserwować, że złe nagłośnienie wokalu zaprzepaściło szanse na tak dobry koncert, jaki grupa zagrała na przykład w czerwcu na krakowskim Selectorze. Tego dnia planowałem jeszcze pójść na koncerty Autechre i Digitalism, ale ogromne zmęczenie kazało mi z tych występów zrezygnować.

Ostatniego dnia Pohody wybrałem się na koncert gorąco mi wcześniej polecanego zespołu Casiokids. Indiepopowa grupa zagrała spontanicznie i słonecznie. Ich miłe dla ucha piosenki, którym towarzyszyły znakomite, nieco narkotyczne wizualizacje, to kwintesencja lata, młodości i beztroski. Występ młodych Norwegów okazał się jednym z najmilszych zaskoczeń słowackiej imprezy, zdecydowanie przekonując mnie do wybrania się na ich koncert podczas sierpniowego Off Festivalu w Katowicach.

Jose Gonzales

Sobotni wieczór na Pohodzie rozpocząłem od całkiem niezłego występu Scissor Sisters. Zostałem jednak tylko na kilka piosenek, do megahitu I Don’t Feel Like Dancin’. koniecznie chciałem bowiem zająć miejsce w pierwszym rzędzie na koncercie wykonawcy, który – wraz z zespołem múm – w zasadzie przyciągnął mnie na tegoroczna Pohodę. Mowa tu o José Gonzalezie, szwedzkim mistrzu gitary akustycznej, szerokiej publiczności znanym z hitowego coveru piosenki Heartbeats grupy The Knife. Jego występ na Tesco Stage zaczął się od wyświetlenia na wielkim ekranie wizualizacji, przedstawiających utworzone przez mróz wzory w kształcie drzew. Już wtedy wiedziałem, że to będzie piękny koncert. I nie myliłem się. Fenomenalne nagłośnienie pozwoliło wspaniale dysponowanemu Szwedowi na zaczarowanie publiczności, wśród której dało się zauważyć wiele wzruszonych i roniących łzy osób (w tym między innymi mnie). Fantastycznie zabrzmiały najbardziej znane utwory Szweda: Crosses, Heartbeats czy Killing For Love, ale dla mnie najważniejszym momentem tego niezwykłego koncertu było przejmujące wykonanie Cycling Trivialities. Padam na kolana, Panie Gonzalez. I nie żałuję ani trochę, że nie poszedłem na Crystal Castles.

Po szybkim marszu znalazłem się pod Bażant Stage, gdzie zaczynała akurat grać niezwykle popularna ostatnio brytyjska grupa the xx. Wychwalana przez recenzentów formacja zaprezentowała materiał ze swojego debiutanckiego albumu, który ja osobiście uważam za bardzo nierówny, lecz zdradzający duży potencjał. Niestety, pierwsze utwory nie zabrzmiały za dobrze. Może to problemy z dźwiękiem, może słabszy dzień sympatycznych, skądinąd, młodych ludzi, ale wyglądali oni na trochę przerażonych perspektywą grania na tak dużej scenie (co dziwi, bo przecież występowali już w tym roku chociażby na festiwalu Primavera). Naprawdę podobała mi się dopiero nieziemska, pochodząca jakby z innego porządku końcówka koncertu iksów, którą obejrzałem już nie na scenie, a na bocznym telebimie. Nad Bażant Stage unosiły się wtedy wypuszczone przez obsługę lampiony, dzięki którym podczas ostatniej piosenki zapanowała niemal magiczna atmosfera.

Kolejnym punktem sobotniego programu był występ znanej kapeli múm. Naprawdę, nie ma na świecie słów, jakimi mógłbym opisać ten koncert. Islandczycy po prostu czarowali muzyką. Ich instrumenty stały się magicznymi różdżkami, ich melodie i głosy zaklęciami, którymi zdobyli sobie zgromadzoną pod Tesco Stage publikę. Nie ograniczyli się przy tym do piosenek z najnowszego albumu, ale zagrali też swoje najpiękniejsze, starsze kompozycje – jak chociażby kończący występ utwór Green Grass Of Tunnel. Występ múm był po prostu idealny i – mówię to w pełni świadomie – był najlepszym koncertem, w jakim kiedykolwiek było mi dane uczestniczyć.

Pohodę zakończyłem niezwykle energetycznym występem grupy Does It Offend You, Yeah?. Brytyjski zespół, całkiem udanie łączący elektronikę z muzyką rockową, na żywo zaprezentował się znacznie lepiej, niż w wersji studyjnej. Muzycy dali z siebie wszystko, a publiczność pod Garnier Areną skakała i tańczyła w rytm ich chwytliwych numerów. Zabrakło co prawda mojej ulubionej piosenki, The Epic Last Song, ale i tak muszę uznać koncert Anglików za bardzo udane zakończenie festiwalu. Planowałem jeszcze wybrać się na Japandroids, ale zmęczenie dało mi się we znaki i, niestety, przespałem ten występ w namiocie.

***

Muszę przyznać, że Bażant Pohoda 2010 to najlepszy festiwal muzyczny, w jakim dane mi było uczestniczyć. Wspaniałe koncerty, świetna organizacja i przepiękne krajobrazy (słowackie góry!) sprawiły, że jeszcze długo będę wspominać swój pobyt w Trenczynie. A to wszystko za śmiesznie małe pieniądze – cały pobyt, dojazd i karnet kosztowały mnie mniej, niż karnet na Open‘era! Nie żałuję nawet, że podczas koncertu Sexy Sushi zgubiłem 30 euro. Festiwal muzyczny to w końcu święto karnawałowe, a przecież każdy karnawał wiążę się trwonieniem dóbr.

Do zobaczenia za rok, Pohodo! Miło było Cię poznać!

Maciej Skowera

foto: wikipedia.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *