garden-of-earthly-delights-detail

…nauka religii w szkole, początkowo ograniczona do opowiastek

z historii świętej, w miarę czasu zmieniała się w sprawę poważną.

Czesław Miłosz, Wychowanie katolickie

Pamiętam, jak kilka dni przed uroczystością I Komunii Świętej mama szykowała mnie do sakramentu Spowiedzi. Opowiadała, że kiedy była w moim wieku i po raz pierwszy wyznała księdzu swoje grzechy, poczuła się lekka jak piórko i wspomina to uczucie jako jedno z piękniejszych w dzieciństwie. Wierząc jej, niecierpliwie czekałem na moment spowiedzi.

Jeszcze w domu dokonałem gruntownego rachunku sumienia, umyślnie dopowiedziałem kilka niepopełnionych grzechów, ponieważ tych rzeczywistych naliczyłem zbyt mało, aby ktokolwiek mógł mi uwierzyć. Za wszystkie przewinienia serdecznie żałowałem – żal w stosunku do siebie od zawsze przychodził mi z łatwością – dużo większym wyzwaniem okazała się jednak obietnica poprawy. Nie chodziło wcale o to, że nie chciałem się poprawić. Wręcz przeciwnie. Sęk w tym, że absolutnie nie wierzyłem w realność tych reform. Miałbym już nigdy nie pokłócić się z rodzicami? I nigdy nie zwyzywać swoich kolegów? I nie udawać, że jestem chory, aby w Święto Zmarłych zostać w domu i oglądać Rodzinę Addamsów? Nie tylko nie wierzyłem w możliwość jakiejkolwiek poprawy – byłem doskonale świadomy, że z czasem zacznę grzeszyć jeszcze więcej. Choć pojęcie o używkach miałem dosyć mgliste, domyślałem się, że alkohol czy papierosy nie będą mi w przyszłości obce. Wszystkie te refleksje uczciwie zrelacjonowałem swojemu spowiednikowi, po czym zapytałem, czy w zaistniałej sytuacji, chcąc ustrzec się przed rzucaniem słów na wiatr, mogę nie obiecywać poprawy.

Wbrew pozorom spowiednik nie wydawał się zaskoczony.

– Aby wskazać ci pokutę i udzielić rozgrzeszenia, muszę usłyszeć twoją obietnicę poprawy.

– W takim razie obiecuję poprawę – odpowiedziałem cicho. – I od razu chcę się wyspowiadać z tego, że skłamałem, kiedy obiecywałem poprawę.

Na moje szczęście lub nieszczęście nie miałem wówczas do czynienia z początkującym klerykiem, tylko doświadczonym proboszczem, którego mój przebłysk inteligencji raczej zirytował niż zdziwił. Twardo dorzucił dwie litanie do zmówienia, skarcił po ojcowsku i kazał jeszcze raz, tym razem szczerze, obiecać poprawę. Czułem, że łzy napływają mi do oczu, ponieważ wciąż nie wierzyłem w możliwość poprawy, a jednocześnie wiedziałem, że bez złożenia obietnicy nie wyjdę stamtąd cały. Wyszeptałem formułę w rodzaju: „Naprawdę chciałbym obiecać”. Bliski zażenowania proboszcz aż wyjrzał z konfesjonału, ja zastygłem w bezruchu, on coś do mnie mówił, tłumaczył albo krzyczał, ja odsuwałem się, czułem, że rośnie za mną kolejka gapiów-grzeszników, westchnąłem bezradnie, aż wreszcie przypomniałem sobie słowa mamy o tym cudownym uczuciu lekkości, które dopadnie mnie po uzyskaniu rozgrzeszenia i wyjściu z kościoła – zapowiedź tej wzniosłości wypełniła mnie do tego stopnia, że przez chwilę prawie uwierzyłem w możliwość bycia absolutnie bezgrzesznym; w to, że unoszę się jak kruchy aniołek nad popękanymi chodnikami Ursusa i jestem uczynny dla rodziców, odrabiam lekcje na czas, odrabiam je również za koleżanki i kolegów z klasy, nigdy nie chcę być w niczym pierwszy, czas dzielę na obowiązki szkolne i domowe i nie naciągam nikogo na lody i gry do Nintendo. Gdy ten błogi strumień wiary szczelnie wypełnił moje serce, niemal krzycząc oznajmiłem: „Obiecuję poprawę za wszystkie popełnione grzechy”, a zaspokojony proboszcz skwitował to przyrzeczenie miękkim, ojcowskim: „No”.

Był wtedy maj 1997 roku, niespiesznie zbliżały się wakacje.

Trochę później, kiedy miałem szesnaście lat, stałem się wojującym katolikiem – bezwzględnie krytykowałem obłudę i bezrefleksyjną wiarę moich bliskich, wielokrotnie powtarzałem, że lekkie jest brzemię Chrystusa, a jarzmo jego słodkie i modliłem się około pięciu minut dziennie. Stopniowo przedłużałem czas modlitwy, co doprowadziło do tego, że klękałem już nie przed łóżkiem, ale na łóżku, ponieważ w innym razie bolały mnie kolana. Ponadto święciłem dzień święty, kilka razy na dobę zadawałem sobie pytanie, co Chrystus zrobiłby na moim miejscu, studiowałem Nowy Testament (Stary Testament, poza Księgami Hioba i Koheleta, nudził mnie), samodzielnie zadawałem sobie pokutę i modliłem się za tych, którzy byli mi bliscy, jak również za tych, których nie lubiłem. Oczywiście nie liczyłem na bezpośrednie trafienie do raju. Rozsądniej było przemęczyć się parę lat w czyśćcu. Chciałem korzystać z życia, ale bez przesady; żeby tylko zmieścić się w powszechnie uznawanej normie i nie trafić do piekła. Przebrnięcie przez życie bez poznania jego uroków tylko po to, aby od razu trafić do Nieba uznawałem za grę niewartą świeczki. Czyściec był doskonałym punktem docelowym, idealnym miejscem dla wszystkich umiarkowanych, czyli normalnych, takich jak ja.

W dodatku zaczęły mnie oburzać tak zwane „rodzinne obiady”, czyli spotkania wypełnione pustymi rytuałami i rozmowami o polityce. Próbowałem nadać im charakter odświętny i dostojny. Po spożyciu przystawek prosiłem wszystkich zebranych o chwilę ciszy, po czym wstawałem i odczytywałem fragment Pisma Świętego, intrygującego komentarza do niego lub encykliki papieskiej, zachęcając zgromadzonych do dyskusji. Nie zapominałem również o podkładzie muzycznym; w tle naszych rozmów słychać było Hildegardę z Bingen, która kojarzyła mi się z mozolnym wspinaniem się po zalanej asfaltem, alpejskiej serpentynie oraz epickiego Aleksandra Borodina. Miałem też w zwyczaju uczyć się na pamięć wierszy, które wygłaszałem w ramach tak zwanej części artystycznej. Chodziło o to, aby rodzinne obiady, szczególnie te świąteczne, były rodzajem spotkania duchowego, przyczynkiem do rozmów o sprawach najważniejszych. Na moje starania reagowano na trzy sposoby. Jedni szczerze przyklaskiwali moim próbom, inni traktowali mnie z dobrotliwą ironią (tak samo traktowaliby mnie, gdybym po wypiciu kieliszka za dużo stanął na stole i zaczął żonglować pomarańczami), pozostali uśmiechali się do mnie, zastanawiając się jednocześnie, czy nie przechodzę trudnego okresu w życiu. Nie bardzo wiedzieli, czy w trakcie moich występów wypada im podnieść do ust nabitego na wykałaczkę śledzia albo nałożyć sobie na talerzyk jeszcze jeden plaster schabu. Panowało natomiast powszechne porozumienie w kwestii popijania bułgarskiego wina – było to dozwolone.

Im większym zapędom chrystianizacyjnym się oddawałem, tym większą wzbudzałem niechęć. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie jestem lubiany. Sąsiedzi nie uśmiechali się na mój widok, koledzy przestali zapraszać mnie na imprezy, rodzina trzymała mnie na dystans i tylko rodzice utrzymywali ze mną regularny kontakt. Początkowo przyjąłem postawę oporną: nikt nie jest mi potrzebny do szczęścia, sam ze sobą czuję się najlepiej, a poza tym przyjaźnię się z Panem Bogiem. Później doszedłem do wniosku, że ten awangardowo-pustelniczy model istnienia nie jest mi pisany. Chciałem obcować z kobietami, mieć poważanie u kolegów i być lubiany w swoim środowisku. Silne przekonania nie wpływały dobrze na moją atrakcyjność. Z powodu licznych kompleksów spędzałem sobotnie wieczory w ursuskim pubie „Satelitka”, pijąc piwo i paląc papierosy w samotności.

Ostatecznie uznałem, że zbuduję piękną wiarę tylko w swoim sercu, nie dbając o serca moich bliskich. Nie umiałem jednak (co podcięło mi skrzydła) należycie przeżyć mszy świętej. Na wszystkich mszach, w których uczestniczyłem, a było ich około ośmiuset (cztery niedziele w miesiącu, czterdzieści osiem niedziel w roku, siedemset sześćdziesiąt osiem niedziel w ciągu szesnastu lat chodzenia do kościoła, oprócz tego msze świąteczne, pogrzeby, śluby i chrzciny), odczuwałem nudę i odliczałem minuty do końca. Równie nieciekawe co powtarzane wciąż rytuały były kazania duszpasterskie. Interesujących kazań w swoim życiu usłyszałem trzy lub cztery, były to kazania wygłaszane przez przyjezdnych księży profesorów bądź księży z jedną nogą w grobie. Pozostałe kazania wypełniały nietrafiające do mojej wyobraźni metafory mówiące o tym, że Kościół Święty jest Ciałem Chrystusa na Ziemi, Ciało Chrystusa jest Chlebem Powszednim, a Chleb Powszedni jest Pokarmem dla Duszy.

Podczas nieinteresujących mszy wyobrażałem sobie życie sędziwych watykańskich hierarchów. Marzyłem, jak wspaniale byłoby być jednym z kardynałów, którzy budzą się w miękkiej pościeli, a pierwszym widokiem, jaki się przed nimi ukazuje, jest ukryta za szybą biblioteczka pełna oprawionych w skórę inkunabułów, zapomnianych traktatów teozoficznych, atlasów, poetyk i oczywiście Biblii pochodzących z różnych wieków. Gdybym był jednym z tych kardynałów, tuż po przebudzeniu udawałbym się na jutrznię, podczas której w skupieniu wsłuchiwałbym się w śpiewane po łacinie pieśni. Przede wszystkim jednak czekałbym na wschód słońca, który wypełni światłem kolorowe witraże i sprawi, że – dotychczas pogrążone w półmroku – wnętrze kościoła będzie mienić się tysiącem kolorów, a ja wyobrażę sobie, że to sam Bóg Ojciec jest tym światłem i to on odpowiada na moje modlitwy. Potem, po zjedzeniu kanapki z pasztetem i żurawiną, udawałbym się do osłonecznionego wirydarza, gdzie doglądałbym – sadzonych przeze mnie bądź przez mojego ogrodnika – bazylii i majeranku, a także róż, kosaćców, lawendy, szpikanardów, nieśmiertelników i aloesów. W tej ogrodzonej murami klasztorów formie byłbym wolny od wszelkich autodestrukcyjnych popędów.

Jednak po chwili otwierałem oczy i znów widziałem ursuską świątynię pod wezwaniem świętego Józefa, Oblubieńca Maryi. Chociaż miałem dobre chęci, w głębi serca nie cierpiałem tego kościoła. Szarobrunatny, grubo ciosany mur miał w wyobrażeniu architektów przypominać baldachim rozpościerający się nad parafianami. Wnętrze świątyni ozdabiały paskudne witraże, których najtężsi egzegeci nie byliby w stanie rozszyfrować. Centralnym punktem kościoła było złocone tabernakulum i stojące obok niego wyobrażenie Matki Boskiej Częstochowskiej z doczepionymi różańcami. Wielokrotnie wpatrywałem się w jej twarz. Nie miała wiele wspólnego z piękną i młodą, oddaną Bogu Maryją, która nosiła się skromnie i z zachwytem patrzyła na niebo. Ursuska Matka Boska była kobietą zniszczoną przez życie, pełną żalu i urazy; kobietą aseksualną i twardo stąpającą po ziemi. Wyobrażałem sobie, że ma przetłuszczone włosy, a z ust śmierdzi jej wątróbką. Stojąc w tłumie parafian, którzy monotonnie intonowali „Święty, święty, święty”, rozmyślałem na temat niemocy porozumiewania się z Bogiem. Chociaż z determinacją godną lepszej sprawy odgrywałem wszystkie te gesty rękoma i sekwencje wstawania oraz klękania, chociaż cotygodniowo przyklejałem opłatek do górnego dziąsła (z trudem powstrzymując się od pogryzienia go), chociaż cierpliwie wysłuchiwałem ogłoszeń parafialnych, by w nagrodę uzyskać błogosławieństwo – Stworzyciel nie przemawiał do mnie ani słowem.

Przeżycia mistycznego natury religijnej doznałem trochę później, w dolinie zakopiańskiej. Chociaż na ten licealny etap mojego życia przypadają w zasadzie same porażki – to właśnie wtedy dane mi było doświadczyć prawdziwej wzniosłości.

Nie chodziłem już na msze. Pewnej niedzieli oznajmiłem rodzicom, że zostaję w domu. Nie pamiętam tego dnia – jego nadejście było tak oczywiste, że nie czułem się podmiotem własnej decyzji. Katolicyzm ulatniał się ze mnie, pozostawiając po sobie ślad odległych wspomnień, pochodzących jakby z innego, wcześniejszego życia. Od samego początku przeczuwałem, że nie pasuję do wspólnoty ursuskich parafian, ale, z braku kontrargumentów, długie lata posłusznie spowiadałem się i połykałem opłatek. O ile jednak widziałem sprzeczności i hipokryzje w katolicyzmie, o tyle nie widziałem ich w samym chrześcijaństwie. Żyłem w stałym natchnieniu. Podczas długich, samotnych spacerów spoglądałem w niebo i opowiadałem Bogu o tym, co mnie dręczy, co dziś zrobiłem i czego nie zrobiłem, chociaż powinienem. Jeden z takich spacerów odbyłem właśnie w Zakopanem. Wstałem dosyć wcześnie i udałem się na wycieczkę po mniejszych wzniesieniach, aby kontemplować na temat przemijania. Około południa wróciłem do pensjonatu i zacząłem czytać Biblię na losowej stronie. Trafiłem na doskonale mi znane słowa, iż lekkie jest brzemię Chrystusa, a jarzmo jego słodkie. Poczułem wszechogarniającą mnie jasność myśli. Było to uczucie podobne do tego, gdy udaje się ułożyć wszystkie spośród tysiąca puzzli albo gdy jest się detektywem i wreszcie, po miesiącach poszukiwań, łączy się ze sobą niepołączone przedtem fakty. Czułem, że wszystko pojąłem i nic nie stanowi już dla mnie tajemnicy. Prawdopodobnie w geście podziękowania Bogu za zesłanie na mnie tej jasności padłem na kolana twarzą zwróconą w stronę drzwi balkonowych PCV w śnieżnobiałej framudze. Drzwi były zasłonięte białą firanką, przez którą przebijały promienie słoneczne. Poczułem jasność, pewność i spokój. Zacząłem płakać.

Trzy lata później zupełnie straciłem wiarę. Pewnego wieczoru zdecydowałem, że nie klęknę do modlitwy. Od dawna chodziło mi to po głowie, ponieważ modlitwa przedsenna była w gruncie rzeczy nużącym rytuałem. Bałem się jednak konsekwencji – nie będę mógł zasnąć, przyśnią mi się koszmary, złamię nogę, ktoś umrze w rodzinie itd. Tej nocy zaryzykowałem i po raz pierwszy nie pomodliłem się przed snem. Szczelnie nakryłem się kołdrą i czekałem na gromy z nieba. Po chwili spałem jak niemowlę.

Następnego dnia rano, dziwnie wypoczęty, sięgnąłem do leżącej nad łóżkiem Biblii. Chcąc przekonać się, czy Łaska Pańska całkowicie mnie opuściła, otworzyłem Nowy Testament na ulubionej stronie. „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie”. Wpatrywałem się w kartę Biblii, desperacko wyczekując chwili wzniosłości, płaczu, opamiętania, czegokolwiek. Kiedy miałem szesnaście lat, widziałem w tych słowach wezwanie do zasiewania ziarna wiary wśród bliskich, którzy zagubili się na swojej drodze życiowej. Dwa lata później słowa te były dla mnie kwintesencją mądrości Chrystusa, który najlepiej wiedział, czego nam, ludziom, potrzeba. Ich szlachetna prostota wzruszała mnie, a stojąca za nimi etyka – dodawała siły. Teraz jednak słowa Chrystusa były wyzbyte dawnych sensów. To prawda, czytałem między wierszami, nie da się przejść przez życie bez jarzma i bez brzemienia. Zawsze coś nas wiąże. Sęk w tym, by wybrać możliwie najlżejsze brzemię, możliwie najsłodsze jarzmo. Zrozumiałem tę myśl bardzo dobrze i chyba właśnie dlatego ulotnił się ze mnie Bóg.

Artur Hellich

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *