Czy istnieje świat inny od naszego?

Ilustracja: Łucja Stachurska

Z nieentuzjastą literatury fantastycznej dr. Łukaszem Książykiem rozmawia Patrycja Wojda

 

Dziś o fantastyce mówi się, że to literatura rozrywkowa. Czy tak ją definiowano już w XIX wieku?

To trudne pytanie. Sam termin „fantastyka” jest bowiem niełatwy do określenia. Oczywiście podejmowano próby zdefiniowania fantastyki czy też literatury fantastycznej. Można tu wskazać na prace Rogera Cailliois czy Tzvetana Todorova. U nas dawniej zajmowali się tym tacy uczeni, jak Ryszard Handke czy Andrzej Zgorzelski. Ale w rzeczywistości fantastyka to taki worek. Czym innym jest fantastyka naukowa, czyli science fiction, czym innym baśniowa, czyli fantasy. W XIX wieku sprawa w ogóle się komplikuje, dlatego że pojawia się fantastyka romantyczna. Jakby człowiek się rozpędził, mógłby powiedzieć, że Ballady i romanse czy Balladyna należą do literatury fantastycznej. Chyba więc na użytek naszej rozmowy bezpieczniej będzie mówić nie o fantastyce en masse, ale przede wszystkim o nurcie, który pojawia się w zafascynowanym postępem technologicznym XIX wieku, czyli o fantastyce naukowej.

Nie wiem, czy każdy tekst z obrębu fantastyki czy fantastyki naukowej to literatura rozrywkowa. Pewnie nie zaryzykowałbym twierdzenia, że dzieła Stanisława Lema czy Jacka Dukaja należą do tego rodzaju literatury. Myślę, że w literaturze science fiction ciekawe jest właśnie to, że doskonale funkcjonuje zarówno w obiegu popularnym, jak i wysokoartystycznym. Można też zauważyć taką prawidłowość – im bliżej XX wieku i głębiej w XX wiek, tym bardziej zjawiska dotyczące literatury fantastycznej przedostawały się do obiegu literatury popularnej. Natomiast czy w XIX wieku tak definiowano fantastykę?… Chyba nie! Na pewno niektóre wątki związane z fantastyką czy fantastyką naukową pojawiały się pod piórem twórców popularnych. Myślę chociażby o Teodorze Tripplinie, pisarzu bardzo poczytnym w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku. Tripplin jest autorem m.in. dwóch utworów, które zawierają sporo elementów fantastyki naukowej. Pierwszą powieścią jest Maskarada w obłokach czyli podróż napowietrzna na Morze Północne z 1856 roku o wyprawie balonem. A druga to Podróż po Księżycu odbyta przez Serafina Bolińskiego z roku 1858. Jej główny bohater przenosi się na Księżyc za pomocą snu. Teleportacja w inne miejsce, która później okazuje się sennym widziadłem, to zresztą bardzo częsty motyw. Ciekawiej wygląda sprawa z balonem, dlatego że Maskarada w obłokach… wyprzedza o kilka lat Pięć tygodni w balonie Juliusza Verne’a. Balon jako środek podróży stanowi wówczas nowinkę techniczną – a zatem chętnie wykorzystuje ją zafascynowana nowościami technologicznymi literatura fantastycznonaukowa. Co więcej, pierwszy polski utwór, którego akcja częściowo rozgrywa się na Księżycu, to powieść Michała Dymitra Krajewskiego zatytułowana Wojciech Zdarzyński życie i przypadki swoje opisujący. Główny bohater przenosi się na Księżyc właśnie za pomocą balonu. A powieść pochodzi z 1785 roku i stanowi przykład selenistycznej utopii.

Już wtedy możemy dopatrywać się początków literackich fascynacji postępem technicznym.

Tak, już wtedy. W ogóle można powiedzieć, że początki polskiej literatury science fiction zaczynają się w okresie, gdy rodzi się polska powieść nowoczesna. 1785 rok to akurat dziesięć lat po opublikowaniu przez Krasickiego Mikołaja Doświadczyńskiego przypadków. Ta powieść z kolei jest pierwszą polską utopią. Badacze natomiast wskazują (choć nie są co do tego zgodni), że tak naprawdę u źródeł literatury fantastycznonaukowej leżą właśnie utopie, powiastki filozoficzne i – rzecz jasna – powieści przygodowe. Zresztą literatura science fiction przez cały czas będzie sobie chętnie anektowała schemat powieści przygodowej i awanturniczej. Wróćmy jednak do pytania, czy w XIX wieku definiowano literaturę fantastyczną jako rozrywkę. Wydaje mi się, że popularna powieść zeszytowa (czy też literatura kolejowa), która rodzi się w XIX wieku, raczej sięga po inne tematy niż te charakterystyczne dla science fiction – obyczajowe albo z pogranicza powieści kryminalnej, która zresztą także narodziła się w XIX wieku i zasiliła obieg literatury popularnej. Chociaż przypomnijmy, że pierwszą pełnokrwistą postać detektywa stworzył Edgar Allan Poe w Zabójstwie przy Rue Morgue. Już choćby na tym przykładzie widać, jak trudno oddzielić literaturę wysokoartystyczną od rozrywkowej, zwłaszcza że ta pierwsza w XX wieku bardzo często świadomie gra konwencjami literatury popularnej. Ale to już insza inszość.

Czy w którymś okresie potrzeba literatury fantastycznej była szczególnie silna? A może modernistyczny „świat ducha” stymulował pisarzy bardziej niż dotychczas, dlatego w modernizmie tego typu literatury powstawało więcej?

Niewątpliwie tak. Jeśliby popatrzeć na nasze rodzime podwórko, to dzieło pełną gębą science fiction powstało właśnie w modernizmie. Pierwszą polską pełnokrwistą powieścią fantastycznonaukową, od razu dorównującą rangą analogicznym powieściom z literatury europejskiej, była oczywiście Na srebrnym globie Jerzego Żuławskiego, napisana w 1901 roku, czyli równolegle z Pierwszymi ludźmi na księżycu Wellsa, a wydana w wersji książkowej w 1903 roku. A sam Żuławski do czasów Lema był uznawany za najwybitniejszego polskiego twórcę literatury fantastycznonaukowej. Oczywiście nie byłoby tej literatury bez tego, co działo się w drugiej połowie XIX wieku – mam na myśli zachłyśnięcie się zdobyczami techniki i wiarę w rozwój cywilizacyjny, etc. Atmosfera intelektualna epoki modernistycznej w pewnym sensie również sprzyjała powstawaniu rozmaitych tekstów z zakresu literatury fantastycznej. Złożyły się na to różne czynniki: zerwanie z ortodoksyjnie rozumianą poetyką powieści realistycznej, rozluźnienie formy; do tego dodać należy zafascynowanie duchem, duszą, rozmaitymi wierzeniami okultystycznymi, neognostyckimi, psychologią snu, zacieraniem granic między rzeczywistością a odmiennymi stanami świadomości.

Wspomniał już Pan o Na srebrnym globie, ja dodałabym Wehikuł czasu Wellsa. Mimo wiary w postęp cywilizacyjny w tych utworach dominuje pesymistyczna wizja świata.

Bo ona zgrywa się z tym, co o postępie świata myślano na przełomie XIX i XX wieku. Nie bez przyczyny jest to okres zwany dekadentyzmem. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych sławiono dobroczynne skutki postępu cywilizacyjnego i technologicznego, dominowała hurraoptymistyczna wizja świata – takie obrazy pokazuje np. Juliusz Verne w powieściach z tego czasu. Natomiast już twórczość Wellsa wyraźnie zabarwia fantastykę pesymistycznymi diagnozami filozoficznymi. Poza tym zarówno Wells, jak i Żuławski, a wraz z nimi inni, zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że postęp technologiczny, cywilizacyjny czy przemiany społeczne z nimi związane być może wcale nie są drogą do przyszłej szczęśliwości, tylko rodzą wiele potencjalnych kłopotów. Stąd w tej literaturze zaczyna dominować rys antyutopijny. Doskonale to widać w Trylogii księżycowej Jerzego Żuławskiego. Pamiętajmy, że Żuławski zaczyna od Na srebrnym globie, po kilku latach pisze drugą część, czyli Zwycięzcę, a kończy Starą Ziemią, czyli antyutopią, której akcja rozgrywa się w XXVII wieku. Nie będę jej streszczał, żeby potencjalnym czytelnikom nie popsuć zabawy, nadmienię tylko, że Żuławski wykazał się w niej niezłą intuicją: przewidział, że w przyszłości powstaną Zjednoczone Stany Europy (coś jakby Unia Europejska), że źródłem władzy będzie panowanie nad przekazem informacji… Z perspektywy całego cyklu widać jednak bardzo wyrazisty historiozoficzny pesymizm Żuławskiego. Teresa Walas, gdy pisała o dekadentyzmie w literaturze polskiej w książce Ku otchłani: Dekadentyzm w literaturze polskiej 1890–1905, postawiła tezę, że w swojej trylogii Żuławski prezentuje właściwie najbardziej konsekwentny dekadencki obraz świata i rzeczywistości. Stara Ziemia jest bowiem powieścią o tym, jak cywilizacja przyszłości popełnia kulturowe samobójstwo. Poza tym jest ona mocno przepełniona modernistycznym strachem m.in. przed automatyzacją życia, wyrugowaniem z niego wartości duchowych, barbarzyństwem specjalizacji, supremacją człowieka masowego, degradacją sztuki. Ten ostatni element – lęk przed degradacją sztuki – jest u Żuławskiego silnie wyeksponowany. W powieści pojawia się np. obraz świątyni Izydy w Kairze, zamienionej podczas koncertu śpiewaczki Azy na jarmarczną budę, pełną „cywilizowanych i bogatych barbarzyńców ze wszystkich części świata na Ziemi”, których na koncert przygnała nie miłość do sztuki, lecz raczej erotyczna aura otaczająca artystkę. Aza na scenie zamienia się w kupioną przez tłum niewolnicę, „co za pieniądze ramiona i łono obnaża i pod pozorem sztuki pozwala się kochać myślom lepkim i obrzydłym, i pod pozorem sztuki tajemnice wzruszeń swych na widok rzuca publiczny…”. Choćby na tym przykładzie widać, jak mocno Żuławski przenosi w przyszłość dylematy swojej epoki. Podobnie jest oczywiście z Wellsem.

W jaki sposób (i w jakim celu) Żuławski realizuje w swoich powieściach konwencję science fiction?

Trylogii księżycowej, zwłaszcza w dwóch pierwszych częściach: Na srebrnym globie Zwycięzcy, Żuławski wykorzystuje konwencję science fiction, aby m.in. opisać mechanizmy rodzenia się wierzeń i mitów religijnych, wpływ religii na kształtowanie się społeczeństwa (robi to zresztą w duchu socjologicznej szkoły Durkheima), słowem – jak to ujął Wojciech Gutowski – po to, by stworzyć mitopowieść, czyli dzieło, które reinterpretuje i rewaloryzuje zakorzenione w kulturze mity (w kosmogonicznym Na srebrnym globie będą to mity Boga Ojca oraz Adama i Ewy, w Zwycięzcy mit Chrystusa). Zainteresowanie Żuławskiego problematyką religijną i społeczną wielu historyków literatury doprowadziło do przekonania, że science fiction jest dla niego tylko kostiumem. Także dlatego, że niezbyt interesuje go np. technologiczna strona wyprawy na Księżyc. Według Heleny Karwackiej, która twórczości Żuławskiego poświęciła wiele artykułów, autor po prostu wsadza swoich bohaterów w Na srebrnym globie w rakietę wybudowaną przez Juliusza Verne’a i tak wysyła ich na Księżyc. Skądinąd jednak wiemy, że opis pojazdu, którym po powierzchni Księżyca poruszali się w Na srebrnym globie kosmonauci, stanowił dla amerykańskiego inżyniera polskiego pochodzenia Mieczysława Jerzego Bekkera inspirację do skonstruowania LVRs (Lunar Roving Vehicles), które brały udział w misjach Apollo 15, 16 i 17. Bekker odtworzył także z rysownikiem z NASA dokładny wygląd tego środka transportu z kart powieści Żuławskiego, co spowodowało, że polski pisarz został uznany za pioniera astronautyki i twórcę pierwszego pojazdu księżycowego, a to z kolei zapewniło mu miejsce w amerykańskim National Air And Space Museum. Czy rzeczywiście techniczna strona wyprawy na srebrny glob i po srebrnym globie zupełnie nie interesowała Żuławskiego? Jedno możemy stwierdzić z całą pewnością: dzieła Żuławskiego wykraczają poza bardzo prosty dziewiętnastowieczny schemat powieści science fiction. Trzeba też jasno powiedzieć, że to Żuławski wprowadził do polskiej literatury science fiction nowe motywy, takie jak kontakt z Obcymi (czyli z Szernami), z inną cywilizacją. Tego wcześniej nie było.

Czy polscy pisarze mieli jakieś oryginalne pomysły lub stosowali niekonwencjonalne rozwiązania, inne niż literaci europejscy? Czy jest właśnie tak, że polska fantastyka XIX i XX wieku powielała wątki znane z literatury zachodniej?

W jakiejś mierze rozwój literatury polskiej i europejskiej szedł równolegle. W literaturze polskiej tamtego czasu pojawiają się oczywiście oryginalne ujęcia motywów, które weszły już do krwiobiegu literatury fantastycznej czy fantastycznonaukowej. Na przykład Antoni Lange w opowiadaniu zatytułowanym Kometa z tomiku W czwartym wymiarze bierze na warsztat typowy dla literatury fantastycznej motyw, znany chociażby z Wehikułu czasu Wellsa, jakim jest możliwość przenoszenia się w czasie, ale robi to w sposób dość specyficzny, wykorzystując modernistyczne przekonanie o względności czasu. Opisuje sytuację, w której gdy w 1910 roku przelatuje kometa Halleya, czas zaczyna iść do tyłu – ludzie zamiast się starzeć, młodnieją (to też temat filmu Ciekawy przypadek Benjamina Buttona), wszystkie relacje społeczne, rodzinne się cofają, aż w pewnym momencie, po 32 latach, w roku 1878, czas znowu zaczyna iść zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Oczywiście oprócz narratora (i jego ukochanej) nikt sobie tej aberracji czasowej nie uświadamia…

Ale pojawiają się też zupełnie nowe motywy. Chciałbym tutaj wspomnieć o mało znanym cyklu opowiadań Franciszka Pica Mirandoli Tropy z 1918 roku. Jego niektóre teksty dzięki przenikaniu się w nich rzeczy poznawalnych i cudownych oraz poetyce rodem z Poego przypominają np. Demona ruchu Grabińskiego. W tomiku Mirandoli jest kapitalne opowiadanie Cel, którego akcja rozgrywa się na papierze fotograficznym, a bohaterkami są drobinki bromu srebra. I – rzecz jasna – jest to opowiadanie o tematyce religijnej, gnostyckiej i apokaliptycznej zarazem! Podejrzewam, że nie znajdziemy podobnego tekstu w literaturze europejskiej, a przynajmniej ja nie znam żadnego innego opowiadania, w którym najwyższym bóstwem byłaby Czerwona Lampa, a trzeciorzędnym demiurgiem Czarny Papier.

Przywołał pan Żuławskiego, Wellsa, Langego. Może są też inni autorzy, mało znani i ciekawi?

O Franciszku Mirandoli już wspomniałem. Natomiast jeśliby się pogrzebało trochę w takich kompendiach jak Leksykon polskiej literatury fantastycznonaukowej Andrzeja Niewiadowskiego i Antoniego Smuszkiewicza, to rzeczywiście okazałoby się, że pisarzy, którzy zajmowali się literaturą fantastycznonaukową, także w XIX wieku, było naprawdę dużo. Z bardzo znanych, acz mimo to ciekawych, możemy przywołać np. Bolesława Prusa. W końcu pomysł z metalem lżejszym od powietrza jest przejęty z fantastyki naukowej i ma cechy cudownego wynalazku. Prus zresztą intensywnie poszukiwał innego, metafizycznego wymiaru rzeczywistości, który można byłoby uzgodnić z poznaniem naukowym – stąd też jego zafascynowanie spirytyzmem.

Obok Prusa pojawia się duża liczba twórców, którzy dzisiaj może nie są zupełnie zapomniani, ale są – że się tak wyrażę – nienagminnie czytani, mimo że kiedyś byli bardzo popularni. Myślę tutaj np. o Władysławie Umińskim, pisarzu, który dorobił się tytułu „polskiego Verne’a”. Co ciekawe, tworzył on dla młodego czytelnika, podczas gdy Verne, Wells czy Żuławski adresowali swoje powieści raczej do dorosłego odbiorcy. Choć z dzisiejszej perspektywy czytelniczej wydaje się, że cała dziewiętnastowieczna literatura fantastycznonaukowa sytuuje się w woreczku z napisem „literatura dla dzieci i młodzieży”. Umiński jest autorem takich powieści, jak Balonem do bieguna. Przygody z podróży powietrznej ponad lodami z 1894, W nieznane światy z 1895 czy Samolotem dookoła świata z 1911, Na drugą planetę z 1913, etc., etc. Warto też pamiętać o twórczości takich autorów, których – tu odwołuję się do wiedzy świetnie wykształconych studentów polonistyki – kojarzymy skądinąd. Myślę na przykład o Tadeuszu Konczyńskim, autorze artykułu o Gabrielu D’Annunziu. Artykuł ten (całkowicie niechcący, co prawda) zainicjował w 1898 roku wielką dyskusję o powinnościach literatury polskiej, zwieńczoną słynnym cyklem felietonów Artura Górskiego pt. Młoda Polska. Warto jednak pamiętać, że Konczyński był również płodnym literatem, w tym także autorem powieści fantastycznej z 1912 roku, zatytułowanej Ostatnia godzina.

Co o naszym widzeniu świata mówi taka popularność tekstów fantastycznych?

To znowu pytanie, na które odpowiedzieć da się jedynie hipotetycznie. Tworzenie alternatywnych światów zawsze interesowało człowieka, można więc sądzić, że dużo mówi o naszej ciekawości, ale z drugiej strony też o naszych lękach. Rosnąca popularność tekstów fantastycznych – myślę tu bardziej o fantastyce naukowej – świadczy o tym, że człowiek coraz bardziej zdaje sobie sprawę ze swojego pogłębiającego się uzależnienia od nowych technologii. W związku z tym dość naturalną rzeczą jest stawianie pytania o konsekwencje tego uzależnienia – i to oczywiście o konsekwencje wielopłaszczyznowe – nie tylko w sferze czysto materialnej, ale także duchowej. Być może w zainteresowaniu literaturą fantastyczną przejawia się także wiara w to, że istnieje świat inny od naszego. Wiara w inny świat leży zresztą u podstaw duchowej kondycji człowieka. Bez niej nie byłoby prawdopodobnie religii. Nie chcę oczywiście przez to powiedzieć, że systemy religijne należą do dziedziny fantastyki, ale pewnie nie bez przyczyny literatura fantasy tak mocno wykorzystuje struktury rozmaitych mitów i ma tak silne nacechowanie etyczne. Pomijam tu oczywisty fakt, że fantastyka dostarcza nam również po prostu rozrywki.

A czy pan jest fanem fantastyki? Albo ma pan jakąś ulubioną powieść fantastyczną?

W moim pokoleniu w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku obiektem marzeń dzieciaków były klocki lego. Nasze kolekcje lego niestety nie były zbyt imponujące, ponieważ klocki te można było kupić wyłącznie za dolary w peweksie. Wśród nas byli fani dwóch rodzajów lego: kosmicznego i rycerskiego. Ja muszę ze wstydem przyznać, że zawsze wolałem lego rycerskie (mój ulubiony rycerz lego nazywał się – jakże oryginalnie – Zawisza Czarny). W związku z tym nigdy nie byłem ogromnym entuzjastą literatury fantastycznej czy literatury science fiction.

A co do ulubionej powieści fantastycznej: muszę być – rzecz jasna – wierny Żuławskiemu. Jest nią zatem Na srebrnym globie, innej odpowiedzi się pewnie pani nie spodziewała. Natomiast gdybym miał poszerzyć ten zakres, to powieścią, a właściwie powieściami, które na mnie jako na nastolatku zrobiły największe wrażenie, były książki wchodzące w skład trylogii Władca pierścieni Tolkiena, przeczytane w siódmej lub ósmej klasie szkoły podstawowej. Z tą trylogią wiązało się niezmiernie silne doświadczenie lekturowe, a świat Tolkienowski jest światem, w który chętnie wszedłbym ponownie. Powieści te czytałem, kiedy byłem w Libii (gdzie spędziłem trzy lata). Chodziłem do polskiej szkoły i tam mieliśmy jeden egzemplarz trylogii, choć chyba nie należał on do wyposażenie szkolnej biblioteki, jeśli mnie pamięć nie myli, któryś z kolegów przywiózł go z wakacji w Polsce. Przekazywaliśmy go sobie z rąk do rąk – wszyscy czekali, aż poprzednik wreszcie skończy czytać. Tak więc moja przygoda z Tolkienem zaczęła się w odwrotnej kolejności: Hobbita przeczytałem później i oddziałał on na mnie w mniejszym stopniu. Poza tym połykaliśmy wtedy ogromną liczbę innych książek fantasy, chyba cały cykl powieści o Conanie, etc., które już zupełnie wyrzuciłem z pamięci. Jeśli chodzi o Conana, to siedzą mi w głowie wyłącznie fotosy z dwóch filmów, w których Conana grał Arnold Schwarzenegger. Teraz sobie uświadomiłem, że czytałem bardzo dużo tego typu literatury i nic z niej zupełnie nie pamiętam. W przeciwieństwie do powieści sensacyjnych Alistaira MacLeana. Zresztą do dzisiaj namiętnie pożeram kryminały.

Skoro mowa o fotosach z filmu, to porozmawiajmy o ekranizacjach powieści fantastycznych i ich wpływie na dzisiejszego odbiorcę.

Jest to pewnego rodzaju fenomen, że większość ważnych tekstów z zakresu fantasy i fantastyki naukowej zostaje przeniesiona na ekran. Dzięki temu, że te powieści zekranizowano, mamy możliwość obcowania ze światem fantastycznym ot tak, właściwie na co dzień. Tytuły można mnożyć: Władca pierścieni, Hobbit (spuśćmy zasłonę milczenia na jego ekranizację), ale przecież także np. Blade runner oparty na motywach powieści Philipa K. Dicka czy 2001: Odyseja kosmiczna Kubricka, która nie jest oryginalnym scenariuszem, tylko ekranizacją opowiadania Posterunek Clarke’a. Symptomatyczne jest chyba także to, że serial Gra o tron fabularnie wyprzedził cykl powieści George’a R. R. Martina. Trudno więc powiedzieć, że sama literatura fantastyczna wpływa na odbiorcę masowego. Raczej nie wszyscy czytają fantastykę, ale z pewnością „wszyscy” oglądają filmy i seriale z zakresu fantasyscience fiction. Trudno sobie w ogóle wyobrazić współczesną kulturę np. bez Gwiezdnych wojen czy Star Treka (do czego odnosiliby się bohaterowie serialu The Big Bang Theory?). Chociaż w przypadku cyklu Tolkiena popularność powieści i ekranizacji idzie pewnie łeb w łeb. Podobnie rzecz ma się z cyklami powieści i filmów o Harrym Potterze. Jednak już Fantastyczne zwierzęta Rowling odnoszą chyba większy sukces jako filmy niż powieści, może dlatego, że scenariusze do filmów pisze sama Rowling. Tak więc jako medium film wygrywa z literaturą i sprawia, że wszyscy bez wyjątku zanurzeni jesteśmy po uszy w fantastyce. Świadczy o tym chociażby sukces wspomnianego serialu Gra o tron – współczesny polski konsument kultury z pewnością bardziej kojarzy frazę „Winter is coming” niż „Ogary poszły w las”. Czy to źle? Nie wiem. Mógłby chociaż kojarzyć obydwie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *