Depeche Mode utrzymywali równy poziom kolejnych albumów przez długie lata – produkcje od Black Celebration z 1986 do Playing The Angel z 2005 r. włącznie były raczej zgodnie oceniane jako bardzo dobre. Zważywszy na to, że w czasie tych dziewiętnastu lat Depesze przeszli kilka kryzysów w składzie (odejście Alana Wildera, kłopoty narkotykowe Davida Gahana), styl, w jakim zostały nagrane te krążki zasługuje na podziw. Coś złego zaczęło się dziać dopiero na Sounds Of The Universe – zapowiadany przez muzyków powrót do brzmień z lat 80-tych poskutkował zbiorem średnich i słabych utworów, spośród których wybijały się tylko pojedyncze nagrania. Wyczuwalne było zmęczenie Gore’a, Gahana i Fletchera… Osobiście bałem się Delta Machine, najnowszej, trzynastej płyty w dorobku brytyjskich gwiazd muzyki elektronicznej. Ostatecznie – nie jest tak źle.

Od początku: Welcome to My World (nawiązanie do kultowego World In My Eyes oczywiste) sprawia wrażenie utworu absolutnie nie nadającego się na otwarcie płyty, ale w refrenie, przywołującym brzmienie Violatora, jest już znacznie lepiej. Na przykładzie tej kompozycji widać, że tym razem zespół nie silił się na archaizm brzmieniowy: brak tutaj kłujących w ucho współczesnego słuchacza zagrywek z lat 80-tych, dużo jest za to klimatu klasycznych Depeszów. Następujące potem Angel uderza odbiorcę agresywnym, masywnym basem, rodem z dub-stepu (na szczęście wobbli na albumie brak). Utwór świetnie rozkręca się w połowie – na koncertach będzie to brzmiało bardzo dobrze. Singlowe Heaven to jedna z lepszych melodii, jakie Gore ostatnio skomponował – nie jest przesłodzona (jak np. PreciousPeace z poprzednich albumów), ale za to sprawdza się jako numer o największym potencjale przebojowym spośród wszystkich na Delta Machine. W Secret to the End ciekawy jest refren, w którym Martin powtarza (jak echo) kolejne frazy Dave’a, oraz kapitalny, zapadający w pamięć motyw gitarowy. Prawie połowa płyty za nami – czyżby następne utwory miały być równie dobre?

Niestety, sytuacja psuje się od The Child Inside. Numerowi brakuje wszystkiego, co stanowiło o sile kompozycji wykonywanych przez Martina Gore’a: dobrej, melancholijnej melodii i świetnego refrenu. Dziwi fakt, że jako utworu wykonywanego solo przez drugiego wokalistę DM-u nie wybrano znacznie ciekawszego Always, zepchniętego do b-side’ów. W Soft Touch/Raw Nerve męczący, powtarzalny bit psuje nawet całkiem niezły refren. Jedynymi jasnymi punktami drugiej połowy Delta Machine są Should Be Higher (chyba najlepszy kawałek na płycie) i wieńczące całość, bluesowe Goodbye (murowany hit najbliżej trasy). Sporo kontrowersji wokół najnowszego albumu wzbudziło jego brzmienie. Większość kompozycji na Delta Machine jest bardziej zwarta niż w przypadku tych z Sounds Of The Universe (nie ma tylu ozdobników). W najlepszych piosenkach brak waty dźwiękowej, aranżacja jest dość surowa (sprawdźcie chociażby My Little Universe, które faktycznie brzmi prawie jak demówka). Dla części fanów to zasadniczy minus Delta Machine, ja mam odnośnie tego inne zdanie. Z jednej strony szorstkość najnowszego albumu przypomina mi pełne zgrzytów, mroczne Playing the Angel – w tym sensie to zdecydowany atut. Nie sposób jednak nie zgodzić się z opinią, że nad niektórymi kompozycjami zespół powinien posiedzieć trochę dłużej (przykład – Alone).

Trzynasty album brytyjskiej grupy nie okazał się na szczęście pechową trzynastką – mamy do czynienia z produkcją lepszą niż Sounds Of The Universe. Z drugiej strony, Delta Machine nie dorasta do pięt innym wcześniejszym wydawnictwom, jak Playing the Angel czy Ultra. Skrócenie płyty o cztery utwory zdecydowanie przysłużyłoby się jej jakości. Ostatecznie jednak porównania do wcześniejszego dorobku DM-u muszą zejść na dalszy plan wobec zasadniczej kwestii: czy do Delta Machine przyjemnie się wraca? Na to pytanie mogę udzielić zdecydowanej odpowiedzi: tak. Najnowsza płyta Depeszów zyskuje przy każdym kolejnym przesłuchaniu. W przeciwieństwie do Sounds Of The Universe, porzuconego przeze mnie po trzecim odsłuchaniu, Delta Machine dość trwale okupuje mój odtwarzacz. Teraz pozostaje tylko czekać na koncerty promujące płytę – a nuż z The Child InsideAlone da się na żywo zrobić coś ciekawego…

Łukasz Żurek

2 Comments

  1. Jako kilkuletnia fanka Depeche mode pozwolę się trochę nie zgodzić. „Heaven” to singiel upiorny i nudny i zupełnie nie rozumiem, dlaczego został wybrany jako piosenka promująca płytę. Co do „Child inside” zgadzam się całkowicie – ta piosenka podobnie jak „Heaven” nie powinna w ogóle znaleźć się na Delcie. Doceniłabym za to połączenie bluesa i elektroniki w „Slow” i „Goodbye”, o którym wspomniałeś. Wydaje mi się, że tytuł płyty nawiązuje do Bluesa Delty i te piosenki nieźle wpasowują się w ten klimat. Co do „Alone” według mnie to absolutny hit, utwór skończony, zdecydowany faworyt na płycie. Zwróciłabym jeszcze uwagę na „Happens All the time” – świetną kompozycję Dave’a z dics 2, która nie wiedzieć czemu nie weszła na pierwszą płytę.

    1. Co do „Heaven” podtrzymuję zdanie, ale faktycznie, dałoby się wybrać z „Delta Machine” coś bardziej singlowego (np. „Angel” – dość ostry utwór, jak „Wrong” z „SOTU”, albo „Broken”). Utwory bonusowe, prócz „Always”, raczej mnie nie zachwyciły…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *