Dlaczego literatura. Wyznania skończonej polonistki

canvas
Foto. POLONA

Nawet najbardziej zatwardziały polonista boryka się czasem z pewną wątpliwością: dlaczego właściwie literatura? Czemu nie poszedłem na ekonomię/ nie zostałem operatorem wózka widłowego/ nie wyjechałem do Australii ratować misie koala? Po pięciu latach studiów polonistycznych postanowiłam stanąć przed lustrem i spróbować odpowiedzieć na to pytanie. Sobie i wszystkim niewinnym czarodziejom.

Odpowiedź na pytanie „dlaczego” będzie w moim wypadku karkołomną próbą wyprowadzenia genezy, więc chociaż Słowacki uczy, że genezis może oświetlać także cele finalne, nie chcę obiecywać za wiele. Przy odrobinie szczęścia literatura prawdopodobnie kiedyś mnie wyżywi, choć pewnie gorzej, niż zrobiłaby to ekonomia. I nie wiem, czy uda jej się kogokolwiek uratować. Nawet jeśli książki mają moc zmieniania świata, to nie sądzę, że właśnie po to się pisze albo należy pisać. I na pewno nie dlatego czyta się i kocha czytać. Oba rodzaje użyteczności zostawmy więc na chwilę na boku.

Kiedy wracam pamięcią do lektur dziecięco-nastoletnich, zaskakuje mnie, jak wiele z nich realizuje określony schemat akcji: zupełnie zwykły bohater zostaje nagle wyrwany ze swojego zupełnie zwykłego życia, żeby trafić do innej rzeczywistości, w której ma do spełnienia niezwykle ważną misję (uratowanie świata przed siłami zła, powiedzmy). Warianty mogą być różne. Umiem sobie wyobrazić, że ratowanie świata polega w takiej powieści na pomocy koleżance ze szkoły w trudnej sytuacji (w jakiejś upiornej dydaktycznej powieści szkolnej pani psycholog). Zwrot akcji fundowany nam przez autora zwykle na początku fabuły (zaraz po opisie stanu wyjściowego, czyli zupełnie zwyczajnego życia), polega na tym, że bohater nagle odkrywa świat, który nie jest taki, jak mu się zdawało. Za tym, co widział do tej pory, objawia się coś innego. I prędzej czy później nowy świat okaże się światem w opałach.

Tę zależność z pewnością już opisano: trochę to baśń, trochę powieść inicjacyjna, trochę po prostu literatura popularna. Tym razem chodzi mi tylko o pewne doświadczenie czytelnicze, które uznaję za niezwykle ważkie. Dwa główne elementy tego schematu to jakby dwa niezbywalne w jej początkach elementy mojej fascynacji literaturą.

Pierwszy to wiara, że istnieje coś więcej. Z niepokojem badam swoje dziecinne sumienie, które w zaskakująco podobny sposób próbowało wierzyć zarówno w niebo, jak i w czarodziejskie królestwa oczekujące po otwarciu drzwi starej szafy. Zresztą przecież jeszcze długo po tym, gdy przestajemy postrzegać się jako dzieci, gdzieś z tyłu głowy kołacze nam się przekonanie, że to, co widzimy wokół, nie jest wszystkim. Nie w sensie religijnym. Po prostu myślimy, że kiedyś, kiedy będziemy dorośli, zobaczymy ten świat inaczej. Zrozumiemy i będziemy wiedzieli, jakie ukryte sprężyny nim poruszają, pojmiemy sensowność tak bezsensownych zdań, jak „należy chodzić do szkoły”. Albo będziemy po prostu chodzić tam, gdzie chcemy. A wtedy zobaczymy, co kryje się za tamtym pagórkiem. Bo w innym miejscu trawa powinna być przecież bardziej zielona i właśnie w nim otworzą się przed nami widoki zapierające dech w piersiach. W dzieciństwie życie wabi nas jak zakręt, za który nie możemy wyjrzeć. Książki są właśnie o dzieciach wychodzących z domu i znikających za zakrętem, a także o tym, co im się przydarzyło. Czytanie traktowałam więc najpierw jako wielki sen o przygodzie.

Ale równie ważny okazuje się drugi element. Oto bohater, który był tylko biednym chłopcem z komórki pod schodami, odkrywa, że jest kimś niezwykłym, Kimś, bez kogo nie można się obejść. W tysiącznych wariantach różne opowieści potarzają to samo przesłanie: jesteś ważny. Być może dlatego, że przed swoim urodzeniem zostałeś naznaczony jako wybrany, być może jesteś królewiczem porwanym przez cyganów, być może to na ciebie spojrzy książę, a być może tylko ty możesz pomóc staruszce z naprzeciwka, ty w nowej szkole okażesz się najfajniejszym kolegą w klasie, ty znajdziesz cel w chronieniu lasów równikowych albo ty uratujesz przedstawienie amatorskiego teatru. A może na koniec powieści okaże się, że właśnie ty opiszesz to wszystko i zostaniesz wielkim pisarzem… (ale to już chyba inna historia).

Gdy więc zastanawiam się nad tą dawną przyjemnością lektury, przychodzi mi do głowy następująca odpowiedź: opowieści w nich zawarte dawały obietnicę potwierdzenia własnej wartości. Każda z nich kusiła tym samym, choć rzadko która wypowiadała to wprost: tą postacią możesz być i ty. Bo przecież twoje życie też wydaje się zupełnie zwyczajne. A przecież jesteś niezwyczajny. I to się jeszcze kiedyś okaże. Długo i skutecznie chronią nas książki przed szokującym odkryciem, że można być tylko sobą, a świat może być tylko tym, co od zawsze widzieliśmy wokół siebie.

Dlaczego w takim razie miłość do książek nie wygasa, dlaczego bierze sobie za przedmiot inne, bynajmniej nie kompensujące niczego, nie obiecujące nic teksty, znajduje inne formy wyrazu niż lektura z zapartym tchem i utożsamienie się z bohaterem?

No właśnie, utożsamienie się. Można by zaprotestować, że nawet literatura młodzieżowa nie obiecuje, że ty także staniesz się bohaterem. Że logika, nawet dziesięcio- czy trzynastoletnia, każe powątpiewać w to, kiedy tylko stwierdzimy, jak wiele innych osób ma podobne marzenia i gdy zrozumiemy, że nie dla wszystkich mogą się one spełnić. A jednak w spotkaniu z książką nie czujemy się mniej wyjątkowi tylko dlatego, że inni też ją czytają. Wydaje mi się, że tu docieramy do sedna.

Spotkanie z utworem literackim to bowiem za każdym razem spotkanie indywidualne, moje spotkanie z głosem książki. Zawsze ja jestem czytelnikiem, do którego zwraca się ten głos. I choćby były nas miliony, to gdy czytam, jestem tą właśnie zupełnie wyjątkową osobą, dla której tekst aktualizuje się na nowo. Chociażbym trafiła na nią zupełnie przypadkiem, choćby autor nie mógł nawet przypuszczać mojego istnienia, choćby żył w świecie innych pojęć, to kiedy czytam jego tekst, czuję, jakby pisał go dla mnie. Jak w Wiadomości od cesarza, przytoczonej kiedyś przez Ryszarda Koziołka jako opowieść o poszukiwaniu sensu. Ta dziwna historia posłańca, nie mogącego nigdy dotrzeć do adresata, ale mimo to wyczekiwanego (niesie wiadomość od umierającego cesarza, właśnie specjalnie dla ciebie) to przecież także opowieść o wielkim wybraniu.

Każda przygoda z książką (każdym wierszem, każdym tekstem) przypomina przygodę nastolatka ratującego świat – pozwala na chwilę uwierzyć, że to właśnie ty jesteś ważny. Ktoś napisał coś i oddał w moje ręce, więc z jakiegoś powodu byłam mu potrzebna. Hermeneutyczne spotkanie czyni mnie czytelnikiem, a zarazem w jakimś sensie w ogóle czyni mnie podmiotem. W tym właśnie sensie lektura staje się rodzajem miłości – ocala nas od bycia kimkolwiek, nikim. I może to właśnie jest miłość idealna, kiedy między nami a głosem płynącym z tekstu powstaje idealna chęć oddania się sobie: jego – kiedy odtwarza przede mną siebie w swoim dziele, które przypomina cenny podarunek, moja – kiedy czytam.

 

Helena Markowska

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *