Rodzice i dzieci (o drugim sezonie „True Detective”)

true-detective-season-2

Główni bohaterowie drugiego sezonu serialu True Detective, tej niemalże tragedii w ośmiu odcinkach, przypominają pierwszego detektywa w historii literatury. Mowa oczywiście o Królu Edypie. Szukają mordercy, ale powoli uświadamiają sobie, że przede wszystkim szukają samych siebie.

Jak u Raymonda Chandlera czy Davida Lyncha, w kolejnej odsłonie dzieła Nica Pizzolatta niepokojący nastrój i rozwój postaci wydają się w ważniejsze od przyczynowo-skutkowego porządku kryminalnej opowieści. To wciąż świetne, niejednoznaczne kino, odkrywające nowe możliwości znanych aktorów, czarujące doskonałymi zdjęciami i muzyką, podejmujące ważne tematy społeczne, zaskakujące nawiązaniami do klasyki literatury i filmu. Tym jednak, co stanowi być może największą wartość tegorocznej produkcji HBO, jest wnikliwe przedstawienia relacji między rodzicami a dziećmi. Podczas oglądania serialu stopniowo stawało się jasne, że pytania o przeszłość bohaterów i związane z nią traumatyczne doświadczenia są równie ważne (a może i istotniejsze) co konwencjonalna kwestia: „kto zabił?”.

Drugi sezon True Detective padł ofiarą sukcesu swojego poprzednika. Recenzenci i widzowie jeszcze przed zakończeniem serii zdołali skrytykować niemalże każdy jej aspekt. „Rolling Stone” zwracał uwagę na efekciarstwo scen mających mały wpływ na rozwój głównego wątku, np. krwawej strzelaniny, w której szczególnym bohaterstwem wykazuje się mający problemy z akceptacją swojej homoseksualnej orientacji Paul Woodrugh. Recenzent „Variety”, Brian Lowry, określił serial jako marną imitację kina noir, wyraźnie sugerując, że oglądający ją widzowie po prostu stracili czas na niezrozumiały, pretensjonalny gniot. Narzekano na dialogi, a przede wszystkim na niezrozumiałość fabuły. Wreszcie śledząca serial publiczność urządziła na Twitterze finałowi sezonu prawdziwy seans nienawistnych komentarzy. „Oglądam ostatni odcinek i mam tylko nadzieję, że ktoś wreszcie zabiję tę kobietę śpiewającą w barze”. Takie głosy w dyskusji na temat zakończenia filmu zdecydowanie dominowały.

Można powiedzieć, że publiczność potraktowała pierwszą część Detektywa, z doskonałymi rolami Matthew McConaughey’ego i Woody’ego Harrelsona, jak zdolne, pierworodne dziecko niespodziankę, któremu wszystko się wybacza (choćby banalną pointę z przemianą Rusta Cohle’a, która wydawała się dość naciągana). Na drugi sezon patrzono natomiast wzrokiem rozczarowanego rodzica, poirytowanego długo wyczekiwanym, marudnym bachorem, który sam nie wie, czego w końcu chce. Nawet jeśli ze sporą częścią krytycznych uwag wypada się zgodzić i nawet jeśli przyjąć, że drugi sezon True Detective jest przeciętnym serialem detektywistycznym, zaraz potem trzeba dodać, że to naprawdę doskonałe kino psychologiczne oparte na niezwykle przemyślanym scenariuszu, w którym funkcję prowokacyjnego motta pełni zdanie wypowiedziane przez Raya Velcoro: „mamy świat, na jaki zasłużyliśmy”.

Niepotrzebne dziedzictwo

Być może najlepiej pasuje ono właśnie do bohatera kreowanego przez Colina Farrela. Nie wiemy, ile lat ma podstarzały, skorumpowany policjant, ale jest jasne, że wygląda na starszego niż jest w rzeczywistości. Uzależniony od alkoholu i kokainy, wplątany w sieć niejasnych układów z lokalnym gangsterem i rodziną Chessanich, wydaje się przede wszystkim sfrustrowany własną sytuacją prywatną i zawodową. Gdy prowokacyjnie pyta swoich przełożonych: „czy mam odnaleźć zabójcę?”, widać, że jest potwornie zmęczony i rozdrażniony fikcją, w którą zmieniła się jego praca. Zapewne coraz trudniej mu patrzeć w lustro, więc woli zaglądać do szklanki wypełnionej whiskey. W pierwszych scenach serialu Ray’a poznajemy jako ojca – wrażliwego, spragnionego prawdziwej więzi z synem. Kiedy nagrywa skierowane do niego monologi, obserwuje z troską jego drogę do szkoły i dzieli się swoimi wspomnieniami („chciałem być kosmonautą, ale oni nie latają już na księżyc”), widać, że jest autentycznie zaangażowany w relację z chłopcem. Od czułości potrafi jednak przechodzić do nieprawdopodobnej agresji. Poprzez wulgarnie odzywki do dziecka i brutalne potraktowanie jego szkolnego prześladowcy daje upust ogromnej wściekłości, której nie potrafi kontrolować. Staje się jasne, że ukazane w filmie poczucie lęku wyśmiewanej szkolnej ofiary, wczesnonastoletni strach przed światem mają swoje źródło m.in. w postaci ojca – jednocześnie bliskiej i nieprawdopodobnie odpychającej. Jedna z najbardziej poruszających scen serialu pokazuje detektywa z dzieckiem, gdy spędzają precyzyjnie wyznaczony czas obserwowani przez kuratorkę mającą ocenić Velcoro jako rodzica. Napięcie, jakie wytwarza się w tej sytuacji, jest większe niż we wszystkich ukazanych w filmie strzelaninach.

Obsadzenie Colina Farrela w roli Velcora to kapitalny pomysł choćby dlatego, że, tak jak serialowy detektyw, hollywoodzki gwiazdor ma za sobą serię porażek. Po wielu nijakich rolach udział w produkcji Nica Pizzolatta był dla niego szansą na artystyczną dojrzałość. Hollywoodzki „złoty chłopiec” tylko pozornie więc nie pasował do roli Velcora, człowieka otrzymującego być może ostatnią szansę na nadanie sensu życiu, które wydaje się całkowitą klęską. Walczy on o prawo do widywania się z synem, a jednocześnie, mimo pozornego sceptycyzmu, uparcie dąży do rozwiązania zagadki śmierci zarządcy miasta. Niezwykle ważną sceną serialu jest wręczenie dziecku odznaki policyjnej, którą ojciec detektywa, emerytowany gliniarz, chciał wyrzucić na śmietnik. Czego symbolem jest niechciana rodzinna pamiątka? Velcoro robi wszystko, by udowodnić samemu sobie, że przekazał dziecku coś więcej niż po prostu bezwartościowy przedmiot, na którym będzie zbierał się kurz.

Marna stabilizacja

Grany przez Taylora Kitscha Paul Woodrugh to na pierwszy rzut oka archetypowy przystojniak z amerykańskiego snu. Profesjonalny aż do bólu, nieukazujący emocji oficer, otoczony szacunkiem weteran wojenny, a do tego po prostu przystojny mężczyzna, świetnie prezentujący się na motocyklu w obcisłej skórzanej kurtce. Na tym ideale pojawiają się jednak dwie poważne rysy: pierwszą jest nie do końca wyjaśniony zarzut o udział w zbrodniach wojennych podczas zagranicznej misji, drugą – wypierany homoseksualizm. Dlaczego Woodrugh odrzuca tę część swojej tożsamości? Niewiele wyjaśnia praca w mało tolerancyjnym środowisku – bardziej prawdopodobne jest, że detektyw wybrał ją po to, by uciec od nieakceptowanej części samego siebie.

„Gdybym była mężczyzną, podbiłabym świat” mówi do niego jego matka, Cynthia – erotyczna tancerka, której kariera załamała się w momencie zajścia w ciążę. Woodrugh nie ma jednak ochoty na podbijanie świata, bo trudno o czymś takim marzyć, jeśli nie można się dłuższą chwilę czuć dobrze z samym sobą. Od relacji z pretensjonalną, zgorzkniałą matką, która, mając świadomość kłopotów syna, prowokuje go, zachowując się wobec niego jak kochanka, od przerwanej homoseksualnej relacji z dawnym przyjacielem, a przede wszystkim od biedy i niestabilności, której symbolem jest mieszkanie Cynthii przypominające przyczepę kempingową, Woodrugh ucieka w pracę i rodzinę. Twórcom serialu świetnie udało się dobrze przedstawić przypadkowość małżeństw. Między detektywem a przyszłą matką jego dziecka, piękną Emily, ani przez moment nie wytwarza się emocjonalna bliskość. To związek fikcja, utkany z marzeń, pragnień, być może powierzchownej fascynacji fizycznością. Woodrugh być może nieświadomie traktuje swoją „ukochaną” bardzo przedmiotowo. Gdy okazuje się, że jest ona w ciąży i przerażona przekazuje mu tę wiadomość, po chwilowym szoku, wydaje się „autentycznie” szczęśliwy, a przede wszystkim dumny. „Staram się być dobrym człowiekiem” mówi, mając prawdopodobnie na myśli zaliczanie kolejnych etapów „stawania się nim”; ładna dziewczyna, narzeczeństwo, dziecko są dla niego cennymi dowodami w skazanym na porażkę procesie, jaki rozgrywa się w jego psychice. W nieprzetłumaczalnym do końca na język polski dwuznacznym zdaniu: „The highway, it suits me” wyraża się istota tej postaci. Ten dobry gliniarz jako człowiek uporczywie i kompulsywnie przymierza rozmaite kostiumy. W wielu z nich jest mu do twarzy, ale w żadnym nie jest do końca sobą.

Królestwo z papier-mâché

Jedną z najbardziej zapadających w pamięć scen filmu jest rozpoczynający drugi odcinek monolog Franka Semyona. Leżąc wraz z żoną w łóżku, obserwuje zaciek na ścianie i wspomina dzieciństwo spędzone z sadystycznym ojcem. Słowa Franka skonfrontowane z ujęciami luksusowej rezydencji nie pozostawiają wątpliwości – są zapowiedzią losu być może najciekawszej z ukazanych w serialu postaci: „Coś próbuje mi powiedzieć, że to tylko papier-mâché. Każe mi się obudzić, jakbym nie był prawdziwy, jakbym śnił” mówi świetny w roli gangstera powracającego do dawnego stylu życia Vince Vaughn, będący prawdziwym aktorskim objawieniem drugiej serii Detektywa. Frank to jedyny z głównych bohaterów, który formalnie nie jest policjantem, ale to być może właśnie on prowadzi najbardziej pasjonujące śledztwo. Zabójstwo Bena Caspera postrzega jako próbę osłabienia swojej pozycji i choć nie ma racji, to dobrze wyczuwa, że wiatr stopniowo zaczyna coraz mocniej wiać mu w oczy. Kto jednak sieje ten wiatr? Frank nie jest pewny i ta niepewność rośnie z każdym dniem, oplata i osacza go. Król życia, bogaty, przystojny, z piękną żoną u boku, tuż przed transakcją, która miała z niego uczynić w całkowicie szanowanego, poważnego biznesmena, jest zmuszony wrócić do korzeni, a to oznacza stręczycielstwo, zastraszanie oraz wyrywanie zębów.

Twórcy serialu mistrzowsko tworzą atmosferę niepewności, rozwijając akcję w taki sposób, że można mieć wrażenie, że Frank walczy z jakąś niewidzialną, nadludzką wręcz siłą. Nieuchronne ześlizgiwanie się ze szczytu na samo dno, staje się dla niego okazją do refleksji. Seymon to w pewnym sensie król Edyp, którego winą jest niezamordowanie swojego przerażającego, a jednocześnie banalnego ojca tyrana. Żona Franka uświadamia mu, że cały czas mówi przez niego rodzic, który dziecko postrzegał w kategorii kłopotu. To właśnie ojciec pojawia się w kapitalnej scenie śmiertelnego marszu jako demon z przeszłości, od którego nie sposób do końca się uwolnić, choćby osiągnęło się w życiu niemal wszystko.

Ucieczka z utopii

Współpracująca z Velcoro i Woodrughem Ani Bezzerides to także postać, która równolegle z rozwojem kryminalnego wątku, nie do końca świadomie, próbuje uporządkować swoje życie osobiste. Angażuje się w relacje z mężczyznami, ale traktuje ich z lekceważącym dystansem. Być może ze strachu przed odrzuceniem sama woli zrobić to pierwsza. Jako atrakcyjna kobieta pracująca w policyjnym środowisku stara się być stereotypowo bardziej męska niż otoczenie: bawi się nożem, mówi z sarkazmem często przyprawionym dosadnymi aluzjami. W relacjach rodzinnych dąży do konfrontacji, prowadzi etyczną kontrrewolucję, która przypomina walkę z wiatrakami. Jej rozmowy z ojcem, hipisowskim guru, reprezentującym mglistą, newage’ową filozofię, przypominają dialogi z Tanga Mrożka, gdy próbuje w nich wymusić jakąkolwiek reakcję na fakt, że jej siostra zaangażowana jest w przemysł pornograficzny. „Ona traktuje to inaczej, jako formę teatru” odpowiada Elliot grany przez Davida Morse’a, współtwórca komuny „Dobrzy ludzie”, której nazwa, wraz z rozwojem fabuły serialu, wydaje się mieć coraz bardziej sarkastyczny wydźwięk. Bunt Ani nie zaskakuje, jeśli wziąć pod uwagę jej przejścia z dzieciństwa. Wspomina, że z pięciorga dzieci, które wychowywały się wśród „Dobrych ludzi” jedynie ona nie trafiła do więzienia ani nie popełniła samobójstwa.

Twórcy serialu stopniowo odsłaniają przeszłość Bezzerides, umiejętnie ujawniając źródła zachowań obserwowanych od pierwszego odcinka. Jej zaangażowanie w sprawę, w której kluczową rolę odgrywa handel kobietami, śledzenie przestępców załatwiających interesy podczas seksualnych orgii to dla granej przez Rachel McAdams postaci stopniowo uświadamiana szansa na stoczenia walki z własnymi demonami, od lat destabilizującymi jej psychikę. Poprzez narkotyki, które zażywa, podszywając się pod luksusową prostytutkę, powracają do niej wspomnienia związane z gwałtem, jaki spotkał ją w dzieciństwie ze strony człowieka prawdopodobnie związanego ze środowiskiem ojca. W pierwszym sezonie True Detective wokół ściganego zbrodniarza zbudowano atmosferę okultystycznej niesamowitości. Przestępcy z drugiej serii budzą już jedynie obrzydzenie, są prymitywnie źli. Nie motywują ich dziwaczne idee, a jedynie pragnienie pieniędzy i łatwego seksu. Bezlitośnie wykorzystują naiwnych idealistów. Mimo tego, że zawarte w serialu reminiscencje bezdyskusyjnie pokazują ciemną stronę czasów, których ikonami są Lennon i Dylan, trudno postrzegać relacje między członkami rodziny Bezzerides jedynie jako czarno-biały obraz ścierających się sił słusznych wartości i destrukcyjnego relatywizmu. Elliot, który drażni brakiem zaangażowania w sprawy swojej młodszej córki, pozostaje dla Ani ważnym partnerem rozmów, fatalny w roli ojca jest kimś bliskim i cennym jako przyjaciel – nieoceniający, uważny słuchacz i komentator jej życia.

Antygona to imię Bezzerides, którego bez zdrobnień nie używa prawie nikt. Jest ono nawet zbyt czytelnym podkreśleniem buntowniczej postawy jedynej z czworga głównych postaci, której udaje się przeżyć. Jednak aluzja do starożytnego dramatu podkreśla także jej wiarę, choć nie ma ona religijnego charakteru. Jako osoba cudownie ocalona, uciekinierka z hippisowskiej utopii i korupcyjnego piekła, która w finale zostaje matką, Bezzerides wypowiada zdanie: „zasługujemy na lepszy świat”. Trudno nie przyznać jej racji, choć warto też zwrócić uwagę na fakt, że ta sentencja zostaje wprowadzona na chwilę przed obrazem tłumu tańczącego pod portretem Hugo Cháveza. Wyraz socjalistycznych sympatii twórców, a może gorzka ironia? To jedna z wielu drobnych niejednoznaczności, bardzo umiejętnie rozbijająca klarowność przesłania drugiego sezonu Detektywa, pozostawiająca widza z cennym uczuciem niepokoju.

Przygotowana przez Patricka Claira czołówka serialu, piękny kolaż zdjęć Kalifornii i portretów jego głównych bohaterów, jest nawiązaniem do bardzo starego, romantycznego motywu pejzażu wewnętrznego. Trzeba przyznać, że to zabieg doskonale połączony z ideą filmu. Gdy ogląda się go drugi raz, uderzają w nim drobiazgi. Niektóre, z pozoru pozbawione znaczenia dialogi okazują się niezwykle znaczące. Tak jest choćby z jedną z pierwszych kwestii – pytaniem syna skierowanym do Velcora: „jak długo trzeba chodzić do szkoły?”. To w pewnym sensie motto serialu ukazującego ludzi, którzy ukrywają, a jednocześnie powoli odkrywają przed nami swoją niedojrzałość. Drugi sezon True Detective to być może obok doskonałej Olive Kitteridge najlepsza w ostatnich latach telewizyjna próba zmierzenia się z pozoru banalnym tematem rodziny ukazanej zarówno jako źródło cierpień, jak i szans.

Piotr Szwed

Zobacz także:

3 Replies to “Rodzice i dzieci (o drugim sezonie „True Detective”)”

  1. Nie zgadzam się z autorem w przynajmniej dwóch kwestiach. Po pierwsze – wątek psychologiczny, jakkolwiek dobrze opowiedziany i pogłębiony, nie powinien wydawać się ważniejszym od wątku kryminalnego. Psychologia postaci od pierwszego sezonu TD była wartością dodaną do sensacyjno-śledczej akcji, nie odwrotnie; wzbogacała ją, a nie była jej głównym elementem. W drugim sezonie fabuła kompletnie się rozjeżdża – i faktycznie, jedyne, co zostaje już do oceny, to problem widm przeszłości, traum i wewnętrznych zmagań ze wspomnieniami, które (nie odmawiam im tego) są rozegrane na najwyższym poziomie. Dziwi mnie więc pobłażliwość autora, który przymyka oczy na fabularny niedowład drugiego sezonu, nie tylko rehabilitując go wątkiem drugorzędnym, lecz także wynosząc go na pozycję wyższą niż zasługuje. True Detective to nie Olive Kitteridge – a przynajmniej nie powinien nią być.
    Drugą kwestią jest problematyczna rola Vince’a Vaughna – stwierdzenie autora, że jest on aktorskim objawieniem sezonu uważam za absolutne nadużycie. To postać najbardziej miałka i niewiarygodna, jaka została w tym sezonie zagrana. Brak charyzmy, kanciaste ruchy, mimika na poziomie zero zostają tylko momentami przysłonięte prawdziwie wciągającą, poruszającą grą (scena z wyrywaniem zębów w klubie nocnym, finałowa scena śmierci).Według mnie Vaughn nie podołał oddaniu charakteru jednej z najtragiczniejszych postaci sezonu, co uważam za niewybaczalny błąd w obsadzie.

    1. Zasadniczo zgadzam się z przedmówcą. Dodam tylko dwie rzeczy. O sile pierwszego sezonu „TD” stanowił minimalizm – właściwie wszystko koncentrowało się na dwóch, świetnie wykreowanych postaciach i śledztwie. W drugim sezonie już od początku widz jest zarzucony postaciami, ich traumami, problemami itd. Ok, to mogłoby się udać, ciekawe rzeczy można by na tym ugrać – ale nie w serialu, który ma 8 odcinków! Do połowy serial wiele obiecuje, potem przestaje już się starać i musi jak najszybciej dopinać różne wątki, przez co przypomina trochę „Zagubionych” upchniętych do jednego, krótkiego sezonu. Pięć sezonów „The Wire” – o, to jest forma, w której udało się stworzyć bardzo dużo ciekawych, różnorodnych postaci i opowiedzieć ich historie bez pośpiechu.

      A zakończenie, scena na pustyni, scena w hotelu – jeszcze gorsze niż zakończenie pierwszego sezonu.

  2. Przyjemna recenzja, zwraca uwagę na kilka aspektów, które pozwalają życzliwszym okiem spojrzeć na drugi sezon. Muzyka i zdjęcia- największe jego atuty. Nie zgadzam się natomiast, że Farrel pasuje do roli Valcora, nie przekonywał mnie zresztą chyba żaden charakter, zabrakło kogoś tak wyrazistego jak Rust. O ile sezon pierwszy był niemalże objawieniem, to kolejny można uznać tylko za niezły. A może po prostu zbyt wiele oczekiwaliśmy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *