(…) bynajmniej nie czuję się niekompetentny, gdy przychodzi mi brać udział w rozmowie na temat „Ulissesa”, ponieważ jestem w stanie w miarę precyzyjnie usytuować to dzieło pośród innych. Wiem, że schemat powieści opiera się na „Odysei”, że zastosowana w niej została technika strumienia świadomości, że akcja rozgrywa się w Dublinie w ciągu jednego dnia, itd. Dlatego też, gdy prowadzę zajęcia, zdarza mi się przywoływać powieść Joyce’a bez mrugnięcia okiem.
Pierre Bayard, Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?
Widzisz, kochany, ja mam tę przewagę nad tobą, że ty czytałeś Prousta, a ja nie.
Franciszek Fiszer według relacji Jerzego Zaruby
W 2008 roku w polskich księgarniach pojawiła się książka francuskiego literaturoznawcy Pierre’a Bayarda pod wiele mówiącym tytułem Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?. Esej ten jest przekorny i dość prowokacyjny, ale jego wymowa – poważna. Główne przesłanie można streścić tak: mówienie o literaturze jako takiej jest bezsensowne, a nawet niemożliwe, ponieważ zawsze mówimy nie o samej lekturze, tylko o naszym wrażeniu z lektury, o tym, co w nas z niej zostało. Rozumienie tekstu warunkują indywidualne psychiczne predyspozycje: jesteśmy różnymi ludźmi, a więc także różnymi czytelnikami, którzy nigdy nie przyswajają treści w sposób identyczny. Tym samym nie ma się co łudzić, że intensywna lektura da nam jakąś uniwersalną wiedzę o książkach czy o świecie; zyskujemy przecież jedynie wiedzę o nas samych. Ponadto nasze zdolności poznawcze pozwalają nam na przeczytanie bardzo ograniczonej liczby książek, a na dodatek – większość z nich szybko zapominamy. A zważmy jeszcze, że nie ma czegoś takiego jak „książka przeczytana”, jako że nawet kiedy czytamy rozdział drugi, to już powoli zapominamy, co było w pierwszym. Nie dość na tym: oprócz tych książek, które czytaliśmy rzetelnie i w wielkim skupieniu – są masy tomów przeczytanych pobieżnie, częściowo, przekartkowanych, znanych ze słyszenia, z cytatów itd. I zamiast wstydzić się, kiedy ktoś zarzuci nam niedokształcenie i nieobycie z kulturą, należy odpowiedzieć, że wstydzić się powinien hipokryta udający wolność od tych wszystkich ograniczeń i że jedyne rozsądne podejście do kultury wyklucza poczucie winy z powodu nieznajomości książki.
Oczywiście – jedne tezy Bayarda są bardziej przekonujące, inne – mniej. Jakkolwiek oceniałoby się jego punkt widzenia, praca ta może stanowić punkt wyjścia do refleksji nad pewnym zagadnieniem generalnym: istnieje w naszej kulturze tabu, które nie pozwala przyznać, że nie przeczytało się niektórych książek. Na naganę zasługują przede wszystkim osoby nieznające klasyki literatury pięknej, ale do kanonu zalicza się też niekiedy prace historyczne, rzadziej filozoficzne. Istnieje uniwersalna formuła, którą wielu z nas słyszało mnóstwo razy w latach szkolnych: „Ten, kto nie czytał X, powinien się wstydzić” albo „Każdy Polak powinien znać X”. Zapytajmy: co za „ten” i co za „każdy”? Zgoda, że jeśli na lekcję języka polskiego uczeń miał zadane przeczytać jakiś utwór, to można go z tego rozliczyć. Podobnie – jeśli jestem studentem polonistyki, to pewne lektury traktuję jako obowiązkowe. Twierdzę natomiast, że nie ma na świecie takiej książki (z Biblią włącznie), którą trzeba przeczytać na przykład z racji inteligenckiego statusu albo przynależności do jakiejś wspólnoty kulturowej. Co innego przecież lokuje się w sferze powinności; a że jest to sfera dość rozległa, nie ma powodu rozciągać jej jeszcze na takie formy uczestnictwa w kulturze jak dobór lektur. Ważne jest raczej to, żeby dążyć wzwyż, pielęgnować ducha – czy to przez muzykę, czy przez ogrodnictwo, czy przez kontemplację, czy przez czytanie. Ważne, żeby do czegoś dążyć, coś uwielbiać, coś czytać.
***
Zasadniczo(1) literatura nie powstaje dla badaczy literatury. Nieszczęsny pisarz, który dowiedziałby się od wyroczni, że jego dzieła będą czytane z przymusu. Wierzę, że wspaniałe wiersze czy powieści mają nam coś ważnego do powiedzenia o życiu i o świecie. Tak więc powodowany ciekawością – sprawdzam w książkach, co ma mi do powiedzenia Kaźmier Bartosiewicz, kiedy akurat wybiorę sobie jego chatę w Taplarach. Gdyby mnie do niej ktoś zaciągnął za uszy, na pewno słuchałbym mniej uważnie i prędko bym tam nie wrócił. Koleje naszych losów są bardzo różne – różne więc mamy potrzeby duchowe czy emocjonalne. Jeśli literatura ma być ważnym głosem w życiu, to chyba lepiej zrobimy, wybierając ją wedle indywidualnych gustów, niż pozwalając się prowadzić za rękę przez apodyktyczną większość.
Właśnie przekonanie o silnym uzależnieniu wartości literatury od życia wewnętrznego skłania mnie do tezy, że mentorski ton kultury o tym, „co wypada czytać każdemu kulturalnemu człowiekowi”, wydaje mi się wysoce niekulturalny, bo zapoznaje podstawową funkcję literatury jako takiej i na dodatek narusza granice prywatności. Literatura ma szansę być piękną i ważną, jeśli sami czujemy, jak dobrze jest – nomen omen – wpisana w nasz los, jak współgra z fantazją i rozmawia z nami jakimś tajemniczym językiem. Wyobraźmy sobie, że chodzimy po ulubionej bibliotece osiedlowej w poszukiwaniu książki na najbliższe dni; nagle podchodzi bibliotekarz, chwyta nas za rękaw i prowadzi do regałów wypełnionych zaległymi lekturami obowiązkowymi. Cóż, czy nie należałoby – wbrew bibliotekarzowi – poświęcić na przykład Syzyfowych prac dla Podróżnego i światła księżyca, dla takiej powieści, którą utracilibyśmy, gdyby nie przypadek, bo kto z nas z rozmysłem zaznajamia się z literaturą węgierską? Jeśli już zasłużyliśmy sobie na opuszczenie klasy albo też wymknęliśmy się z niej chyłkiem, to może nie warto zachowywać się jak uczeń przed klasówką? Zgoda: wypełnia nas radość, kiedy nowo poznana osoba ma za sobą te same lektury i możemy dzielić się wrażeniami. Ale przyjemność płynie także z tego, że znamy książkę, której ktoś inny nie zna i którą możemy mu opowiedzieć. Pewnych tytułów wypada sobie odmawiać bez poczucia straty, skoro dzięki temu możemy pielęgnować swoją odrębność.
***
Jeszcze w oknie wystawy dostrzegłeś okładkę z poszukiwanym tytułem. Podążając tym widocznym tropem, utorowałeś sobie drogę przez zwarte zasieki Książek Nigdy Nie Przeczytanych, które spoglądały na Ciebie ponuro z księgarskich stołów i półek, usiłując cię onieśmielić. Lecz ty wiesz, że nie powinieneś dać się zbić z tropu, że pośród nich rozciągają się całe hektary Książek Których Równie Dobrze Możesz Nie Czytać, Książek Przeznaczonych Do Innych Celów Niż Lektura, Książek Przeczytanych Zanim Je Otwarto Gdyż Należą Do Kategorii Tych Co Zostały Przeczytane Jeszcze Przed Napisaniem. Pokonujesz pierwszy obwód przedmurza i oto rusza na ciebie piechota Książek Które Z Pewnością Byś Przeczytał Gdybyś Miał Przed Sobą Więcej Niż Jedno Życie Ale Niestety Dni Ci Przeznaczonych Jest Tyle Ile Jest. Itd., itd.
Italo Calvino, Jeśli zimową nocą podróżny
W kulturze, która wydaje niezliczoną ilość książek, przymus czytania wygląda irracjonalnie. Wiadomo, że poznanie wszystkich jest poza możliwościami i – w większości przypadków – poza zainteresowaniami zwykłego czytelnika. Oczywiście, część książek pisze się nie po to, żeby je przeczytano, ale po to, żeby je wydano. Są też jednak tomy rzeczywiście czekające na swojego odbiorcę – tomy, które zostaną odkryte albo nie. Kiedy myślę o tym zalewie literatury, to sens istnienia tylu tytułów widzę w zabawie (w zabawie na poważnie) przypominającej ciągnięcie losów: czasem trafi się szczęśliwy, innym razem nie. Podstawowe reguły: olbrzymia większość książek pozostanie dla nas zagadką i nie warto się tym przejmować; to, który los zechcemy wyciągnąć, zależy przede wszystkim od naszych potrzeb, wiedzy, intuicji. Gdybyśmy chcieli zbyt gorliwie odrobić najpierw pracę domową (setki, setki książek), niewiele zostałoby nam czasu na wolny wybór, który przecież wysoko cenimy.
Literaturoznawcy dokuczają sobie nieraz obliczeniami Renégo Etiemble’a: „Przeprowadźmy pewien rachunek: weźmy pięćdziesiąt lat życia bez dnia choroby ani wypoczynku, czyli 18 262 dni. Odliczywszy skrupulatnie godziny przeznaczone na sen, posiłki, obowiązki i przyjemności życiowe oraz pracę zawodową, oszacujcie czas, jaki wam pozostaje na przeczytanie arcydzieł tylko w tym celu, by się pobieżnie zorientować, czym właściwie jest literatura. Z nadmierną hojnością przyznaję wam przywilej przeczytania codziennie – dzień w dzień – jednej bardzo pięknej książki spośród tych, które są wam dostępne w waszym języku i w językach obcych, jakimi władacie, bądź w oryginale, bądź w tłumaczeniu. (…) W stosunku do liczby bardzo pięknych książek, które istnieją, czymże są 18 262 tytuły? Nędzą.” Zamiast dziwić się, że ktoś nie przeczytał jakiejś książki, lepiej chyba zastanowić się, co zajęło miejsce Imienia róży czy Pani Bovary. Jeśli darowane nam będzie jeszcze co najmniej jedno życie, niektóre „zaległości” uda się pewnie odrobić. Tymczasem nieliczenie się z możliwościami czasowymi, percepcyjnymi i pamięciowymi czytelnika dowodzi jedynie zniewolenia przez kulturę, która pod groźbą wykluczenia ze wspólnoty symbolicznej zmusza do nieustannego wyścigu z innymi i z sobą samym; zmusza też do milczenia tam, gdzie właśnie rozmowa stanowi wartość najwyższą. Należałoby więc, jak sądzę, zapomnieć o prześladowczej formule: „Każdy kulturalny człowiek powinien przeczytać…”.
Widać to jeszcze wyraźniej, kiedy zastanowimy się nad tym, jak wiele istnieje rodzajów czytania i nieczytania (vide: esej Bayarda). Nawet jeśli sądzimy, że udało nam się osiągnąć ideał lektury, to znaczy przeczytać książkę od początku do końca w niesłabnącym skupieniu, jeśli robiliśmy skrupulatne notatki na marginesie i potem wiele razy wracaliśmy myślą do tego utworu – to cóż poradzimy na niedostatki pamięci, które może sprawią kiedyś, że po idealnej lekturze pozostanie mgliste wspomnienie i, jak to się nieraz mówi, ogólne wrażenie. Widocznie tak musi być; a i to cenne, że wspomnienie dawnej lektury sprawia nam przyjemność.
Warto jednak rozróżniać rodzaje obcowania z książkami (cały czas mowa o tzw. literaturze pięknej). Bayard w swoim eseju pisze przede wszystkim o rozmowie o książkach, a więc o literaturze – powiedzmy – w użyciu społecznym. (Ujawnia się tu zresztą francuska specyfika). Ale co z dyskursem naukowym, z wiedzą o literaturze jako dziedziną rzetelnej wiedzy? Ponieważ cele są tu inne niż w rozmowie, a i wypowiedzi można formułować wolniej i ostrożniej, trudno zgodzić się na taką subiektywizację, do jakiej dąży Bayard, a więc na to, że zawsze mówi się i pisze o indywidualnym odbiorze dzieła, a nie o samym tekście. Istnieje przecież w literaturze sfera zjawisk (faktów literackich), co do których kategorie prawdy i fałszu zachowują swoją użyteczność; relatywizacji łatwiej poddają się dopiero ogólniejsze znaczenia i sensy. Uczona wiedza o literaturze a rozmowa o literaturze są to więc różne sprawy. W tej pierwszej obowiązują pewne zasady weryfikacji, mimo że i tam czytelnik podlega ograniczeniom podobnym do tych, z którymi musi się zmierzyć czytelnik rozmawiający o książkach. Najkrócej mówiąc: gdzie się da i gdzie to pożądane, wypada dążyć do rzetelnej wiedzy. Dlatego też i do literaturoznawstwa zastosować można uwagi Witolda Gombrowicza: „Wiedza i prawda od dawna już przestały być naczelną troską intelektualisty – zastąpiła je troska o to po prostu, żeby się nie dowiedziano, że on nie wie. (…) Jakie są jego środki ostrożności? Formułować chytrze, żeby nie złapano za słówko. Nie wychylać nosa poza to, co się jako tako opanowało. Używać pojęć skrótowo, niby że to one są już wszystkim doskonale znane, a w gruncie rzeczy, aby nie zdradzić się z ignorancją. Dawać do zrozumienia, że się wie. Powstał kunszt specjalny zręcznego szermowania myślami nieopanowanymi z miną, jak gdyby wszystko było w największym porządku. Powstała specjalna sztuka cytowania i zażywania nazwisk. Z tysiąca nasuwających się tutaj przykładów weźmy ten tylko: jedną z najgwałtowniejszych dysput intelektualnych po wojnie była polemika, sprowokowana żądaniami Sartra, aby intelektualista „angażował się” i „wybierał”. Żaden z literatów nie mógł, w praktyce, nie wypowiedzieć się pro lub contra. Ale na to, żeby postulaty Sartra z jego „Situation” mogły być zrozumiałe, trzeba było wpierw pojąć jego „wolność”, to zaś wymagałoby przestudiowania siedmiuset stron „L’Être et le Néant” (nudziarstwo), ale „L’Être et le Néant” będąc ontologią fenomenologiczną wymaga znajomości Husserla, nie mówiąc już o Heglu, nie mówiąc o Kancie… Zapytuję, ilu z tych, co tezy Sartra omawiali, odważyłoby się stanąć przed komisją egzaminacyjną?”
Niedobrze by się stało, gdyby tezy Bayarda stały się usprawiedliwieniem dla twierdzeń nazbyt dowolnych, sądów nie popartych lekturą, gdyby przyczyniły się do deprecjacji aktu lektury. Wartości książki francuskiego literaturoznawcy upatrywałbym w tym, że skłania do refleksji nad ograniczeniami każdego czytelnika. Dodałbym do tego myśl o potrzebie świadomości konwencji, w jakiej toczy się rozmowa o literaturze. Bo nie każda konwencja powinna być jednakowo elastyczna; dlatego wbrew Bayardowi przywołam wyznanie Johna Francisa Shade’a o jego stosunku do prac studentów: „Na ogół podchodzę do nich bardzo wyrozumiale. Ale pewnych drobnostek nie wybaczam. (…) Jeżeli student nie przeczytał książki, o której pisze”.
***
Łatwo jest wyszydzać błędy Konmala. Są to naiwne pomyłki wielkiego pioniera. Zbyt wiele życia spędzał w swojej bibliotece, a zbyt mało wśród chłopców i młodzieńców. Pisarze powinni oglądać świat, zrywać jego figi i brzoskwinie, a nie pogrążać się w nieustannej medytacji w wieży z pożółkłej kości słoniowej: który to błąd w pewnym sensie popełniał także John Shade.
Charles Kinbote, komentarz do Bladego ognia
Stary konflikt: literatura a życie dotyczy nie tylko pisarzy. Do jakiego stopnia jest to konflikt rzeczywisty, każdy musi stwierdzić na własnym przykładzie. Niezależnie od odpowiedzi – musimy pozwolić sobie na nieczytanie, żeby mieć czas także na brzoskwinie. Zgodnie z obecnie dominującym modelem kultury wysokiej lektura jest czynnością w znacznej mierze mechaniczną, tak że można ją sobie dawkować w dowolnym momencie, byle dotrzeć do ostatniej kropki. Jeśli jednak literatura jest żywa, a wiele wskazuje na to, że w wielu przypadkach jest, to trzeba zostawić jej czas na dojrzewanie, trochę tak jak brzoskwini. Znam przykład człowieka, który na emeryturze pozwala sobie na przyjemność czytania jednej książki dziennie. Większość z nas nie sprosta jednak ideałowi opisanemu przez Etiemble’a, m.in. dlatego, że dobrej lektury nie kończymy szybko, bo nawet kiedy dotrzemy do końca, to ma ona ciąg dalszy w życiu, a w konsekwencji wstrzymujemy się nieraz z rozpoczęciem kolejnej. (A znam i osobę, która umyślnie nie doczytuje książek, jeśli wywierają one na niej wielkie wrażenie). Dla dobra jednych utworów rezygnujemy z innych, co jednak nie znaczy, że nie mamy prawa zabierać głosu na temat jednych i drugich. Rzecz raczej w tym, żeby mówić o nich sensownie albo ciekawie.
Tomasz Jędrzejewski
__________________________
PRZYPISY:
1. Przykro mi, że nasze czasy zmuszają do użycia tego przysłówka.
foto: Ozyman / flickr.com
Wywód jest w zasadzie przekonujący i słuszny, ale do jednej rzeczy, cytatu z Etiemble’a, muszę się odnieść. Czymże jest ponad 18 000 tytułów wobec całej literatury światowej? Moim zdaniem, nawet określenie „więcej niż dość” jest za słabe. To byłaby wielokrotna nadwyżka.
Rozpatrzmy rzecz na płaszczyźnie czasowej: przypuśćmy, że jednego roku ukazuje się we Francji 800 powieści*, jeżeli nawet zastosujemy do tego zestawienia prawo Sturgeona, które twierdzi, że 90% literatury dowolnego gatunku i rodzaju to … hmm, rzeczy niewarte czytelniczej uwagi(Sturgeon był pisarzem SF i sam płodził kolejne opowiadania w tempie rozmnażania się królików, więc chyba wiedział, co mówi), to pozostaje nam 80 pozycji. Ale i wtedy jest to olbrzymia liczba, gdyby założyć ze wszystkie książki z niej(i z jednego roku!) miałyby pozostać w literaturze. Do tego wyimka stosują się już podzbiory opisane przez Calvino. Są książki pożyteczne i sprawiające radość czytelnikowi, ale do których nie ma się ochoty wracać po jednokrotnej lekturze(co na dłuższą metę oznacza IMO, że autor poniósł jednak klęskę), są inne, cenne przez to, iż zawierają jakąś inspirujący obraz, scenę, choćby pojedynczą myśl(w skrajnych wypadkach może do tej kategorii należeć nawet grafomania), która jeszcze długo chodzi odbiorcy po głowie. A przecież tak samo cenna może być zasłyszana czy przeprowadzona osobiście rozmowa. Co z tego? Nie mogę przecież usłyszeć wszystkich rozmów jakie w danym dniu ludzie prowadzą ze sobą. Zawsze coś tracę i muszę się z tym pogodzić.
Są wreszcie książki bardzo dobre, najlepsze, są arcydzieła, które będą mieć w historii trwałe miejsce. Tych ostatnich jest, przepraszam za oczywistość, najmniej. Nawet i oczywistości mają swoje w dyskursie, kiedy ktoś wyznacza „liczbę bardzo pięknych książek” (czyli nawet nie samych „pięknych”…) na plus nieskończoność najwyraźniej**. Ja tymczasem twierdzę, że ta liczba jest nie tylko w sposób bolesny skończona, ale i mniejsza, niż może się wydawać.
PWN – owski kanon literatury pięknej z 1997 roku zawiera ok. 500 pozycji. Najobszerniejsze znane mi tego typu zestawienia nie przekraczają liczby tysiąca tytułów. „Panie, daj pan sobie z tym spokój”, odpisze mi może ktoś w odpowiedzi, „przecież artykuł powyżej jest właśnie o nietrzymaniu się jakichkolwiek kanonów. Po co ja mam czytać, dajmy na to, Ramajanę, skoro wiem, że jest to książka dla mnie całkowicie obca umysłowo, a najbliższa mi jest <> Mrożka, której na żadnej takiej liście nie ma.” W porządku, rozumiem twój punkt widzenia. Spróbuj w takim razie zliczyć ile książek na ciebie osobiście wpłynęło, ile ma trwałe miejsce w twojej pamięci. Ciekawym, jaki będzie twój ostateczny wynik. Obawiam się bowiem, że od którejkolwiek strony by się nie drążyło, czyim gustem by się nie posługiwało, rezultat będzie podobny.
Jak wygląda Sturgeon w działaniu, można się przekonać zaglądając choćby do tabel umieszczonych na końcu „Literatury polskiej 1939 – 2009” Stanisława Burkota. Pod prozą polską za rok 1998 umieszczonych jest ponad trzydzieści pozycji(nie ma najważniejszej – „Madame” Libery). O ilu z nich pamiętają dzisiaj jedynie specjaliści oraz sami autorzy, to już pozostawiam samym czytelnikom do oceny. Ale czy liczba 18 000 nadal patrzy na nas z wyrzutem? Nie sądzę.
A tak w ostatnim słowie, co do całości: czytanie uznanych pisarzy _bez założonej tezy_ może być fascynującą przygodą intelektualną. Dla mnie lektura „Dzienników” Gombrowicza była dowodem, iż Bayard się myli, bo to, co mogłem wywnioskować na temat tego diariusza z obiegowej wiedzy o autorze, znanych cytatów itp. w bardzo małej części pokryła się z tym, co przyszło mi przeczytać. Czytanie Miłosza bez znajomości poświęconej mu całej biblioteki krytycznej jest jeszcze przyjemniejsza, bo ze wszystkimi problemami intelektualnymi trzeba się mierzyć samemu, ale też i całe piękno tej poezji odkrywa się samodzielnie. Zajrzenie do „Syzyfowych prac” bez przejmowania się gębą im dorobionym powoduje odkrycie, że to jest(subiektywnie oczywiście) bardzo przekonująca powieść młodzieżowa itd. Przykłady można mnożyć.
* Liczba wzięta z ok. 2005 roku(dokładnego źródła nie mogę już niestety w tej chwili odnaleźć) z tyrady francuskiego krytyka narzekającego na rozdźwięk między jakością a ilością.
** Etiemble w dodatku najwyraźniej przyjmuje założenie „książka = powieść”(no dobrze, sam to zrobiłem w poprzednim punkcie). Mogę uznać argument, że dokładne przemyślenie „Elegii duinejskich” czy wierszy Eliota pokrywa nadwyżkę czasu po krótkiej lekturze.
Książka Mrożka, której tytuł wycięło z poprzedniego komentarza to „Alfa”. Przepraszam za usterkę.
Cóż, wszystko sprowadza się do tego, jak wysoko ustawimy poprzeczkę. Bo istotnie jeśli Etiemble zakłada, że 18 262 tytuły to nędza, to pewnie myśli nie tylko o książkach wagi „Stu lat samotności” czy „Braci Karamazow” (proszę dobrać arcydzieła według uznania), ale też o bardzo pięknych książkach z kategorii „Panien z Wilka” czy „Syzyfowych prac” (też dobieramy według uznania). Jeśli jesteśmy bardziej wymagający i po piękno wdrapujemy się na same szczyty, to oczywiście możemy powiedzieć, że wystarczy nam 500 i już.
O ile dobrze czuję Etiemble’a, to jemu nie tylko szkoda nieprzeczytanych arcydzieł, tylko też naprawdę pięknych książek, o których istnieniu nawet nie musi wiedzieć. Ale cokolwiek Etiemble by nie myślał – proponuję proste obliczenie. Załóżmy, że mamy prawo wnieść do biblioteki światowej 100 bardzo pięknych książek polskich. Z samego Gombrowicza i Miłosza, których przytoczyłeś, Piotrze, byłoby już kilkanaście, więc 100 to chyba nie nadto. No to teraz sprawdźmy, ile na świecie jest języków. Jakoś z 6 tysięcy, prawda? Już nie proponuję mnożyć 6 000 razy 100, skoro polszczyzna jest na 25. miejscu pod względem liczebności „native speakerów”. Ale warto też pamiętać, że w językach francuskim czy niemieckim napisano dużo więcej książek niż po polsku i liczbę 100 należałoby proporcjonalnie podnieść. Ktoś może odpowie, że napisano więcej, ale to nie znaczy, że składają się na lepszą literaturę. A jednak na ten argument już tylko czekają języki znajdujące się w rankingu za polszczyzną. Tak – cały czas pamiętam, że w wielu z nich istnieje (istniała) tylko literatura oralna, ale nie widzę powodu, żeby ją dyskwalifikować, choć – o ile pamiętam Etiemble nie pisze o niej.
Co się tyczy Twojego ostatniego słowa, to przypuszczam, że jednak potwierdziłbyś tezę Bayarda. Zgoda: lektura „Dzienników” przekonała Cię, że jest w nich co innego, niż się potocznie sądzi. Sęk w tym, że jeśli opowiedziałbyś Iksowi o „Dziennikach”, on nosiłby w sobie tę wiedzę czas jakiś, a następnie sam je przeczytał, to powiedziałby pewnie, że lektura „Dzienników” przekonała go, że jest w nich coś innego, niż sądzi Piotr. Najkrócej mówiąc, zarówno tak zwana obiegowa opinia, jak i weryfikujący prywatny osąd w stosunku do dzieła Gombrowicza dadzą nam świadectwo jedynie obiegowej opinii i weryfikującego prywatnego osądu, a my i tak wyciągniemy swoje.
Rzecz w tym, że ja jestem trochę bardziej sceptyczny. Owe pięć setek było liczbą symboliczną, ale też nie obejmującą wyłącznie arcydzieł, bo tych jest jeszcze mniej. Powiedzmy, że arcydzieło i książka „bardzo piękna”(ale realnie, nie deklaratywnie) miałyby na niej równe prawo obywatelstwa.
„Załóżmy, że mamy prawo wnieść do biblioteki światowej 100 bardzo pięknych książek polskich.”
Były takie próby! Pisał o tym w latach 70 Robert Stiller w swoim nieregularnym felietonie „Stół i nożyce”, zamieszczanym w „Literaturze Na Świecie”. Przedstawiciele różnych narodowości zebrali się razem(komisji polskiej przewodził, o ile dobrze pamiętam, Ryszard Matuszewski) i postanowili stworzyć internacjonalny kanon na takiej zasadzie, że każdy podawał propozycje ze swojego kraju. Skończyło się na tym, iż dosłownie wszystkie strony próbowały wpakować na listę coś, co im samym wydawało się arcydziełem, a co reszty świata kompletnie nie obchodziło.
Powiem Ci szczerze, że gdybym miał obiektywnie dobrać 100 dobrych książek polskich, to nie wiem, czy znalazłbym taką liczbę. Tak na szybko: z Gombrowicza na szybko nadawałoby się „Ferdydurke”, „Ślub”, „Trans – Atlantyk”, „Dziennik”, ale już nie „Iwona” czy ostatnie powieści. Z Miłoszem miałbyś kłopot czy wszystkie jego tomiki uwzględniać jako osobne pozycje, czy nie lepiej dać po prostu jeden duży wybór(ta druga opcja jest dla mnie dużo sensowniejsza). W ten właśnie sposób to idzie. Nawet przy wahaniu się nad krążącym gdzieś między językiem a podniebieniem herezją, czy hermetyczność dla zagranicy takich np.”Dziadów”(patrz casus powyżej) nie dowodzi, że jest to książka po prostu źle napisana. Faktem jest, iż ujmowania problematyki narodowej w sposób zrozumiały dla ogółu możemy się tylko uczyć od Rosjan czy choćby od tak często dziś lekceważonego Sienkiewicza(kto pamięta, że „Trylogią” zaczytywali się Theodore Roosevelt i William Faulkner?).
Teraz dochodzimy do kwestii kluczowej – narody i języki. W moim głębokim przekonaniu jest tak naprawdę siedem głównych literatur światowych: francuska, angielska, niemiecka, rosyjska, amerykańska, hiszpańskojęzyczna i włoska(chociaż ta ostatnia też nieco prowincjonalnie wygląda w takim zestawieniu). Może jeszcze starogrecka i rzymska, ale tylko wtedy, gdy mówimy o antyku. Reszta to są aneksy i uzupełnienia. Austriacy mieli dobrą passę w pierwszej połowie zeszłego wieku z Rilkem, Kafką i kilkoma powieściopisarzami awangardowymi. Szwajcarzy poza Frischem i Dürrenmattem nie potrafili niczego przekazać światu. Literatury orientalne(chińska, indyjska, arabska) uformowały dawno temu swój kanon literackiego piękna, którego współcześni twórcy nie potrafią prześcignąć, a w naśladowaniu form europejskich(powieści, opowiadania) też są gorsi od poprzedników. Europejczycy poszli w kierunku odwrotnym: dla nich właśnie „Iliada” i „Odyseja” były punktem wyjścia. Uważam więc, że same fakty dotyczące gęstości występowania danego języka nie mają bezpośredniego wpływu na sztukę. A czemu by dyskwalifikować literaturę oralną? Nie przeczę, że w niej też może występować potencjał piękna. Ale ona należy już do innej kategorii, nie mogę jej „przeczytać” w taki sposób, w jaki wyobraża to sobie Etiemble.
Jeszcze co do Bayarda: kluczowe byłyby dla mnie powody oceny Iksa. Jeśli doszedł do takich wniosków drogą samodzielnej lektury, to w porządku, przecież do tej ostatniej właśnie wszystkich gorąco zachęcam. Jeśli zaś poddał się tylko obiegowej opinii… cóż jej weryfikowanie bywa czasem ożywcze dla atmosfery intelektualnej. Obserwowaliśmy to przecież nawet w literaturze polskiej na przykładzie Norwida, Krasińskiego, Przybyszewskiego i innych.
Strasznie mi się podoba Twój artykuł, Tomku, bo mam przez niego niesamowity mętlik w głowie. Czytam go po raz trzeci i za każdym razem dochodzę do innych wniosków!
I w nawiasie: interesuje mnie, jaka jest „obiegowa” opinia o Gombrowiczu, czy też o samych „Dziennikach”. Gombrowiczologia jest dziś, wydaje mi się, dziedziną tak rozległą, a przestrzenią tak ciasną, że obiegowej opinii po prostu nie ma. Od kilku minut próbuję skonstruować ją w głowie i nie umiem. Czy my mówimy o opinii, nie wiem, nazwijmy ją: licealnej? Maturalnej? Czy rozmawiamy jako studenci Wydziału Polonistyki, gdzie o Gombrowiczu jednoznacznie raczej się nie mówi? Jeśli mówimy o „wiedzy” z liceum, to ok, przepraszam – ja wyparłam ten schemat i znacznie bliżej mi dziś do ścisku i męk gombrowiczologii wspomnianej wyżej :)
Pisząc o „obiegowej opinii” nie miałem raczej na myśli gombrowiczologii. Ja raczej zgodnie z zaleceniem prof Zieniewicza wolę najpierw czytać teksty literackie, potem ewentualne ich krytyczne komentarze. W związku z tym nie ręczę czy poniższe odnosi się do Błońskiego albo Jarzębskiego, którzy zresztą, o ile się dobrze orientuję, skupili się bardziej na estetycznej stronie pisarstwa Gombrowicza.
Sam pisarz w moim zaś przekonaniu jest wykorzystywany przede wszystkim ideologicznie: jako młot na polską tradycję, historię, poczucie odrębności, mitologię polityczną i kulturową. Przecież jeżeli często chce się ośmieszyć jakiś (realny albo mniemany) przejaw nacjonalizmu, najczęściej ujmuje się go w kategoriach gombrowiczowskich.
Natomiast dla mnie jest to nie tylko uproszczenie, ale i wręcz upupienie myśli autora. Choćby przez jego stosunek do zagranicy. Do dzisiaj się zachował obyczaj, że dyskusję nad „szkodliwością” dowolnej polskiej postawy można w jednej chwili uciąć argumentem „na Zachodzie nas za to krytykują.” Jak brzmi w takiej sytuacji odpowiedź, że prawdziwą dojrzałość osiągniemy nie naśladując Zachodu, tylko sami go krytykując? Ha, a to Gombrowicz właśnie!
Zajrzenie do Dziennika powoduje także odkrycie, iż był to autor zaskakująco narodowy i osadzony w konkretnej sytuacji. Narzekający ciągle na zaściankowość emigracyjnej inteligencji, ale też ciągle tworzący glossy do twórczości konkretnych pisarzy i publicystów. Nadto, podaje się często Gombrowicza w formie zręcznych aforyzmów, prowokacyjnych stwierdzeń. Co właściwie (mówiąc matematycznie) jest prezentacją samych wyników a pominięciem działań. WG mający za sobą liczne spisane epizody niepewności i zwątpienia we własną postawę wygląda trochę inaczej niż zawsze zwarty i gotowy, zręczny prowokator jaki wyłania się ze swojego podręcznego zestawu „złotych myśli.”
Właśnie, Piotrze – „arcydzieło”, „bardzo piękna książka”, „dobra książka” – trudno nam ustalić poziom. Gombrowiczowska „Iwona” nie jest arcydziełem, ale jest dobra, twierdzę. Stu polskich arcydzieł literackich może nie wypiszemy, ale sto dobrych polskich książek – tak.
Ciekawie piszesz, Piotrze, o narodach i językach, ale nie zgadzam się z Tobą. W ogóle hasło „literatury światowej” wydaje mi się instrumentem kulturalnego imperializmu Zachodu (w mariażu z Rosją, oczywiście, albowiem Zachód fascynuje się Rosją i szuka zbliżeń). Bo cóż to znaczy, że ta wielka siódemka opanowała nasze biblioteki, księgarnie i poniekąd umysły? Znaczy to mniej więcej tyle, że opanowała nasze biblioteki, księgarnie i poniekąd umysły, a niekoniecznie to, że jest świetna i należy jej się tytuł „literatury światowej”. Nieufność budzi sam fakt, że taka mapa literatury światowej w dużym stopniu podejrzanie pokrywa się z mapą potęg politycznych.
Czy w ogóle trzeba ujmować literaturę tak globalnie? Cicha i zupełnie prywatna lektura Józefa Czechowicza ma dla mnie nie mniejsze znaczenie niż „Iliada” albo komedie Moliera, chociaż rzecznik literatury światowej może wiedziałby już, co myśleć o moim prowincjonalizmie. A ja nie powiedziałbym, że panu Molierowi należy się zaszczytniejsze miejsce wśród zasłużonych dla literatury niż Czechowiczowi. W ogóle to zestawienie jest dziwaczne i stawia pod znakiem zapytania próby ustanowienia wspólnego literackiego dziedzictwa ludzkości. Literatura nie jest uniwersalna: nie przypuszczam, żeby znalazł się utwór, który zachwyciłby każdą ziemską społeczność.
Co do Bayarda: Iks może samodzielnie przeczytać „Dzienniki”, ale treść będzie zapominał. Po pewnym czasie, być może, będzie wiedział o nich nie więcej niż Igrek, który zna tekst z zasłyszeń, napomknień, cytatów. I tutaj kłopot.
Co do Przybyszewskiego zgadzam się.
Co do Gombrowicza: chciałem zapytać podobnie jak Magda. Mnie się też zdaje, że nie ma obiegowej opinii o „Dziennikach” Gombrowicza. Jest o samym Gombrowiczu i to chyba tylko w aspekcie narodowym, tak jak napisałeś, Piotrze.
Dziękuję, Magdo, za miły komentarz.
Jeszcze więc tak tylko tytułem kilku uzupełnień: „literatury światowej” nie utożsamiam tylko z wymienioną siódemką, bo ta (literatura) byłaby niepełna bez dzieł powstałych poza najważniejszymi ośrodkami. Może i jest to jest jakaś forma kulturalnego imperializmu, ale np. fakt , że dosłownie każda epoka pisarstwa francuskiego wywoływała szeroki oddźwięk w całej Europie, coś dla mnie znaczy. Nie zgodziłbym się z rozpoznaniem politycznym(Włochy po II wojnie światowej przestały się liczyć, a mimo to właśnie w tym okresie powstał tam „Lampart ” i „Imię róży”, rozkwit literatury południowoamerykańskiej nijak się nie przełożył na politykę itd.).
Co do Czechowicza: poezja byłaby w takiej dyskusji działem literatury funkcjonującym na trochę innych zasadach poznawania i klasyfikowania(to temat na dłuższą dygresję, mogę ją rozwinąć, jeżeli chcesz). Teraz dochodzimy do trudniejszej sytuacji: dla mnie subiektywnie Molière jest lepszy od Czechowicza. Obiektywnie zaś mógłbym go bronić argumentem, iż jego zasługi dla teatru i literatury są o wiele większe, takiego podejścia nie uznałbyś prawdopodobnie za słuszne. O ile kwestionowanie sztywnych hierarchii wydaje mi się czymś uzasadnionym i celowym, o tyle wprowadzanie pełnej dowolności oceny ważności poszczególnych zjawisk ma sens tylko w wymiarze osobistym. W przeciwnym razie literaturoznawstwo przestaje być nauką, staje się tylko chaotycznym zbiorem idei, autorów i dzieł, z którego ktoś chcący nabyć wiedzę nie dowie się w ostateczności niczego konkretnego. Nie wierzę w pełny obiektywizm nauk humanistycznych. Gdybym się jednak np. upierał, że moje ulubione „Stąd do wieczności” to najwybitniejsza napisana powieść w ogóle, to nie mógłbym być nigdy do końca szczery, bo zawsze towarzyszyłaby mi świadomość, że popełniam przekłamanie faktograficzne. A tego wolałbym uniknąć.
Na zakończenie o Gombrowiczu: w dzienniku przedstawia się on jako ideolog i komentator własnej twórczości. Wolą jego było, aby czytelnicy widzieli go właśnie w taki, a nie inny sposób, bo literatura służąca wyłącznie estetyce nie miała dla niego sensu. W skali mikro masz może rację, ale dla mnie Gombrowicz znany tylko jako autor swojej beletrystyki jawiłby trochę inną postacią, niż ta, jaką się stara wykreować w swoim diariuszu.