Na chrzcie dano jej imiona Anna Weronika – imiona łagodne, refleksyjne i nieco dostojne. Ona jednak już w dzieciństwie była zupełnie inna – szalona, żywiołowa, skłonna do wygłupów. Później też żyła szybko, „na najwyższych obrotach”. Tak jej nakazywał temperament. Dlatego przybrała imię Hanka. „Dziś nie umiem sobie nawet wyobrazić siebie jako Hanny lub – co gorsza – Anny Bielickiej” – stwierdziła po latach.
Ilekroć jednak przyglądam się życiu pani Hanki, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tej kobiecie-wulkanie zawsze gdzieś w głębi, pod powierzchnią nieustającego śmiechu, trwała Anna – taka jak ta z piosenki Czerwonych Gitar: „Smutne oczy, piękne oczy, smutne usta bez uśmiechu. (…) Anna Maria smutną ma twarz. Anna Maria wciąż patrzy w dal.”
Kim właściwie była ta kobieta? To pytanie powinni zadać młodzi, którzy nie potrafią do końca stwierdzić, czy była ona aktorką, piosenkarką, czy… no właśnie – kim? Dziś takie role odeszły w niepamięć. Ale jest to pytanie równie ważne dla tych starszych i najstarszych, którzy pamiętają początki pani Hanki, którzy regularnie słuchali Podwieczorków przy mikrofonie. Z łatwością mogli ulec pokusie postawienia znaku równości między Hanką Bielicką a Dziunią Pietrusińską.
Od sceny do estrady – historia kariery Hanki Bielickiej
Jeśli mam sięgnąć do samych początków tej niezwykłej historii, muszę koniecznie napisać o tym, że już czteroletnia Ania pukała do drzwi swoich sąsiadów z kamienicy i z zapałem recytowała im nowo nauczone wierszyki. Wraz z przyjaciółmi z lat dziecięcych urządzała przedstawienia w mieszkaniu Jasia Górskiego (jej pierwszej miłości), a matka chłopca szyła im kostiumy. Mama Hanki pracowała jako garderobiana we dworze w Konowce. Anna Weronika była wtedy bardzo mała, a jednak zapamiętała dokładnie sprowadzane z Paryża stroje, wśród których znajdowały się oczywiście kapelusze. Ojciec Hanki był utalentowany artystycznie, pasjonował się teatrem i grał w amatorskich przedstawieniach. Stanisława Wysocka i Aleksander Zelwerowicz proponowali mu współpracę, on poświęcił się jednak obowiązkom ojca i męża. Hanka była pewna, że właśnie po tacie odziedziczyła zdolności aktorskie. Na scenie zadebiutowała w łomżyńskim Klubie Wioślarskim – tam po raz pierwszy zagrała w amatorskim przedstawieniu.
Ukończyła studia w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej w Warszawie. Na ostatnim roku było ich troje – w 1939 r. wraz z Hanką Bielicką dyplom ukończenia szkoły aktorskiej otrzymali: Danuta Szaflarska i Jerzy Duszyński. Hanka studiowała, oprócz aktorstwa, romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Po ukończeniu tego kierunku dostała propozycję wyjazdu na stypendium do Paryża. Wybrała jednak Wilno. Tam otrzymała rolę w Teatrze na Pohulance, podobnie jak jej rówieśnicy: Danuta i Jerzy. Do podjęcia decyzji o wyjeździe przyczynił się ojciec Hanki. „Pakuj manatki i jedź do Wilna. Wojny nie będzie – uspokajał nas wszystkich, chyba wbrew sobie” – wspominała. Dwa dni przed atakiem Niemiec na Polskę znalazła się w największym mieście północno-wschodniego skrawka ówczesnej Polski. To okazało się dla niej zbawienne, uniknęła wywózki w głąb Rosji. Wojna hulała, a młodzi aktorzy byli pełni woli życia i działania. Trójka przyjaciół w Wilnie rozwijała skrzydła i zaczynała szybować coraz wyżej po niebie kariery.
8 października 1939 r. Hanka Bielicka zagrała swoją pierwszą rolę w teatrze – Dorynę ze Świętoszka Moliera. Wystąpiła także w sztuce Madame Sans-Gene wraz ze swoją imienniczką i mistrzynią – Hanką Ordonówną. Bielicka obserwowała wówczas „Ordonkę” i podziwiała m.in. za to, jak podczas swoich recitali pozwalała ludziom zapomnieć, że „przecież trwa wojna, że nie mają domów, rodzin, czasem niczego. Przez dwie godziny byli w innym świecie”. Czy Hanka Bielicka wiedziała wówczas, że zastąpi kiedyś Hankę Ordonównę w tej roli lekarza smutnych dusz? Z pewnością o tym marzyła, ale chyba nie przyszło jej do głowy, że jest to możliwe. Widziała siebie w innych rolach. Chciała być aktorką dramatyczną. Jednak talent estradowy nieświadomie przejawiała od dawna. Dostrzegali go wielcy znawcy teatru, ale ona nigdy go w sobie nie widziała i nie chciała w niego uwierzyć. Całe szczęście, że w odpowiednim momencie odważyła się wstąpić na drogę, której nie planowała, o której nawet nie śniła.
Zawdzięczamy to Ludwikowi Sempolińskiemu, który „wypożyczył” Hankę z Teatru na Pohulance do rewii „Miniatury”. Tę rewię przygotował właśnie dla ludzi zgnębionych, bez perspektyw na przyszłość – dla uchodźców z Polski, którzy zgromadzili się wówczas w Wilnie. Hanka miała wygłosić swój pierwszy monolog, który później stał się jej popisowym: Nie przeproszę, nie przeproszę Jurandota. Kiedy dyrektor Teatru na Pohulance „wypożyczał” Bielicką, miał wiele wątpliwości: „Przecież ona dopiero co skończyła szkołę teatralną. Czy sobie poradzi? Czy w ogóle wie, co to jest rewia?” Decyzji Sempolińskiego te pytania nie zachwiały. Już wtedy widział w niej wielki komiczny talent. „Jeżeli przeżyjemy tę wojnę, to ręczę panu, że ona będzie gwiazdą estrady, a nie aktorką dramatyczną” – powiedział.
Wojnę przeżyli, jednak Wilno stało się stolicą sowieckiej republiki litewskiej. W 1945 r. aktorzy wyjechali do Białegostoku. Tam poza grą na scenie Hanka Bielicka rozpoczęła pracę w nowo powstającym białostockim radiu. Po niecałym roku Sempoliński ściągnął ich do Łodzi. Tu, dopóki było ciepło, grali pod gołym niebem w teatrzyku Bagatela. Później przenieśli się na ul. Przejazd (obecnie Tuwima), przyłączając się do Teatru Wojska Polskiego. Hanka Bielicka grała wówczas dużo i to ważne, znaczące role. Stała się częścią świata literatów i artystów, którzy zgromadzili się w tamtym czasie w Łodzi. Tak wpadła w wir pracy, w którym miała pozostać już do końca życia.
Z Łodzi przenieśli się do Warszawy – łódzki Teatr Kameralny Erwina Axera, z którym związana była Bielicka, w stolicy zaczął funkcjonować jako Teatr Współczesny. Grała tam do 1953 r. role istotne, choć nieliczne. A Hanka chciała wciąż występować, występować i występować. Już nie mogła żyć inaczej. „Zorientowałam się w końcu, że w teatrze dramatycznym będę musiała latami czekać na role, a na estradzie mogę się „wygrać”. Uznałam, że to wszystko jedno, czy występuję w sztuce, czy mówię monolog – i odeszłam do Syreny. Nie bez bólu i łez”. Syrena była wówczas teatrem rewiowym – pierwszym i przez długi czas jedynym takim w Polsce. Bielicka pozostała mu wierna przez 43 lata. Musiała wreszcie zmienić wizję samej siebie – z aktorki dramatycznej na gwiazdę estrady. W tym drugim fachu okazała się mistrzynią. Do końca życia nieustannie zapraszano ją do najróżniejszych miejsc, z najrozmaitszych okazji, by wygłaszała swoje zabawne monologi. Pojawiała się w metropoliach i mieścinkach. Bielicka nigdy nie wartościowała publiczności. Dawała z siebie wszystko dla wszystkich widzów, niezależnie od tego, kim byli i skąd pochodzili. Na jej występy przychodzono tłumnie. Dzięki niej Polacy wierzyli, że można się szczerze śmiać nawet w niewesołych okolicznościach historycznych i politycznych, nawet z tego, co smuci, męczy i irytuje. Przychodzili i sami nie wiedzieli, kiedy i jak pogodnieli. Ona nie tylko miała talent do tego, by rozweselać innych. Posiadała w sobie coś naturalnego, coś nieokreślonego, lecz mimo wszystko widocznego, dzięki czemu miała na ludzi niesamowity, pozytywny wpływ.
Na przełomie lat 1947 i 1948 Hanka występowała gościnnie w kabarecie Siedem Kotów założonym w Krakowie przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jerzego Waldorffa i Mariana Eilego. Później – w kabarecie Szpak w Warszawie. Sama założyła kabarety Pod Gwiazdami oraz U Bielickiej na Piętrze – młodzi artyści szkolili się w nich pod jej okiem. Przez trzy lata wykładała w warszawskiej szkole teatralnej na wydziale estrady. Jej uczniami byli m.in. Wojciech Pokora, Jerzy Turek i Jerzy Połomski.
Podczas występów w Siedmiu Kotach zachwycił się nią krakowski satyryk Bogdan Brzeziński. Obiecał, że napisze dla niej coś specjalnego – współczesną pyskówkę. Już w rozmowie z Hanką wymyślił imię i nazwisko pyskatej bohaterki. Tak narodziła się Dziunia Pietrusińska. Bielicka tchnęła w nią życie. Polacy pokochali tę postać od pierwszego usłyszenia podczas audycji radiowej Podwieczorek przy mikrofonie, a wraz z nią pokochali Hankę. Na dwadzieścia pięć lat Bielicka stała się przede wszystkim Pietrusińską. Cieszyła się, że zdobyła trwałe miejsce w sercach i domach Polaków, ale z drugiej strony odczuwała żal, że ludzie patrzą na nią przez pryzmat wykreowanej postaci. Lata z Podwieczorkiem… były dla niej czasem wytężonej pracy i uczenia się ogromu tekstów na pamięć. Mówiła monologi w kawiarni Stolica, a radio nadawało je na żywo. „Byłam jak maszyna do wygłaszania tekstów” – stwierdziła pani Hanka.
Nie mogę nie wspomnieć o powojennym filmie Zakazane piosenki, w którym Bielicka zagrała epizodyczną rolę ulicznej śpiewaczki, a jej przyjaciele ze studiów – role pierwszoplanowe. Po tej produkcji Hanka otrzymywała role filmowe jedna za drugą. Było ich w sumie ponad 20, m.in. w filmach: Małżeństwo z rozsądku, Pan Wołodyjowski oraz ostatnia rola w Ja wam pokażę!
Historia kariery pani Hanki kończy się wraz z jej życiem – długo po oficjalnym odejściu na emeryturę. Sama o sobie mówiła, że jest pracoholiczką. Ona naprawdę nie umiała nie występować. „Pani Bielicka, tak na panią patrzę i myślę sobie, że całe dwadzieścia pięć lat, co ja u pani jestem, to pani przesiedziała w przedpokoju” – powiedziała pewnego dnia jej gosposia, przyglądając się, jak znów przed występem siedziała przy drzwiach wyszykowana i czekała, aż po nią zadzwonią. Hanka znalazła na te słowa odpowiedź: „Dziękuję, to prawdziwa kariera”.
Łomża
Łomża to miasto leżące we wschodniej Polsce, o którym trudno milczeć, opowiadając o Hance Bielickiej. Mówiła o nim, lecz przede wszystkim miała je w sercu, przez całe swoje życie.
Choć życie Anny Weroniki rozpoczęło się 9 listopada 1915 r. w Konowce na Ukrainie, to dzięki rewolucji 1917 r. wraz z rodzicami i siostrą przybyła do Łomży – w tym mieście spędziła dzieciństwo i wczesną młodość. „Bom w głębi łomżynianka, z wierzchu stara warszawianka” – mawiała. A w jednej ze swoich piosenek oznajmiła, że urodziła się w Łomży.
Nigdy nie wstydziła się swojego pochodzenia, a wręcz uparcie je podkreślała. Jej ojciec był biednym, zaściankowym szlachcicem z okolic Łomży, a matka wywodziła się z rodziny kozackiej lub ukraińskiej. Hanka należała do warstwy ubogiego mieszczaństwa. Cieszyła się z tego mieszczańskiego pochodzenia. Wiedziała, że w domu, w rodzinie zawsze znajdzie oparcie: „Jak się nie uda, to wrócę i matka da mi jeść – rozumowałam. I to pomagało przetrwać”. Hanka nigdy nie żyła w napięciu, że musi zrobić karierę. Mimo to zrobiła ją, bo była „typową dziewczyną z Łomży, która prze do przodu”. Twierdziła, że to dzięki łomżyńskiemu środowisku – rodzinie, przyjaciołom, nauczycielom – do końca zachowała pogodę ducha i umiejętność szczerego śmiechu. Łomża dała jej zapas sił na całe życie.
Pozostała też dla Hanki symbolem rygorystycznych, żelaznych zasad. Wspominała, że wychowywano ją z miłością, ale surowo. W domu zawsze była przed dwudziestą pierwszą, ojca całowała w rękę. Dziewczynie nie uchodziło spacerować z chłopakiem, choć Hance nauczycielka na to pozwoliła, gdyż i tak zawsze kręciło się przy niej kilku chłopców, a nie jeden. Bezpośrednia i roześmiana była dla nich przede wszystkim dobrym kumplem. W przyszłości łomżyńskie zasady nie pozwoliły jej spać w jednym łóżku z chłopakiem przed ślubem. Hanka twierdziła, że m. in. właśnie dlatego wzięła ślub.
Do dziś łomżanie pamiętają o Hance Bielickiej i kochają ją. Myślę, że przede wszystkim dlatego, że ona kochała ich. „Jeśli zdolny, uczony, to z Łomży! Kompozytor ceniony, to z Łomży! Zasłużony dyrektor, profesor czy rektor, to z Łomży, to z Łomży, jak nic!”– śpiewała. W Łomży znajdują się ronda nazwane jej imieniem, mają kształt kapeluszy – w lecie są wielobarwne dzięki kwitnącym kwiatom. W Łomży stoi także jej piękny pomnik: uśmiechnięta pani Hanka siedząca na ławeczce. W łomżyńskim Centrum Katolickim im. Jana Pawła II istnieje salonik Hanki Bielickiej. Powstał w 2004 r., a urządzany był według jej wskazówek. Przekazała tam mnóstwo swoich drobiazgów: zdjęcia, karykatury, bibeloty, a także suknie i kapelusze.
Druga część przywołanej piosenki o Łomży brzmi nieco poważniej: „Nie liczymy na cuda my z Łomży, nie boimy się trudu my z Łomży, bo my z Łomży, a Łomża jest perłą wśród miast, najpiękniejszą gwiazdeczką wśród gwiazd”. W melodii tej piosenki tkwi jakiś niewypowiedziany żal… Hanka twierdziła, że w Łomży „rosną najmocniejsi ludzie”. Prawdopodobnie za takiego mocnego człowieka uważała siebie. I z pewnością nim była. Musiała nim być.
Druga strona życia Hanki Bielickiej
Estrada, kolorowe stroje, piękne kapelusze, światła, oklaski i śmiech, śmiech, śmiech… Nie tylko to składało się na życie Hanki Bielickiej. Gdzieś pod jej serdecznym uśmiechem dla ludzi tkwiła pamięć o wydarzeniach, których nikt nie ośmieliłby się nazwać radosnymi. Hanka po prostu umiała wziąć się w garść. Ludzie najwidoczniej nie chcieli zbytnio interesować się jej prawdziwym życiem. Wszystkim wystarczał sceniczny wizerunek chichotki w dużym kapeluszu. Czasem to sprawiało jej przykrość. „Nie lubię, gdy pod kapeluszem nie dostrzegają mnie, Hanki Bielickiej, aktorki i człowieka”.
Urodziła się podczas I wojny światowej. Beztroskie młodzieńcze lata przerwała nagle i okrutnie II wojna. Hanka Bielicka należy do pokolenia, którego młodość zbiegła się z największą tragedią ludzkości. Czy trzeba więcej słów?
Jej ojca aresztowało NKWD. Umarł samotnie na dalekiej Syberii. Po nim wywieziono matkę, siostrę i babcię. Mieszkały w Kazachstanie w strasznej biedzie. Tam zmarła babcia Hanki. Matka i siostra wróciły do Polski po latach. Dwaj cioteczni bracia zginęli w Katyniu, trzeci został rozstrzelany w twierdzy lubelskiej przez wycofujących się w 1945 r. Rosjan. Bielicka wojnę przetrwała w Wilnie, gdzie przebywali uchodźcy z całej Polski. Patrzyła na ludzi, którzy stracili wszystko. Nadeszły smutne czasy, a ona przecież była młoda i pełna życia. Umiejętności zdobyte w warszawskiej szkole chciała wykorzystać na scenie. Po kilku dobrych rolach okazało się to niemożliwe. W 1941 r., kiedy Wilno zajęli Niemcy, polskie teatry i kabarety zostały zamknięte. Przyszłe sławy polskiego teatru pracowały w tym czasie jako kelnerzy. Kiedy front wschodni zbliżał się do Wilna, Bielicka przeżyła cudowne ocalenie. Jedna z bomb trafiła prosto w kamienicę, w której mieszkała. Uratowało ją schronienie w piwnicy.
„To były dziwne czasy. Z jednej strony wojna i śmierć – z drugiej młodość, radość i życie. Życie brało górę”. Kiedy Bielicka dotarła po wojnie do Białegostoku, zastała miasto doszczętnie zniszczone z powodu bombardowania. Z całej ulicy pozostał tylko kościół i kino. W tym maleńkim budynku, pośród ruin i gruzów, Hanka zaczęła grać. Nie miałaby nawet gdzie zamieszkać, gdyby nie pewna starsza pani, która przygarnęła ją i Jerzego Duszyńskiego do swojej małej, drewnianej chatki. W Łodzi pierwszą sceną Hanki była podmurówka, która została po dawnym budynku.
Hanka od najmłodszych lat miała kompleksy dotyczące swojego wyglądu. Stwierdziła kiedyś, że od zawsze była bardzo chłopięca. Śpiewała niskim głosem. W szkolnym przedstawieniu otrzymała rolę Kurpia, a nie Kurpianki. W zabawowym teatrzyku, który występował w mieszkaniu Jasia, mała Ania Bielicka musiała grać czarownice, choć marzyła o roli królewny. To była dla niej kompromitacja, bo przecież kochała się w Jasiu i chciała przy nim pięknie wyglądać! Hanka nie znosiła swojego nosa. Twierdziła, że jest za duży i kartoflowaty. Dyrektor szkoły teatralnej – Aleksander Zelwerowicz bynajmniej nie wybił jej tych kompleksów z głowy, gdy skierował do niej specyficzny komplement: „Takiego kinola ze świecą darmo szukać”. Przykrość zrobił jej także podczas egzaminu na trzeci rok. Kiedy Hanka recytowała tragiczny monolog Szimeny z Cyda Corneille’a, z trudem tłumił śmiech. W końcu przerwał jej występ i podsumował go słowami: „Zabierzcie tego krokodyla ze sceny, bo umrę ze śmiechu”. Chodziło mu o to, że Hanka pasuje do innych ról niż dramatyczne. W przyszłości okazało, że miał rację, ale wtedy dla Hanki był to powód do rozpaczy. Kiedy wreszcie pogodziła się ze swoim wyglądem i była na szczycie sławy jako zabawna królowa estrady, w dniu swojego jubileuszu, otoczona mnóstwem kwiatów, usłyszała od mamy: „Wiesz, Hanusiu, żebyś ty była taką artystką jak Zofia Mrozowska czy Aleksandra Śląska, to ja bym się cieszyła. Bo z ciebie to się tak śmieją”.
Tę Annę o smutnych oczach i ustach bez uśmiechu najbardziej dostrzegam w wielkiej gwieździe estrady, gdy myślę, że nigdy nie doświadczyła wielkiej miłości. W Wilnie wzięła ślub ze swoim przyjacielem ze studiów – Jerzym Duszyńskim. Są takie stany uczuciowe, których nie potrafi nazwać żaden język świata. Do nich należy relacja Hanki z Jerzym. W książce autobiograficznej Bielicka pisze o nim: „(…) był najbardziej znanym polskim amantem, który po Skarbie stał się bożyszczem wszystkich kobiet. Pobraliśmy się dużo wcześniej, gdy obydwoje dopiero co skończyliśmy studia, a o karierze nawet nie marzyliśmy”. Hanka nigdy nie patrzyła na niego jak na nieziemsko przystojnego chłopaka. Dla niej był bardziej bratnią duszą. Była w nim „zadurzona po koleżeńsku”. Jako jedną z przyczyn ślubu podawała – pół żartem, pół serio – konieczność spania z nim w jednym łóżku. Zostali do tego niejako przymuszeni przez warunki mieszkaniowe w Wilnie. Przyczyn było oczywiście więcej, choć trudno powiedzieć, czy znajdowała się wśród nich prawdziwa miłość. Hanka po latach sama zdaje się rozważać swój ślub i szukać odpowiedniej jego interpretacji. Wojna odcięła dwójkę młodych ludzi od ognisk rodzinnych. Utraconej rodzinności szukali w sobie nawzajem. „Może i dlatego się pobraliśmy?” – Hanka pytała samą siebie. Myślę, że w głębi serc byli w sobie zakochani, choć być może bardzo niedojrzale. Swoje małżeństwo z Jerzym Bielicka określiła jako „wymuszone przez historię”.
Weselne śniadanie urządziła im sama Hanka Ordonówna. Nie było to jednak przyjęcie, o jakim marzą współczesne dziewczyny. Panna młoda do ołtarza poszła w liliowej sukience i niemodnym płaszczyku, gdyż nie miała nic innego. W ręce trzymała żółtą różę podarowaną przez sąsiadkę. Hrabiowskie mieszkanie Ordonówny, w którym „ucztowali” po ślubie, było piękne, jednak prawie pozbawione mebli. Goście ledwo mieli na czym siedzieć. Poczęstunkiem były sałatka i jajka na twardo.
„I tak to przyjacielskie małżeństwo trwało, niepotrzebnie i za długo, aż stało się fikcją”. Po dwudziestu latach Hanka i Jerzy wzięli rozwód. Ich drogi po prostu się rozeszły. Swój związek Bielicka otwarcie określała jako nieudany. Nigdy później nie przeżyła żadnej miłości. Również dlatego, że była pochłonięta pracą. Życie w biegu nie dawało jej odczuć braku miłości. Dużo później, gdy zwolniła tempo, zatęskniła za kimś bliskim u boku i za gorącym uczuciem. Pod koniec życia powiedziała, jak zwykle trochę żartobliwie, lecz z zamaskowanym żalem: „Teraz mam więcej czasu na czytanie romansów. Lubię je czytać, bo dowiaduję się, że np. z powodu ukochanego można czuć dreszcze po plecach. Dla mnie to zupełna nowość. Ja miewałam je tylko z przeziębienia”.
Niektórych zadziwią pewnie słowa Hanki Bielickiej o samej sobie: „Im dalej posuwam się w bawieniu ludzi, tym bardziej jestem zamknięta i osamotniona z wyboru”. Oraz inne: „Na co dzień jestem zupełnie inna niż ludzie przypuszczają na podstawie kreowanych przeze mnie ról. Potrzeba mi ciszy i spokoju, nie cierpię hałasu”. Niesłychany ból tkwi w opowieści, którą Hanka przytacza w swojej autobiografii Uśmiech w kapeluszu. Ta historyjka zawiera prawdę o jej drugim obliczu:
Rzecz dzieje się przed I wojną światową. Do znanego sztokholmskiego psychiatry przyszedł starszy pan.
– Nie chce mi się już żyć, panie doktorze, choć życie mijało mi pogodnie i wesoło. Niech mi pan pomoże.
W tym czasie w mieście był cyrk, w którym występował głośny szwajcarski artysta Grock, klown marzyciel, ciągle walczący ze złośliwością przedmiotów martwych. Bardzo się ludziom podobał, od kilku dni wszyscy o nim opowiadali i zaśmiewali się.
– Niech pan się wybierze do cyrku, Grock na pewno przywróci panu radość życia – poradził psychiatra.
– To właśnie ja nim jestem. Nazywam się Grock.
Hanka Bielicka stała się promykiem radości trzech pokoleń Polaków. Ciemną rzeczywistość, zwłaszcza tę PRL-owską, rozświetlała swoim poczuciem humoru. Wiedziała, co zrobić, co powiedzieć, żeby ludzie się śmiali. Przez całe życie dążyła do bycia „lekiem na ludzkie kłopoty i zmartwienia”. Osiągnęła swój cel: dzięki jej występom ludzie zapominali o smutkach. Poświęciła własne życie osobiste, aby rozbawiać innych. Każde jej działanie odbywało się na scenie lub dla sceny, a konkretnie dla Polaków – tych w kraju i tych za granicą. Jej życia nie odmierzały godziny i lata, lecz teksty, których ciągle uczyła się na pamięć.
Hankę bolało, że mnóstwo wybitnych artystów, którym tak wiele zawdzięcza polska kultura, odeszło w zapomnienie. Martwię się, że z nią samą może stać się podobnie. Największych darów nie dostrzegamy i nie doceniamy wystarczająco. Tak też jest z darem radości, który Polacy otrzymali od Hanki Bielickiej. Wydawał się on oczywisty. Dziś odchodzi w niepamięć wraz z tymi, którym wpisał się w codzienność w odpowiednim dziejowym momencie. Piosenki, obrazy malarskie, filmy trwają, a pojedyncze występy estradowe – nigdy niezarejestrowane dziełka sztuki – przepadają w odmętach przeszłości. Czy kiedyś ktoś zdziwiony powie, tak jak Hanka Bielicka o Ordonównie: „Dziwnie ludzie o niej zapomnieli..”?
Agata Kadłubowska
_________________
CYTATY POCHODZĄ Z PUBLIKACJI:
Bielicka Hanka, Uśmiech w kapeluszu, Łódź 2000, oprac. Maria Sondej.
Wielcy Polacy, Warszawa 2007, t. 18: Hanka Bielicka. Królowa polskiej estrady, red. Katarzyna Beliniak.
Zdjęcia pochodzą z autobiograficznej książki Hanki Bielickiej Uśmiech w kapeluszu.
Witam serdecznie.
Poniewaz dzięki mojej niezyjącej Mamie stałam się fanką Pani Hanki Bielickiej, dlatego po jej śmierci napisałam wiersz, który ponizej przytaczam.
Pamięci Pani Hanki!
Pamięci Pani Hanki
poświęcam ten mój wiersz,
choć Pani Hanka nadal
pomiędzy nami jest!
Przebywa tutaj Duchem,
by inspirować nas,
choć może się wydawać,
że jest gdzieś pośród gwiazd!
Zostały nam Jej wiersze,
wspaniałe monologi,
którymi czarowała,
tych starszych i tych młodych!
Nikt nam Jej nie zastąpi,
była jak rajski ptak,
będziemy Ją pamiętać,
będzie Jej wszystkim brak!
Świat sobą nacieszyła,
lecz Bóg się stęsknił za nią,
dlatego musieliśmy
się rozstać z Panią Hanią!
Po napisaniu tego wiersza przydarzył mi sie sen z udziałem Pani Hanki.Postaram sie jak najkrócej go przytoczyc, choc w całości opis tego snu został zaprezentowany na łamach „Nieznanego świata”
A oto ten sen : we śnie stałam z moja przyjaciółką Teresą K.na balkonie mojego mieszkania.Nagle na barierce balkonu zmaterializował sie malutki (jakby) helikopterek.Był kolorowy jak koliber.Nakryłam go ręka, czułam pod dłonia wibracje.
Gdy zabrałam rękę, helikopterek poleciał w strone piaskownicy za oknem.Stała przy niej jakas blondynka, która uczyniła gest jakby chciała złapac helikopterek.Nie udało się jej to, a wtedy helikopterek zatrzymał sie na chwilę i wypuscił ze swojej tylnej części jakąś białą substancję podobna do mgły ( waty cukrowej), która przybrała kształt ogona komety.
Ta blondynka chwyciła tę substancję i ulepiła z niej kulkę.Reszta tej substancji podpłynęła w strone balkonu i uformowała sie w dwa kapelusiki, podobne do tych jakie nosiły pensjonarki na przełomie XIX i XX wieku.Razem z Teresą załozyłysmy te kapelusiki na głowy.
Wówczas helikopterek skierował sie na prawo i poleciał w kierunku nieba.Mimo że w)g snu działo sie to w biały dzień , były na nim widoczne gwiazdy.Zniknął wśród nich, a jedna z gwiazd parokrotnmie rozbłysła.
Nie miewam barwnych snów i był to bodaj pierwszy sen w kolorze.Gdy opowiedziałam ten sen przyjaciółce Teresie, która w nim uczestniczyła, powiedziała, ze mąż jednej z jej znajomych niejednokrotnie porównywał ją do Pani Hanki ( chodzi o sposób prowadzenia rozmowy) .Może stąd właśnie jej udział w tym śnie.
W jednej ze zwrotek porównałam Panią Hankę do rajskiego ptaka, a tak czasem nazywa się kolibry.Może ten sen znaczył, ze Pani Hance spodobał się mój wiersz , a może dała w ten sposób znak, ze moje przekonanie, iż po śmierci istniejemy nadal, choć w innej formie – jest słuszne.
——————————-
Załuje osobiście, ze pomimo tak wielu osiągnięc Pani Hanki tak mało miejsca poswięca Jej telewizja, prasa, radio. Na dwóch portalach i na moim profilu naszej klasy zamieściłam ten wiersz i opis mojego snu, ale jestem zbyt mało obyta jesli chodzi o korzystanie z internetu, zeby cos więcej w tej sprawie zrobić. Poniewaz zbliża sie rocznica smierci Pani Hanki , dlatego przegladając strony na Jej temat znalazłam tę. Stąd mój pomysł, zeby zamiescić tutaj mój wiersz i opis mojego snu. Łączę wyrazy szacunku.Jadwiga Szpaczyńska.
Pani komentarz jest dowodem na to, że Polacy nie zapominają o Pani Hance, a wręcz mają z nią silną więź, niemalże osobową. Mam nadzieję, że pojawi się jeszcze wiele inicjatyw, dzięki którym Hanka Bielicka pozostanie „żywa” dla przyszłych pokoleń – niemających z nią związku sentymentalnego. Być może one w pełni obiektywnie ocenią talent Pani Hanki, który dziś trudno postrzegać inaczej, jak będący wielkim, na skalę światową. Pozdrawiam i życzę dalszych inspiracji postacią Hanki Bielickiej.