Najnowsza ekranizacja prozy Tolkiena w reżyserii Petera Jacksona zdążyła już obrosnąć wieloma mitami, które zasługują na błyskawiczne obalenie – a przynajmniej na rzetelny komentarz. W prasie, czytając recenzję J. Hobermana, zamieszczoną na „The New York Review of Books”, czy esej o Hobbicie Andrzeja Franaszka wydrukowany w „Tygodniku Powszechnym”, znajdziemy głównie wypunktowanie ułomności filmu. W argumentach krytyków niechęć wobec nowej technologii splata się z ogólnym rozczarowaniem myślowo-scenariuszową mielizną superprodukcji. Nie chcę na tych łamach recenzować Hobbita, ale opisać fenomen tego filmu jako podróż, do której zupełnie nie zostaliśmy przygotowani.

Zachwyciła mnie informacja, że Peter Jackson zdecydował się kręcić z prędkością 48 klatek na sekundę. Standardowe 24 to wybór arbitralny i minimalny – jest to dolna granica, przy której nasze oko dostrzega już płynny ruch zamiast poszarpanego pokazu slajdów. Wobec wymagań współczesnego kina akcji to jednak przeżytek: jak często nie wiecie, co dzieje się na ekranie, ponieważ montaż jest za szybki? Odpowiedzialne są za to właśnie feralne 24 klatki, sprawiające, że króciutkie ujęcia wywołują wrażenie szumu wizualnego.

W 2010 roku w Hollywood miałem przyjemność uczestniczyć w spotkaniu z Douglasem Trumbullem, nestorem efektów specjalnych odpowiedzialnym za wizualne triki do 2001: Odysei kosmicznej Kubricka. Utytułowany fachowiec, mimo słusznego wieku, nie zwalnia tempa. Wówczas zaprezentował publiczności fragmenty najnowszych projektów, w tym sceny walki nakręcone z prędkością parokrotnie przewyższającą 24 klatki na sekundę. Dla niego już wtedy było oczywiste, że większy klatkarz jest jedyną słuszną drogą wiodącą do rozwoju filmowej magii.

Myślę, że Hobbit może być tym dla 48fps, czym Avatar dla 3D, czyli rodzajem widowiskowej legitymizacji. Przy pierwszym kontakcie z filmem ruchy Bilba i krasnoludów wydają się jednak dziwaczne. W jednej ze scen Matrixa Neo budzi się po akupunkturze i pierwszy raz otwiera powieki w „prawdziwym świecie”. Bohater pyta, dlaczego bolą go oczy. „Ponieważ nigdy ich nie używałeś” – odpowiada Morfeusz. Identycznie jest z 48fps: nasz zmysł estetyczny buntuje się, ponieważ ma do czynienia z czymś, co nigdy jeszcze nie zostało mu wyświetlone na ekranie.

Hobbita w nowej technologii trzeba nauczyć się oglądać. Trzeba wytrenować własne patrzenie, tak jak rozciąga się mięśnie podczas rozgrzewki. Widziałem film dwukrotnie jako Hobbit 3D 48fps. Drugi seans był już spektaklem płynnego, sunącego aksamitnie ruchu. Za pierwszym razem prolog wprawił mnie w osłupienie: ekran błyszczał, dystansował, obraz się wykoślawiał – chód był parodią chodu, jazda kamery z kolei nieudolnym pastiszem filmowych środków. Szok odbiorczy przemogłem podczas drugiej godziny seansu. Wtedy, jako gorliwy kinoman, znalazłem w tym filmie przeciwieństwo gwałtowności. Kiedy mówimy o szybkim montażu, sięgamy najczęściej po trylogię Bourne’a jako poręczny wzorzec dynamicznej narracji. W filmie Jacksona w pewnych scenach pojawia się być może nawet więcej cięć niż w tamtej serii o agencie. Żadne z nich nie jest jednak agresywne, żadne nie niszczy nam podstawowej audiowizualnej przyjemności, jaką jest obserwowanie świata pogrążonego w ciągłym tańcu ciał i przedmiotów. Pod tym względem Hobbit to partner wspaniałego Holy Motors – obydwa filmy czynią z ruchu temat naczelny i podlegający skrajnej fetyszyzacji.

Jakub Socha pisze na łamach „Dwutygodnika”:

Jest tak, jakby oprócz ekranu jeszcze szyba oddzielała nas od tego świata – podwójny dystans tego typu opowieściom nie służy.

Myślę, że za kilka lat czytelnik obecnych recenzji Hobbita będzie świetnie się bawił, przeglądając zmagania dziennikarzy z konfundującym novum technologicznym. Kręcony w Nowej Zelandii młodszy brat Władcy Pierścieni zebrał solidne baty za eliminację filmowej magii. J. Hoberman bez owijania w bawełnę sugeruje, że film stał się po prostu grą komputerową. W trakcie drugiego seansu liczyłem sceny opierające się głównie na CGI: nie ma ich wcale więcej niż w ekranizacji Wojny o Pierścień! Jackson rzucił jednak tym razem do boju podwójną armię: 3D i 48fps. Te dwa kosztowne wzmacniacze wrażeń przenikają się, tworzą całość spełnioną, ale zmuszającą do przestawienia się na inny tryb odbioru.

Podziwiam Jacksona za to, że nakręcił film zupełnie inny od Władcy pierścieni. Wbrew zarzutom – arcytolkienowski. Cudownie rozwlekłe sekwencje, będące dramaturgicznym samobójstwem (uczta w domu Bilba, rozmowy z trollami, pobyt w Rivendell) oraz mnóstwo nic nie znaczących scenek-smaczków, zbliżają się rytmem do oryginału. Z jednej strony film jest „przydługi, rozwlekły”, z drugiej „przeładowany akcją, naszpikowany walkami” – oscylując między tymi paradoksami, jesteśmy bliżej Tolkiena. U niego zawsze przecież ważniejsza jest pauza na piosenkę czy będący kilkustronicowym zawieszeniem opis walki niż sprinterski bieg narratora do finału opowieści.

Efekty 3D są w Hobbicie wspaniałe i – podobnie jak 48fps – stanowią integralną część jego koncepcji artystycznej. Korytarze chatki Bilba, panoramy Śródziemia czy nawet pojedynek na zagadki z Gollumem: trójwymiarowość tych scen sprawia, że otrzymujemy szerokie ryciny, pozwalające znaleźć widzowi fragment, który chce w danej chwili obserwować. Kompozycja kadru jest demokratyczna: wszystko jest ostre i dzięki temu możemy skanować obrazy w poszukiwaniu detali sprawiających nam przyjemność, zupełnie jakbyśmy oglądali obraz Bruegla (starszego).

Kiedy ekranizacja Drużyny Pierścienia weszła do kin, miałem 9 lat. Nie było 3D ani 48fps, a mimo to odbierałem film tak intensywnie, jakby dział się nie tyle przede mną, co wokół mnie. Obraz i dźwięk zagarniały mnie dla siebie całkowicie. Dziś, niestety, nie mam już takiej chłonności, a i Hobbit bez wątpienia jest filmem słabszym: nie udało się Jacksonowi i ekipie wymyślić równie zapadających w pamięć wizualnych rewelacji. Największe emocje wzbudziła we mnie technologia – nie jako zbędny dodatek odwracający uwagę od licznych słabości opowieści, ale jako furtka do kina przyszłości. To górnolotne stwierdzenie, ale tylko jeśli Hollywood będzie latać wysoko, my w kinie także poczujemy się czasem tak, jakby urosły nam skrzydła.

Sebastian Smoliński

4 Comments

  1. Ja tak tylko napiszę z pozycji byłego sceptyka, który oczywiście przed projekcją obowiązkowo nabijał się z rozbicia filmu na trzy części itd., ale z samego kina wyszedł zadowolony:

    – Film broni się jako samodzielna całość dramaturgiczna i właśnie dlatego jest dobry. Do 48 klatek trzeba przyzwyczaić, ale jak już to nastąpi, to rzeczywiście obraz wygląda, jakby to była opcja domyślna.

    – Tekst Franaszka potwierdził moje przypuszczenia, że istnieją ludzie powołani do interpretowania arcydzieł, ale kompletnie gubiący się w kontakcie z fantastyką (mylenie chronologii zdarzeń czy nazwanie Radagasta przygłupem dowodzą, że scenariusz przerósł autora).

    – Hobbita czytałem raz i byłem wtedy na innym etapie edukacji, więc nie chcę stawiać wniosków zdecydowanych. We Władcy Pierścieni było dosyć dużo przesunięć znaczeń względem Tolkiena, jedne wynikały z samej istoty przekładu intermedialnego, inne z różnic kulturowych. Choćby stosunek pisarza do przemocy – dwa rozdziały batalistyczne (Helmowy Jar i Pola Pellenoru) należą do krótszych w książce. Fabuła eposu wymagała wojny, ale pisarzowi osobista trauma nie pozwalała na szczegółowe podniecanie się walką. Stąd m.in. wiem na pewno, że Hobbit jest bardziej tolkienowski od WP, ale z tym „arcy” bym już się zastanowił, zważywszy choćby na sekwencję ucieczki od goblinów sprawiającą wrażenie, że ktoś podłączył ekran kinowy do Playstation 3.

  2. Odnośnie tekstu Franaszka – niech przemówi cytat:

    „Oto moment, gdy w nieporadny film wkrada sie prawda. Tak właśnie, nawet ta pokraczna figura potrafi czy musi kochać, także ona oddaje się uczuciu: cała i bezbronna. Gollum miał skarb, wokół którego zbudował własne istnienie – i właśnie go utracił. W koncu i my wszyscy, gollumowie uporczywej codzienności, wiemy coś o tym, nieprawdaż?”

    Cóż więcej dodać…

  3. Do pk i hm: esej Franaszka jest świetny i okropny zarazem. Włos mi się Jerzy na głowie, kiedy z solenną powagą wytacza największe literackie działa (jakie kluczowe nazwisko XX-wiecznej prozy tam nie pada?!) opisując… hollywoodzki film! Totalne nieporozumienie, kiedy zaciekły literaturoznawca bierze się za kino, przykładając do niego miarki wypracowane przy okazji pracy nad „Miłoszem”. Te same zgrzyty pojawiły się przy okazji jego „Smugi Cienia”, eseju o „Skyfall”, w którym Joseph Conrad pojawiał się w co drugim akapicie.

  4. Bardzo ciekawie napisane.
    Dobrze powiedziane, że trzeba wytrenować własne patrzenie. Ja widziałem Hobbita na razie tylko raz, i były momenty, kiedy nie nadążałem.
    A sam film, jest zdecydowanie dobry, i zachęcam każdego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *