Długo wydawało mi się, że wielbiciele czytania to jacyś wybrańcy losu, szczególne, chociaż niekoniecznie wybitne, jednostki. Stereotypowy obraz czytelnika, który powstał w mojej głowie, wyglądał mniej więcej tak: jest to ktoś, kto czyta obsesyjnie, namiętnie i dużo odkąd tylko nauczył się składać literki.
Czyta wszystko, nie wybrzydza, wszystko mu się podoba. Ewentualnie ktoś, kto przeczytał Harry’ego Pottera i zorientował się, że wciągająca książka to coś na miarę fajnej gry komputerowej. Jeśli ktoś już zaczął czytać, tak czyta dużo do dzisiaj. Brakowało w tym obrazie miejsca na późną inicjację w czytelnictwo – inicjację, której jestem świetnym przykładem.
Powyższy obraz powstawał oczywiście przez takie, a nie inne otoczenie. Miałam wokół siebie ludzi uwielbiających książki – raczej pojedyncze jednostki niż większe grupy. Moja przyjaciółka odkąd tylko nauczyła się czytać, pochłaniała chyba wszystko, co jej wpadło w ręce, bo zawsze czytała bardzo szybko. Trochę jej tego zazdrościłam, czułam, że dla mnie przeczytanie książki to dużo większy wysiłek. Jeśli jakaś książka mnie nie interesowała, czytałam na siłę, a lektura była bolesna i niemiłosiernie długa. Ale mama przyjaciółki zawsze powtarzała, że jej dziecko jest bardzo zdolne; kontrastował z tym brak zachwytów rodziny nad moim intelektem, byłam więc dzieckiem przeciętnym. Myślałam sobie wtedy, że cóż, trudno, może czytanie nie jest dla mnie.
Nie zniechęciłam się jednak zupełnie. W podstawówce – nie wiem właściwie, czym motywowana – dziarsko maszerowałam do biblioteki i wypożyczałam kolejne książki. Rocznie na moim koncie czytelniczym widniało ponad dwadzieścia tytułów. Dostawałam nagrody, mógł to być powód do dumy, nikt w klasie nie pobił mojego wyniku. Trochę szkoda, że dyplom był wręczany za wypożyczone, a nie za przeczytane książki. Okazało się, że zyskanie gęby wielkiej miłośniczki książek, kogoś, kto ma naturalną potrzebę obcowania z literaturą, nie jest zbyt trudne i nie wymaga większego wysiłku.
Dziwiłam się, jak to możliwe, że nie czytam z wypiekami na twarzy, nałogowo, bardzo często męczę się i nudzę, zaczynam książkę i nie mogę jej skończyć, ale wypożyczam kolejne książki, zawsze więcej, niż jestem w stanie przeczytać. Pewne wyjaśnienie mojego problemu pojawiło się w liceum. Literatura nadal nie budziła we mnie wtedy większych emocji, ale już to, co mówiło się o książce, coś, co miało stanowić jakąś jej esencję, a co zawierało się w miniwykładzie polonisty, było już bardzo ciekawe. Dziwiłam się, jak to możliwe, że sama nie wyczytałam tych wszystkich ciekawych rzeczy z nudnej książki. Wychodziłam wtedy z lekcji polskiego naładowana świadomością, jak wiele się w jakiejś książce mieści i obiecywałam sobie, że muszę ją przeczytać, żeby to wszystko wyczytać, że teraz już zacznę czytać i przeczytam wszystko. Niestety był to słomiany zapał. Kilka celnych zdań o powieści ekscytowało bardziej niż powolne smakowanie książki w celu odnalezienia smakowitych treści. Takiej lektury nadal się uczę. To jest główna przyczyna mojego niedoczytywania, czasem nieczytania – nałogu, którego nabawiłam się w liceum. I tak właśnie zostałam nieczytającą wielbicielką literatury.
Bardzo istotne jest nastawienie do nieznajomego tekstu, to ono ma znaczący wpływ na jego ocenę. Tak tłumaczę sobie liczne przyczyny swojego szkolnego nieczytania. Myślę zupełnie inaczej o książce, której nie znam, jeśli dowiem się, że przeczytam powieść historyczną albo kryminał. Pojawia się u mnie wtedy zniechęcenie nie do pozbycia. Zupełnie inaczej, jeśli przeczytam o powieści celne zdanie, które samo w sobie ma walory literackie. Tak było i będzie. Gotowa podpisać się pod tą tezą już w liceum, swobodnie i bez wyrzutów sumienia rezygnowałam czasem z czytania lektur. Po przeczytaniu tego, co o Złym Tyrmanda miał do powiedzenia Gombrowicz, wiem, że to dobra książka i nie muszę jej czytać, żeby mieć tę wiedzę. Z drugiej strony myślę – myślę, bo nie jest to przekonanie poparte licznymi przykładami – że to ogromna przyjemność przeczytać książkę, której recenzje mnie ekscytują, że lektura będzie ogromną przyjemnością i jednocześnie potwierdzeniem obietnic krytyków.
Na studiach również zdarzało mi się praktykować nałóg z liceum. Chciałabym powiedzieć, że to mój wyraz buntu, odwagi i zaradności – nauczyłam się rozmawiać o książkach, których nie czytałam, zanim przeczytałam Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało. Prawda jest jednak taka, że sylabusy zajęć historii literatury stanowią dobry trening wspomnianej zaradności, bo często trudno sprostać ich wymogom. Dzisiaj nie potrafię czytać po prostu, bez zostawienia za sobą nawyku nieczytania.
Wykładowcy zachęcają do „twórczego czytania”, prowokują śmiałe wypowiedzi o literaturze, więc nie przejmuję się tym, że zdarza mi się nie doczytać omawianej na zajęciach lektury. Pierre Bayard mówi, że kultura jest opresyjna, sprawia, że ludzie boją się przyznać, że nie przeczytali kanonicznych dzieł. Zaznacza, że wypowiedź o książce to w dużej mierze mówienie o sobie. Jeśli przyjdzie mi spłacić polonistyczny dług i w jakiś sposób zajmować się literaturą zawodowo, będę niejako zmuszona do ekshibicjonizmu i zdawania relacji z tego, co też wyczytuję, ale też z tego, co wczytuję w książki. Skoro już jako profesjonalny czytelnik będę mówić o sobie, nie muszę przejmować się tym, że powinnam nadać temu jakąś ciężką formę. Można przecież (jak A.Z. Makowiecki) „wyznawać zasadę, że po gmachu kultury nie należy się poruszać jak po świątyni i z miną wyższego wtajemniczenia, ale spacerować (nawet z rękami w kieszeniach) jak po własnym, niby znanym, ale odkrywanym ciągle na nowo domu”.
*
Kim jest się wobec nieprzeczytanej książki? Niezapisaną kartą, która wypełni się informacjami, wspomnieniami, tym wszystkim, co literatura robi z czytelnikiem? Kimś, kto podpisze się pod wyznaniem „Ileż razy, żeby nazwać, co czuję, musiałem to najpierw przeczytać”? A co, jeśli jest wręcz przeciwnie? Bohater Cząstek elementarnych czytał Kanta, gdy był dzieckiem, tylko po to, żeby utwierdzić się w tym, co już wiedział. Co, jeśli czyta się także z potrzeby potwierdzenia własnych przemyśleń?
Justyna Kot
Zobacz także:
Obawiam się, że po przeczytaniu ,,Złego” zmienisz zdanie i o nim, i o Gombrowiczu. Może to wina epoki, może śmierdzącego egzemplarza (niby szczegół, a jak boli!), w każdym razie szczerze tej książki nie lubię i nie widzę w niej nic odkrywczego. Dziwię się, że w ogóle ktoś o niej pamięta, ba, w tym serwisie napotkałam aż dwa wspomnienia o ,,Złym”, czyli ,,chodzi”.
Mimo że czytam od dziecka i nie wyobrażam sobie siebie bez książek również lubię, kiedy ktoś inny mi je,, tłumaczy”. Wyrażanie opinii, dyskusja nad książką, nawet wytykanie jej błędów to trochę jakby pisanie jej od początku na własną modłę. Względnie słuchanie, jak ktoś by ją ,,napisał”. Czytałam ,,Zbrodnię i karę” dwa razy zanim trafiła mi się jako lektura i przenigdy nie przyszło mi do głowy, że może to być opowieść o sporze racjonalnego myślenia z uczuciami. Nawet mi takie zagadnienia nie mignęły, tymczasem moja polonistka pełne 50 minut zbierała dowody, że tak właśnie jest. I muszę teraz jeszcze raz przeczytać, żeby tą sprawę dokładniej przebadać…
Mówienie o rzeczach których się nie czytało to jednak głównie na egzaminach….Jeżeli się igra z ogniem i bierze za omawianie Różewicza nie przeczytawszy ,,Kartoteki”. Nie polecam.
Bo też nikt chyba nie mówi o „Złym”, że jest odkrywczy. To książka dobra, a nie odkrywcza. Odkrywcza może być encyklopedia, bo wiele wiadomości przed czytelnikiem odkrywa, ale czy jest przy okazji lekturą wciągającą, to kwestia dyskusyjna. Zły wciąga i w tym jego siła – jest opowieścią, a literatura jest między innymi (a może nade wszystko) właśnie sztuką opowiadania.