
Gocław najlepiej czuje się wiosną. W ciepły majowy wieczór, gdy idzie się osiedlową uliczką, a pnącza bzu ocierają się o poręcze klatek schodowych, psie siki parują z trawników, a jeże tuptają w tę i z powrotem. Serce staje w poprzek, a z zatok jarzmowych ścieka woda. Takie emocje. Maj daje nadzieję na lepsze. Wprawia w mikrodrgania betonowe ściany blokowisk, pobudza żelbetonowe konstrukcje, wstrząsa krawężnikami. Ktoś kto ma serce waciane nie pozostanie obojętny na ten widok.
Gocław to miejsce niezwykłe choćby z powodu samego układu urbanistycznego. Wystarczy spojrzeć na mapę i dostrzec jego eliptyczny kontur – Gocław jest jajem. Osiedle, podzielone jak tort na cztery mniejsze podosiedla – Jantar, Iskrę, Orlik i Wilgę, wraz z Przyczółkiem Grochowskim i Kępą Gocławską, powstało w latach osiemdziesiątych. Choć jego pamięć sięga schyłku komuny, rozwijało się już w wolnej Warszawie, na co wskazuje wyłaniająca się zewsząd kostka Bauma oraz wszędobylskie ogrodzenia. Kiedyś było tu lotnisko, teraz jest blokowisko. Z czasów lotniska Aeroklubu Warszawskiego pozostały nieliczne betonowe płyty lotniskowe oraz budynek hangarów, mieszczący obecnie kilka firm prywatnych, piekarnię oraz klub nocny „Explosion”, który przyniósł osiedlu wątpliwą sławę.
Każdy jest skądś. Ze Lwowa, ze Szczecinka spod Poznania. Długo nie zdawałam sobie sprawy z tego, że zdaniem ludzi z zewnątrz, ja jestem po prostu z BLOKOWISKA. To złowieszcze słowo wypływało na powierzchnię dyskusji dość często. Kiedy zaczęłam wyjeżdżać na kolonie z dzieciakami z różnych części Polski, szybko zorientowałam się, że moje Gocławskie centrum świata to dla innych koniec świata. Długo nie mogłam się temu nadziwić, jak i temu, że dla moich warszawskich znajomych zza drugiej strony Wisły przyjazd na Gocław to wyprawa tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Do siedliska zła, zalążka młodocianych gangów samochodowych, dealerów narkotykowych i przestępczości, które określali ogólnym mianem – Praga. Dziwiło mnie to tym bardziej, że od dziecka rozróżniałam podział na Pragę Północ i Pragę Południe, potrafiłam wskazać gdzie jest Grochów, Saska Kępa i Kamionek. I Ktoś nagle na jakiejś domówce na Bemowie wpierał mi, że jestem z Pragi. Więc tłumaczyłam grzecznie, że nie, że z Gocławia jestem… Ale Ktoś skwitował całą dyskusję słowami: „Przecież to to samo”. I tyle było z mojej znajomości topografii warszawskich dzielnic.
Warszawskie osiedla mają w sobie wiele z atmosfery prowincjonalnych miasteczek, smaczek dulszczyzny i zaściankowości. Ciasne pokoje, klatki schodowe i prześwity między blokami sprzyjają poczuciu swojskości. W bloku z wielkiej płyty żyje się jak w małej wiosce – wszyscy o wszystkich wiedzą więcej, niż ty sam wiesz o sobie. Wiesz kiedy lokator z góry ma rozwolnienie, wiesz kiedy począł się twój mały sąsiad, wiesz to i owo. Blok integruje społeczność lokalną. Jak masz szczęście, to od toalety sąsiada oddziela cię ściana działowa, jeśli nie, słuchasz co wieczór pięknego koncertu łazienkowego. Jest miło, czasem czujesz wstyd i niedowierzanie, małą konsternację, ale z czasem przyzwyczajasz się, że tak jest. Łatwiej zrozumieć różnicę między realizmem a naturalizmem.
Jedna z najwcześniejszych reminiscencji mojego dzieciństwa jest bezpośrednio związana z betonowymi murami osiedla, wokół których przyszło mi dorastać. Pamięć dziecka sięga bardzo daleko, w głąb myśli i uczuć, a wyraża się w synestezji dźwięków, barw i zapachów. Moje wspomnienie nie nosi w sobie znamion traumy, a jednak z jakichś powodów wydaje się żywe. Jest na wyciągnięcie ręki, ale gdy po nie sięgam, zaraz oddala się i znika. Nie można go złapać i przyjrzeć się jak drogiej błyskotce. W moim wspomnieniu jest pełnia lata. Mam zamknięte oczy, leżę na łóżku. W telewizji puszczają „Truskawkowe studio”, ale zza otwartego na oścież okna słyszę muzykę – niesie się przez zaduch lipcowego upału. Powietrze stoi. Niczym fatamorgana dochodzą do mnie dźwięki piosenki puszczanej gdzieś z ósmego piętra – Toni Braxton (mam może 6 lat, jeszcze nie wiem co znaczy „unbreak my heart, say you love me again”, jednak mając w pamięci teledysk obejrzany sto pięćdziesiąt razy na kanale MTV, projektuję w głowie moje przyszłe tragiczne, urojone losy – „I cry for milion nights, unbreak my heart….”). Jest sobotnie, wczesne popołudnie. Na całym Gocławiu panuje okołoobiadowa cisza przed burzą. Łyżki dzwonią o wazy, z okien unosi się charakterystyczny smrodek gotowanego kalafiora, ktoś robi zasmażkę – czuć to, zapachy idą do góry. Mam szczęście że mieszkam na drugim piętrze. Dzieci wracają z podwórek do swoich domów. Czas na obiad. Godzina czternasta z zegarkiem w ręku.
Po sobotnim obiedzie wszystkie dzieci wychodzą na dwór. Jedne niosą w ręku ćwiartkę słonecznika, oderżniętą kuchennym tasakiem przez matkę (reszta dla ojca), inne wynoszą schowaną w bucie złotówkę na chipsy Ruffles (te najlepsze, karbowane). Każdy kieruje się na miejsce zbiórki – osiedlowy trzepak. Ktoś wprowadza samochód na rampę (jak się później okazuje – kanał samochodowy najazdowy). Większość samochodów na osiedlu to polonezy i skody, do tego nieliczne maluchy i syrenki, rzadziej wartburgi i duże fiaty. Komu samochód się zepsuje, wjeżdża na rampę i sam naprawia (lub robi to sąsiad Heniek, który lepiej zna się na samochodowych historiach – wymienia olej, klocki hamulcowe, tarcze i inne zardzewiałe śruby). Swoją drogą, nie zauważyłam, kiedy z osiedla usunięto wszystkie rampy spotykane na każdym kroku. Stały zwykle obok trzepaków. Poręcznie.
Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że w pewnym czasie jakieś niewidzialne ręce usuwały z osiedla wszystkie relikty mojego dzieciństwa, wtopione w osiedlową przestrzeń. I tak nagle zaczęły znikać trzeszczące domofony, stare skrzynki na listy, rzeczone rampy do napraw samochodowych. Minęło wiele lat, zanim zorientowałam się, do czego naprawdę one służą. Zadziwiające, że jako kilkuletnia dziewczynka myślałam, że były to sprzęty do zabaw dla dzieci, coś jakby letnia zjeżdżalnia, a raczej „zbiegalnia” lub punkt widokowy, podjazd zamku, cokolwiek dzieci sobie wymyślą.
Na nowych osiedlach nie montuje się trzepaków, ponieważ trzepanie dywanów jest zakazane ze względu na hałas i unoszący się kurz. Gdzie w takim razie dzieci się bawią? Gdzie dyskutują o poważnych sprawach?
W osiedlowo-podwórkowym życiu nie było nudy. Nikt nie znał takiego pojęcia. Nuda była w domu, jak się było samemu. Kiedy tylko wychodziło się na dwór, od razu pojawiały się niezliczone możliwości twórcze. Wszystko z niczego. Potrafiliśmy bawić się we wszystko, gdziekolwiek: w kapsle, w kwadraty, w ślepca, w chowanego, w kolejarza (wersja z trzepakiem), w raz dwa trzy, Baba Jaga patrzy, w gąski, gąski do domu. Jeden dzieciak rzucał pomysł, drugi ustalał reguły, trzeci sprawdzał je w praktyce, czwarty dostosowywał. Często zabawy były jednorazowe, ale pamięta się je do dziś. Chodziło akurat o tamte okoliczności, tamten dzień, tamtą pogodę. Miały swoją fabułę.
Koleżanka z podwórka uwielbiała Michaela Jacksona. Kiedy wyszło na jaw, że gwieździe odpadł nos, nikt nie zaśmiał się tego dnia. To był jeden z momentów inicjacji. Siedzieliśmy wtedy chyba na drzewach, mało się rozmawiało.
Z piosenek „Sialala mydełko fa” i „Barabarabara riki tiki tak”, nikt nie wyłapywał zbereźnych aluzji a piosenka „To nie ja byłam Ewą” była po prostu opowieścią o tym, że ktoś nie był Ewą. Opowieścią zaśpiewaną oczywiście z pasją, kilkoma oktawami. Każdy to doceniał. Onieśmieleni tym sukcesem wszyscy oglądaliśmy każdą edycję Eurowizji, aż dorośliśmy.
Z uwagi na moją dociekliwość i niechęć do stawiania smutnych hipotez, dokonałam rzetelnej obserwacji etnograficznej większości podwórek na Gocławiu obecnie, biorąc pod uwagę następujące zmienne: pora roku, dzień tygodnia (dni robocze, dni wolne), porę dnia (z rozróżnieniem na przedpołudnie, popołudnie i wieczór), okres szkolny (miesiące szkolne, miesiące wakacyjne). W większości powyższych – brak dzieci. Być może komunikują się przez sieć internetową w grupie „Gocławskie dzieci”, ale do tych już nie dotarłam.
Za każdym razem kiedy wracam z jakiegoś pięknego miejsca na Gocław, czuję ulgę. Pojawia się to niezauważalne ukłucie w sercu, to ciepło w dole brzucha, że wszędzie dobrze, ale… wiadomo. Moje ulice, moje bloki, moje chodniki i rynsztoki.Jako że na Gocławiu się urodziłam i wychowałam, dzielę czasy mojego gocławskiego życia na trzy epoki – dzieciństwo i wczesną młodość, młodość oraz życie po pojawieniu się klubu muzycznego „Explosion”. To nie tak, że gardzę tym miejscem. Nie. Gdybym jednak, czysto hipotetycznie, mogła wyobrazić sobie restaurację McDonalds na Giewoncie, to uczucie towarzyszące mijaniu podczas wieczornego spaceru po niegdyś zacisznym zakamarku Gocławia tego właśnie klubu, jest podobne. Nie idzie. Nie pasuje. A jednak z czasem powszednieje i ostatecznie można się przyzwyczaić. Nawet zaakceptować lub traktować z pełną obojętnością. Jednak jeśli ma się świeżo w głowie wspomnienia tych wysuszonych słońcem pól w środku miasta, gdzie chwasty rosną po kolana, a dzieciaki ganiają się w trawie i jedzą porzeczki prosto z krzaka – trudno przyzwyczaić się, że na tej przestrzeni zamiast drzewa wyrósł „klub”, różowo-skajowy klub muzyczny, do którego zjeżdża się młodzież z najodleglejszych mieścin województwa mazowieckiego. I bawią się tam. Duszno robi się w czerwcowe noce gdy widzisz tuptające zygzakiem białe kozaki.
Gdy wreszcie udało mi się wyrwać z gocławskiego żelbetonowego areału, zdałam sobie sprawę z tego, że zawsze zabieram go ze sobą. Był i jest moim nadbagażem. Zbędnym kilogramem w ciężkim plecaku, który niby nie ciąży na tyle, aby chcieć się go pozbyć, ale jednak jest, bo czuć go choćby w ramionach. Gocław mnie uziemił. Tobołek gocławski jest trudny do uchwycenia. To cały arsenał wspomnień, zdarzeń, historii i ludzi, który znacząco wpłynął na postrzeganie świata. Wspomnienia warszawskiego osiedla Gocław lat dziewięćdziesiątych nie są już tak żywe jak kiedyś – rozmyły się gdzieś między pierwszym tanim winem pisanym patykiem a egzaminem dojrzałości.
Kamila Kamińska