José Mourinho. Chwała i upadek

Ilustracja: Łucja Stachurska

José Mourinho był w swoich najlepszych latach tricksterem piłki nożnej. Duchem zmiany. Samotnym awanturnikiem wyrzucanym przez sędziów na trybuny, a jednak wygrywającym, bo z trybun ukradkiem dyktował asystentowi instrukcje przez telefon. W jego karierze antybohatera był jeden moment najwyższej chwały, prawie już zapomniany.

Antybohater zawsze kontruje jakiś ideał. Dziesięć lat temu niekwestionowanym ideałem futbolu była Barcelona. Lionel Messi i Pep Guardiola, dwie niewinne owieczki, stawali się „żywą legendą”, dziennikarze cmokali o pięknie katalońskiego stylu piłki nożnej, dla mnie nieznośnie nudnego.

Nie da się ukryć, że był to styl skuteczny. FC Barcelona zgarnęła w roku 2009 sześciokrotną koronę, wszystkie możliwe trofea klubowe – nikt wcześniej tego nie dokonał – i w 2010 roku chciała powtórzyć wyczyn. Jej zawodnicy mierzyli po 170 centymetrów wzrostu, oszałamiali przeciwników tańcem podań i wjeżdżali z piłką do bramki. Tworzyli też trzon reprezentacji Hiszpanii, która zdobyła mistrzostwo Europy i na którą czekał tytuł mistrza świata. Mały superbohater – prawie skrzywdzony przez los Messi, niewysoki król futbolu, najgroźniejszy napastnik na świecie, potencjalny Greatest Of All Time – przesłonił nawet wysokiego, przystojnego południowca, władczego Cristiano Ronaldo. Grupa Dawidów nie raz, ale notorycznie ośmieszała Goliatów. Od lata 2010 roku, kiedy José Mourinho został trenerem Realu Madryt, zanosiło się na nieustające igrzyska, media trąbiły o każdym kolejnym El Clásico. Jednak interesujący mnie moment wydarzył się nieco wcześniej.

W tamtym czasie Mourinho jako jedyny trener mógł rzucić wyzwanie świętej Barcelonie. Wygrał Ligę Mistrzów z Porto, a Romanowi Abramowiczowi pomógł zdobyć pierwsze mistrzostwa Anglii z nową, zamożną dzięki funduszom oligarchy Chelsea.

Czerstwy, niedogolony, szyderczy, Mourinho szkolił się w Barcelonie, pracował tam jako tłumacz, o mały włos nie został jej trenerem, ale nigdy nie zamierzał kopiować stylu gry Guardioli. Budował alternatywną narrację, w której nie było miejsca na estetykę tysiąca podań i 70% possession w każdym meczu. Na boisko wpychał po kilku defensywnych pomocników, napastnikom kazał harować przy odzyskiwaniu piłki, a wyników 1-0 bronił w formacji 5-4-1. Był ahistoryczny, ignorował postęp. Kiedy jego Chelsea w drodze po mistrzostwo Anglii wygrywała z Manchesterem United 1:0, utrzymując 30% posiadania piłki na własnym stadionie, Jonathan Wilson komentował, jak tysiące ekspertów przed nim: „Mourinho wierzy w futbol reaktywny. Zawsze był wygnańcem, outsiderem, a teraz rozkoszuje się rolą mrocznego władcy [the dark lord]”.

Moment chwały

Wyjątkowy moment w karierze Mourinho przypadł na czas kojarzący się pewnie z prehistorią dzisiejszej piłki nożnej. Jednak – jak wskazują znawcy[1] – był to jeden z pierwszych wielkich półfinałów, które podziwiamy w tej dekadzie w Lidze Mistrzów. I był to pojedynek taktyczny, a nie popularne ostatnio w LM zawody w strzeleniu jak największej liczby bramek. Mam na myśli dwumecz w półfinale Ligi Mistrzów wiosną 2010 roku, kiedy Inter Mediolan, zespół Mourinho, rzucił wyzwanie Barcelonie, w tamtym okresie niezwyciężonej.

Pierwszy mecz rozegrano w Mediolanie, Inter wygrał 3:1 (28% posiadania piłki). Gole zdobyli typowi żołnierze Mou, gwiazdorzy z drugiej linii, zdolni, jak się mówiło, walczyć za niego aż do krwi: Sneijder, niechciany w Realu Madryt, Maicon, który zostawił na boisku parę zębów, Milito, napastnik z gracją faceta biegnącego do sklepu po ostatnie piwo. Zwycięstwo Interu było zaskakujące, ale wyglądało na okazjonalny błąd systemu. Przez kilka sezonów z rzędu Barcelona zawsze grała rewanż w LM u siebie i przeciwnik mógł być pewien, że dostanie co najmniej dwie-trzy bramki do zera. Inter mógł w drugim meczu przegrać jednym golem.

W 26. minucie rewanżu, przy stanie 0:0, doszło do żałosnego incydentu – Sergio Busquets udał, że Thiago Motta z Interu zadał mu cios w szyję, Włoch dostał czerwoną kartkę[2]. Mourinho nie miał innego planu, jak tylko się bronić, a Guardiola – jak przeprowadzić jedną z typowych barcelońskich egzekucji. Ludzie Mourinho cofnęli się do własnego pola karnego i w całym meczu trzymali piłkę przez zaledwie 13,6% czasu gry – to jeden z rekordów Ligi Mistrzów, niespotykany wymiar rezygnacji.

Czy nie jest sztuką stawianie autobusu w polu karnym? (to powiedzenie wymyślił Mourinho). Poezję bloków, wślizgów i przechwytów zrozumiemy, jeśli nigdy nie mieliśmy fantazji o zdobywaniu pięknych bramek, jeśli na boisku nie wybiegaliśmy poza blok obronny, jeśli lubiliśmy upokarzać napastników. Jaki mecz emocjonuje bardziej niż jednostronne oblężenie? Kiedy obrońców nie stać na żaden wypad z twierdzy, kiedy każdy odbiór i każdy skok bramkarza muszą być idealne?

Meczu z takim napięciem nie widziałem wcześniej ani później. Tylko zdumiewające zwycięstwo Chelsea (pozbawionej Mourinho, ale przez niego wychowanej) nad Barceloną w 2012 roku, również w półfinale, a potem podobnie defensywny finał z Bayernem, mogły się mierzyć z tamtą walką. Każda sekunda na krawędzi fotela. Xavi od niechcenia rozrzucający podania na krawędzi pola karnego Interu – a tak naprawdę zablokowany. Messi w szóstym, siódmym, ósmym dryblingu – zawsze trzej, czterej zawodnicy Interu wokół niego, chcący go zatrzymać za wszelką cenę.

Tamtego wieczoru nad Europą rozpływały się westchnienia Eyjafjallajökulla, które zatrzymały ruch lotniczy. Wyznawcy Barcelony twierdzą, że Messi i koledzy przegrali w Mediolanie, bo musieli dojechać na mecz autokarem, a ich zmęczone nogi nie trącały futbolówki z typowym luzem. Ergo: bogów futbolu powstrzymał sam wulkan, a nie José Mourinho. Wróćmy jednak na murawę Camp Nou. W 84. minucie pysznego gola zdobył Gerard Piqué[3]. Zostało 6 minut bombardowania pola karnego. W doliczonym czasie do siatki trafił niechciany w Barcelonie Bojan. Sędzia nie uznał bramki, bo również niechciany Yaya Touré wcześniej dotknął piłkę ręką[4]. Inter przechodził do finału LM, który zresztą wygrał dość łatwo z Bayernem (30% posiadania piłki). Mniejsza o finał. Wszyscy wiedzieli, że to w półfinale na Camp Nou wydarzyła się historia. Barça straciła szansę na obronę trofeum, ale, co ważniejsze, poległa jej wizja futbolu. Po ostatnim gwizdku nad Mourinho i jego ludźmi włączyły się zraszacze.

Witold Gombrowicz:

Pojechaliśmy do Tigre. To delta Parany. Płyniemy motorówką po ciemno i cicho ścielącej się tafli w gąszczu wysp. Zielono, niebiesko, przyjemnie i zabawnie. Przystanek i wsiada dziewczę, które… Jak powiedzieć? Piękność ma swoje tajemnice. Wiele jest pięknych melodii, ale tylko niektóre są jak ręka która dławi. Ta piękność była tak „biorąca” że wszystkim zrobiło się dziwnie a może nawet wstydliwie – i nikt nie śmiał zdradzić się z tym, że się jej przypatruje, choć nie było oczu, które by ukradkiem nie podglądały jej olśniewającego istnienia.

Wtem dziewczę najspokojniej zaczęło dłubać w nosie[5].

Królowie stylu mają zazwyczaj jakąś brzydką wadę, ułomność, małość w tym całym pięknie i wielkości. Antybohaterowie sprowadzają do parteru ich wzloty, a zarazem przypominają o pięknie porażek, o niesłychanej gamie piękna alternatywnego wobec tego, które uznała większość. Mourinho pobiegł do narożnika stadionu, by cieszyć się z kibicami Interu[6], potem spacerował w sztucznym deszczu.

Zapowiedź zmierzchu

Dzień chwały Mourinho był już dawno temu. Zdawało się wtedy, że epopeja dopiero się rozkręca – a po 2010 roku było już tylko gorzej. Antybohater to albo ktoś, kto nieustannie powraca, by zwyciężać, albo ktoś, kto należy już tylko do historii, a jego sukcesy są niegroźnym wspomnieniem. Mourinho reprezentuje raczej ten drugi typ.

Przez chwilę jego Real toczył nierówną walkę z Barceloną, zdołał nawet wyrwać jej mistrzostwo Hiszpanii. Ale czary Mourinho nie działały w Lidze Mistrzów: zatrzymywał się najdalej w półfinale. Byłoby to mało istotne w przypadku trenera-stylisty (Guardiola wygrał LM ostatni raz w 2011 roku, ale jego renoma jest nienaruszona), lecz Mourinho chlubił się skutecznością. Zespoły grające z jego Realem, Chelsea czy Manchesterem United nadal mogły liczyć na dziwaczne niegodziwe zagrywki, takie jak posłużenie się rezerwowym bramkarzem Jerzym Dudkiem w charakterze posłańca, by Sergio Ramos i Xabi Alonso z Realu umyślnie postarali się o czerwone kartki w fazie grupowej LM (dzięki czemu wyczyścili konta i uniknęli zawieszenia w fazie pucharowej rozgrywek). Kiedy jednak sukcesów zabrakło, media i kapryśni właściciele klubów skoncentrowali się na ekscesach. Antybohater bez wybitności nie może być lubiany.

Jeszcze w Realu Mourinho doznał fatalnego urazu w zetknięciu z pełną gwiazdorów szatnią, spragnioną triumfu w LM. Winą za przegrane spotkania zaczął obarczać piłkarzy, wcześniej zawsze brał ją na siebie. Stał się bohaterem tragicznym: jego oczywiste błędy widziały miliony widzów na całym świecie, a on sam sprawiał wrażenie, że nie potrafi ocenić sytuacji. Dawniej doskonale radził sobie z kryzysami,  po wpadkach jego zespoły odpowiadały seriami zwycięstw i kanonadami bramek. Stopniowo zatracił umiejętność odradzania się. Drugi epizod z Chelsea skończył się dla Mourinho tak samo przykro, jak ten pierwszy. Potem zajął przeklęty stołek trenera Manchesteru United i stamtąd też go wyrzucono. Tymczasem nawet Barcelona zagubiła gdzieś swoją tiki-takową tożsamość, zaczęła grać bardziej pragmatyczny futbol, dominację w Lidze Mistrzów oddała jednak Realowi. Guardiola, dziś prowadzący Manchester City, pozostaje w awangardzie światowej piłki, a na jego głównego rywala wyrósł Jürgen Klopp, trener Liverpoolu.

Lubiłem tiki-takę, bo mogłem ją nienawidzić. Incydenty z udziałem Mourinho zawsze mnie cieszyły. Wsadzanie palca w oko Tito Vilanovie, asystentowi Guardioli, podczas jednego z przegranych meczów było oczywiście niegodne, ale skrycie miałem satysfakcję z całego spektaklu. Porażki Barcelony z zespołami Mourinho, potem z Bayernem, z Atlético Madryt, porażki Hiszpanii z Holandią, Włochami czy z Rosją sprawiają mi od lat szczególną przyjemność. Szkoda tylko, że to drużyny nie prowadzone przez Mourinho okazały się najbardziej skuteczne w tłamszeniu Barcelony/Guardioli, zaś sam Mou, zdaniem wielu ekspertów, wypadł z obiegu i kiedy zaczynałem pisać ten tekst, nie miał pracy oprócz występów w telewizji „Russia Today”.

„Zawsze byłem pokorny”

Nagle wydarzyło się coś, co dawniej byłoby niemożliwe: 20 listopada 2019 roku José Mourinho został trenerem Tottenhamu, najbardziej pechowej (zazwyczaj z własnej winy) spośród wybitnych drużyn Anglii. Do żadnego z wielkich klubów nie przychodził w trakcie sezonu, kiedy nie może dokonać potrzebnych transferów ani w komfortowych warunkach wpoić zawodnikom miłości do trenera. Na pierwszej konferencji prasowej powiedział zaskakujące słowa: – Zdaję sobie sprawę, że popełniałem błędy. Jestem wystarczająco pokorny, by przeanalizować to, co zrobiłem, i nie oskarżać nikogo innego. – Kiedy spotkałem cię 15 lat temu – powiedział dziennikarz – obaj mieliśmy mniej siwych włosów, mówiłeś, że jesteś „The Special One”. Zuchwałość czyniła cię wtedy największym z trenerów. Nie obawiasz się, że stracisz to przez pokorę? – Nie, zawsze byłem pokorny, ale wy nigdy tego nie rozumieliście. Byłem zawsze pokorny, na swój sposób.

Mourinho osiągał sukcesy, dopóki panował nad niepowstrzymaną, oportunistyczną machiną, wielogłowym geniuszem futbolu, ale ten geniusz do niego nie należał i w końcu sam go prześcignął. Pierwsze trzy mecze z Tottenhamem wygrał 3:2, 4:2, 3:2. Nie można nie zadać pytania: może Mourinho powrócił, by znowu zwyciężać? Żeby się to spełniło, musiałby przekroczyć samego siebie.

Przemysław Batorski

 

[1] https://www.independent.co.uk/sport/football/european/inter–milan–vs–barcelona–inside–story–champions–league–2009–2010–retrospective–guardiola–mourinho–a9127801.html

[2] https://www.dailymotion.com/video/xp70cm

[3] https://www.dailymotion.com/video/xd4780

[4] https://www.youtube.com/watch?v=cPgD1SDz_Tw

[5] Witold Gombrowicz, Dziennik 1953-1969, posłowie W. Karpiński, Kraków 2013, s. 109.

[6] https://www.youtube.com/watch?v=eC7Rxy0G4U8

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *