Klechdy świętokrzyskie – gawęda turystyczna (część 1)

Fot. Paweł Cieśla Staszek_Szybki_Jest
Fot. Paweł Cieśla Staszek_Szybki_Jest

Nie muszę szukać przyjaciół, z którymi pojechałbym do Kielc. Większość z nich wciąż tam mieszka i podobnie jak ja pochodzi z serca Gór Świętokrzyskich.

Tekst ten jest poniekąd odpowiedzią na „Lata dziewięćdziesiąte” Tomka Jędrzejewskiego. Nie mam zamiaru dyskutować z autorem „Lat…” na temat jego wizji tamtego czasu. Do napisania własnego artykułu pcha mnie raczej chęć utrwalenia pewnej mitologii; tak jak bowiem Warszawa ma swój zbiór legend potransformacyjnych w rytmie motylków, dziesiony i kładki nad Ostrobramską, tak Kielce też są pełne miejsc i fraz, które albo przepadły w otchłani dziejów, albo przetransformowały się w przedziwne legendy pozbawione źródeł. Tych ostatnich nikt nie kojarzy albo po prostu pamiętać nie zamierza. Ów mało sympatyczny, ale zmrożony już w przeszłości czas – kiedy nie tylko w nocy, lecz także za dnia można było i oberwać, i jeszcze myśleć o tym, że przecież mama posłała po ziemniaki i śmietanę, tę osiemnastkę w zielonej butelce – wspominam podobnie jak autor artykułu o Warszawie: z mieszaniną zadumy, nostalgii i lekkich dreszczy.

Chciałbym tylko przy okazji nieco przesunąć akcent z samego elementu kryminalnego w kierunku pewnych unikatów charakterystycznych dla tego przedziwnego miejsca, jakim jest serce Gór Świętokrzyskch, rzeczy, które pamiętano mniej więcej do końca lat dziewięćdziesiątych. Znikły one w odmętach świętokrzyskiej demencji kulturowej wraz z kolejną Wielką Emigracją, gdy kielczanie na walizach pędzili nie do Ameryki Południowej, a raczej w kierunku Warszawy, konkretniej zaś: słynnym pociągiem pracowniczym na trasie Kielce-Skarżysko-Radom-Warszawa, który z dworca PKP odjeżdżał kilka minut przed szóstą, a w mieście stołecznym lądował akurat kilka minut po dziewiątej.

Dostać w twarz Kielcami

Od pewnego czasu miasto się zmienia. Trudno uchwycić pierwszy moment, w którym Kielce mojego dzieciństwa – zapamiętane jako miejsce zielone i stosunkowo przyjemne – poczęły przekształcać się w betonową pustynię. W obecnych czasach są już nawet strony na Facebooku poświęcone wyłącznie fenomenalnym inicjatywom budowniczym podpisanym przez miłościwie panującego prezydenta Lubawskiego, zwanego czasem pieszczotliwie Lubawszczenką (analogicznie do Kropiwszczenki – byłego już prezydenta Łodzi). Kielce zresztą, jako miasto legendarnie wręcz nieprzyjemne dla podróżnych, siłą rzeczy zmieniły sposób oznajmiania o swoim istnieniu. Dawniej bowiem było nieco inaczej. Miasto powoli nas o sobie ostrzegało. Mam tu na myśli zwłaszcza ludzi podróżujących z tych górnych partii Polski, a jak wiemy z lekcji geografii nad Kielcami znajduje się znacznie więcej Polski, niż poniżej. Do Kielc wjeżdżało się (i wjeżdża nadal) różnymi busami od strony ulicy Żelaznej, a kiedy wybudowano nowe pasy jezdni i wiadukty, to zrobiło się w ogóle światowo, choć wciąż w rytmie Szczerkowej „Siódemki”. Dawniej bowiem do Kielc trafialiśmy powoli. Jechało się przez piękne sosnowe bory, w oddali widać było wielkie płyty, wreszcie – jak pryszcze na twarzy gimnazjalisty – na poboczach wyrastały różne reklamy –Exów czy –Budów, domki i sklepiki. aż powoli, z dobrą anestezją, człowiek trafiał w komunikacyjne serce miasta. To granica linii Mason-Dixon, gdzie z jednej strony straszył hotel „Łysogóry” oraz wybiegająca w nicość odbytnica deptaka (czyli ulicy Sienkiewicza), z drugiej zaś rozkładał się leniwie placyk przed dworcem PKP, za którego torami – czyli właśnie linią oddzielającą Północ od Południa[1] – działa się i wypurchlała[2] druga część miasta.

Teraz niestety, wraz z budową podkieleckich dróg, trasa wygląda inaczej. Nie ma tego przygotowania, nie ma smarowania, słowem – łagodnego wejścia w Kielce. Jedziemy busem, który tylko z nazwy jest polski, oglądamy drzewa i nagle z zaskoczenia dostajemy w twarz środkiem tego szacownego miasta. Jakby kto mocno w mordę dał, ale nie pięścią, a z dłoni otwartej. I sami już nie wiemy, czy to rok 2015, czy jednak wróciliśmy do lat dziewięćdziesiątych. Kielce bowiem wydają się niekiedy splotem świata i światów, pewną osią rzeczywistości, gdzie mieszają się różne czasy.

Szukaj wiatru na dworcu

Gdy wpiszemy w Google słowo, excusez le mot, „piździ” i naciśniemy spację, natychmiast pojawiają się proponowane frazy – pierwsza albo druga z nich to „jak w kieleckim geneza” (mimo że poprawna forma to „kieleckiem”). Internet, o dziwo, nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie; podsuwa raczej próby rekonstrukcji, które jako żywo przypominają językoznawcze wygibasy i próby odtworzenia fonetyki staropolskiej. Aż trudno uwierzyć, że nikomu z okołodwustutysięcznego miasta nie chce się wejść do Internetu i napisać o tym, dlaczego tak strasznie… wieje, czy faktycznie na dworcu czy też nie oraz czemu osiedla Na Stoku i Świętokrzyskie tak często pojawiają się w próbach znalezienia źródła tego powiedzonka. Owszem, na tych dwóch osiedlach wieje potwornie, nie ma tam zresztą zbyt wielu drzew; gdy wjeżdżamy do Kielc od strony Warszawy, widzimy w oddali te kosmiczne habitaty z gierkowskiej płyty, owe bazy księżycowe, po których ludzie poruszają się trzy razy wolniej i tylko lunochodami. Tam jednak tylko wieje. Mocno, owszem, ale na skali wiatru nie jest to jeszcze ten moment. Osiedle Świętokrzyskie w lokalnym dialekcie często nazywano zresztą „Wichrowym wzgórzem”, co udowadnia, że kielczanie, nawet z kręgów kryminogennych, są kompetentni literacko.

Piździło zaś tylko na dworcu. I tu pojawiają się wątpliwości, dworce w Kielcach są bowiem dwa: PKP i PKS. Ten drugi zna cała Polska, gdyż wygląda jak latający talerz. Być może faktycznie jacyś kosmici przelatywali w okolicach naszej planety i usłyszeli, że jest takie miasto, gdzie każdy na powitanie dostaje łomot[3]. Chcieli sprawdzić, co to takiego i tym oto sposobem UFO, zza którego wychyla się kościół Św. Krzyża, straszy do dzisiaj. Dworzec opustoszały po spektakularnej plajcie kieleckiego PKS straszy pustkami. Faktycznie, tam też nieco wieje, lecz bardziej chyba śmierdzi niż wieje, głównie ze względu na załatwiających się gdzie popadnie lokalnych artystów i meneli (w tej okolicy nie do odróżnienia). Pozostaje zatem ostatnia możliwość i to właśnie ona, czyli dworzec kolejowy, jest bazą dla powiedzonka o wyjątkowo mocnym wietrze oraz dawnym województwie kieleckim. Wieje albo raczej – nie ma co kokietować – piździ przeokropnie w zasadzie w kilku miejscach naraz. Po pierwsze, hala dworcowa, wybudowana na początku lat siedemdziesiątych, może i bywa, jak rozkosznie informuje nas polska Wikipedia, funkcjonalna, ale jeśli chodzi o wrażenia estetyczne można je ująć w jednym tylko słowie: Kielce. Przed tym cudem architektury systemu minionego znajduje się plac Niepodległości, który również jest funkcjonalny – stawały tam taksówki, menele oraz lokalna bandyterka. Do dzisiejszych czasów zachowały się głównie te pierwsze. Plac zajmuje, jak nietrudno się domyślić, przestrzeń otwartą, podobnie zresztą jak hala, gdzie nieliczni nieszczęśnicy czekają na zbawienny głos szczekaczki ogłaszającej nadjeżdżające pociągi. Dawniej na pierwszym piętrze hali mieściły się automaty do gier oraz różne inne lokale, których ze względu na wiek zwiedzać nie mogłem, później natomiast cała górna sekcja została zamknięta. W tej chwili jest tam tylko bar z podłymi hamburgerami, kiosk z gazetami oraz wiatr. Wiatr, który stał się po części bohaterem słynnego na całą Polskę frazeologizmu, piździ jednak dopiero na peronach. Te bowiem są otwarte. To znaczy pociąg wjeżdża do Kielc, miasta (było nie było) wojewódzkiego, a podróżnego wita krajobraz rodem z Piekoszowa, Rykoszyna czy innych Kostomłotów[4]. I to właśnie tam znajduje się epicentrum powiedzonka, z którego znane są Kielce.

Miasto bon motów

Onegdaj przy ulicy Żelaznej, czyli – jak pamiętamy – tej, która wiedzie nas do dworca PKP, na jednym z murów widniał napis „Warchoł i pies moim wrogiem jest”. To coś więcej niż zwykłe malowidło naskalne, bo słowo „warchoł” nie oznacza wcale jakiegoś hulaki, lecz najprawdopodobniej mieszkańców Radomia – „radomskimi warchołami” nazwano bowiem protestujących w połowie lat siedemdziesiątych. Obopólna, delikatnie mówiąc, niechęć Kielc i Radomia sięga czasów legendarnych i do dziś zdarzają się szpilki nawet na najwyższym szczeblu. Prezydent Kielc, panujący od czterdziestu kadencji, jakąś dekadę temu przy okazji problemów drogowych wypalił żartobliwie, że to pewnie przez kolegów z Radomia. Wybuchł skandal dyplomatyczny, choć na szczęście mniej więcej tych rozmiarów, co wtedy, gdy nieznani sprawcy zepchnęli z górki starego malucha proboszcza Z. przy parafii św. Maksymiliana Kolbego. Po prawie dwudziestu latach mogę to napisać bez obaw: i moja ręka przyczyniła się do tego niewątpliwego dowodu naukowego na istnienie grawitacji oraz ruchu jednostajnie przyspieszonego. Proboszcz, zwany przez parafian Gargamelem, dawno już zresztą nie żyje, więc nikt się go nie boi.

Innym bon motem, choć już przekazywanym oralnie, jest słowo, które w złagodzonej wersji funkcjonuje jako „łomot”, „bęcki”, „wpierdziel”, przy czym to ostatnie najlepiej oddaje istotę kieleckiego dobra eksportowego. Otóż tak jak Stefan Żeromski, zakochany w świętokrzyskiej przyrodzie, pisał w swych dziennikach, że „nie wie, co to las, ten, kto nie był na Łysicy”, tak nie wie, co to wpierdziel, ten, kto nie był w Kielcach. Nie ma co ukrywać, wpierdziel był elementem kolorytu lokalnego przez całe dziesięciolecia. Fabryki łomotu powoli zmniejszały wydajność produkcyjną wraz z kurczącymi się raptownie latami dziewięćdziesiątymi. Ja sam ostatni raz po mordzie dostałem w liceum, czyli jakoś właśnie na przełomie wieku XX i XXI. Potem było coraz gorzej, czy właściwie lepiej. Teraz zdarzyć się może, że gdy ktoś o pierwszej w nocy przechadza się z rynku (tak, Kielce mają rynek, choć kielczanie niechętnie o tym wspominają) ulicą Bodzentyńską w kierunku tzw. Samolotu oraz ulicy Włoszka, dawnego skinowskiego zagłębia, może on balansować od krawężnika do krawężnika ze smartfonem blado oświetlającym nalaną twarz i twarz ta w jednym kawałku dotrze do portu. Dziesięć lat temu było to nie do pomyślenia. Za ten przykry stan odpowiada moim zdaniem demoniczna trójca: twarde narkotyki, Piaski oraz np. Luton albo Glasgow. Wpływu pierwszego na wydolność ludzkiego organizmu tłumaczyć nie trzeba, na Piaskach mieści się więzienie (a zaraz koło więzienia cmentarz, co jest bardzo wygodne dla wszystkich), Luton zaś to miasto oddalone o kilkadziesiąt kilometrów od Londynu. Latają do niego samoloty linii np. WizzAir. Aby z Luton dostać się do centrum Londynu, trzeba albo dojechać busem (co najmniej 10 funtów) albo pociągiem FCC (co najmniej 13 funtów w jedną stronę). Za kilka funtów mamy już butelkę podłej whisky „Queen Margot”, co, jak myślę, rozwiązuje wiele dramatów logistycznych i egzystencjalnych.

Pośrednio z wpierdzielem łączy się też inne zjawisko, które – nie ukrywam – było jednym z motorów opisu Kielc. Otóż np. przy bazarach (tak, kielczanie mają nie bazar, a bazary, językowo rzecz unikalną w skali krajowej) widnieje taki oto napis: „Gladiatorzy z miasta noży”. Napis jest już nieco zatarty, więc gladiatorzy zapewne walczą w klatkach w Luton albo Glasgow, niemniej jednak ów rysunek naskalny pozostał świadectwem pewnego szlifu charakterystycznego dla naszego miasta. O tym jednak więcej opowiemy w następnym odcinku. Pojawią się wzgórza, rzeki oraz sam diabeł.

Joachim Snoch

[1] Tak naprawdę tory dzielą miasto na Wschód i Zachód, więc nie wiem. czy nie jest to jeszcze okrutniejsze niż Północ i Południe, mimo że „przed” torami znajduje się część wschodnia. Tam – jak widać – jest jednak jakaś cywilizacja.

[2] Por. D. Morrell, Rambo. Pierwsza krew, tłum. R. Stiller, Warszawa 1990.

[3] Oryginalnie to słowo na literę „w”.

[4] Są to realne podkieleckie miejscowości; kto kiedykolwiek widział ruiny ich stacyjek kolejowych, zwłaszcza Rykoszyna, ten wie, o czym mowa.

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *