Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Krótka historia podglądactwa

Ilustracja: Łucja Stachurska
Dzisiaj możemy się zastanawiać nad tym, do jakiego stopnia kino stanowi rewolucję w podglądaniu. Przecież uczestnicząc w seansie nie mamy już wrażenia, że patrzymy na dzieło sztuki, tylko ulegamy iluzji, że to, co widzimy na ekranie, dzieje się naprawdę. Kino do pewnego stopnia stało się więc wizjerem na drugą osobę, na drugie ciało. Wydaje się, że właśnie kultura obrazu w XX wieku, a przede wszystkim kino, stymulowały potrzebę podglądania i jednocześnie na nią odpowiadały.

 

O tym, dlaczego, kogo i przez co podglądamy – z Aleksandrem Kmakiem, antropologiem obrazu i historykiem sztuki, rozmawiają Patrycja Wojda i Tomasz Jędrzejewski

 

Słowo „podglądanie” sugeruje jakąś niską praktykę. Patrzymy na coś z dołu, spod czegoś. Czy jest coś złego w podglądaniu?

Nie umiem dać jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy podglądanie jest dobre czy złe. Jeśli mówimy o czymś niskim, to dlatego, że zamazuje się prosta relacja władzy pomiędzy podmiotami. Z jednej strony mamy kogoś, kto świadomie lub nie wystawia się na pokaz, a z drugiej strony kogoś, kto patrzy i ma władzę nad podglądanym. Może tu dojść do przekroczenia granicy prywatności: ktoś bez zgody drugiej osoby ogląda to, co nie powinno być oglądane.

Czy jest tak, że jeśli patrzę, to mam na to zgodę, a jeżeli podglądam, to znaczy że ktoś mi zakazał oglądania czegoś?

W pewnym sensie. Podglądanie łączy się z przekroczeniem – kojarzy mi się to z angielskim określeniem trespass, czyli „wtargnięciem na czyjąś powierzchnię, własność, bez czyjejś zgody i wiedzy”. Ale nie jest do końca tak, że zgoda totalnie neutralizuje pojęcie podglądactwa. Weźmy pod uwagę kamerki internetowe: podglądanego określa tutaj szczególna sytuacja: „zgadzasz się na bycie podglądanym, może nawet dostajesz za to pieniądze, ale nie wiesz do końca, kto na ciebie patrzy”. Dochodzi wtedy do zachwiania równowagi, destabilizacji stosunku władzy między podglądającym a podglądanym, przez co relacja ta przestaje być czytelna i oparta na prostym dualizmie: uprzedmiotowiony podglądany kontra despotyczny podglądacz.

Kiedy mówimy o podglądaniu, myślimy głównie o podglądającym, który wchodzi na czyjś teren. Ale okazuje się, że to może być też atrakcyjne dla osoby podglądanej.

Tak. Hille Koskela, fińska badaczka, opisywała przypadek JenniCam, uruchomionej w 1996 platformy Jennifer Ringley, która relacjonowała swoje życie kamerką 24 godziny na dobę. Ringley komentowała swój projekt: „pokazuję się nie dlatego, że chcę, żeby mnie ludzie oglądali, tylko dlatego, że nie obchodzi mnie, czy oglądają”. To uświadamia komplikację relacji podglądanego i podglądającego. Nie jest wcale jasne, kto ma większą władzę i kto czerpie większą przyjemność.

Czy nasza rzeczywistość technologiczna – kamerki internetowe, aparaty w telefonach – wymusza na nas rozszerzenie zgody na zakres bycia podglądanym?

Technologia musi przewartościować nasze życie codzienne. Nikogo już nie dziwi widok laptopa z zaklejonym obiektywem aparatu. Ten zaklejony obiektyw jest znaczący, bo pokazuje, że mamy wręcz paranoiczny poziom świadomości bycia podglądanym czy inwigilowanym. Rzeczywiście chyba nie ma już bezpiecznych miejsc – w mieście znajdujemy się przecież pod ostrzałem monitoringu, w komunikacji miejskiej podobnie. Widzę, że w tej sali też jesteśmy pod okiem kamery. Pytanie, na ile wszechobecność podglądactwa podminowuje samą jego ideę, bo może skoro robią to już wszyscy, to nie ma o czym mówić. Skoro niejako przestaje to być praktyka sekretna, niska, ukryta, jeśli żyjemy ciągle produkując i dystrybuując – własno- lub mimowolnie – swoje obrazy, może należałoby przemyśleć przydatność tej kategorii. Interesujące jednak, że w praktyce nie godzimy się na ciągłe bycie na widoku. Nawet teraz jak pomyślałem, że jesteśmy podglądani, to wzbudziło mój niepokój. Nie jest to komfortowa sytuacja, prawda? Zwłaszcza że nie mamy kontroli nad tym, dokąd ten obraz idzie, kto go ogląda, nie wiemy, co jest po drugiej stronie tej kamery. Google Street View, największe chyba współczesne podglądacze przedsięwzięcie, oplatające Ziemię swoim spojrzeniem, też budzi pewien opór – wystarczy przespacerować się po Berlinie, żeby zobaczyć, jak dużo budynków mieszkalnych jest zamazanych, ocenzurowanych. Obrazowanie, archiwizowanie obrazów, konstruowanie coraz doskonalszych i immersyjnych wizualnych reprezentacji niekoniecznie jest więc afirmowane, przez co, jak myślę, kategoria podglądactwa wciąż może okazać się przydatna w opisie współczesnej kultury.

Do jakiego stopnia sztuka była wizjerem na to, co zakazane? To ona pozwalała na oglądanie czy podglądanie nagiego ciała.

Historia sztuki jest trochę historią podglądactwa, przede wszystkim oczywiście podglądania kobiecego ciała. Na wielu przykładach sztuki barokowej czy renesansowej możemy mówić o sztuce jako quasi-pornografii wyższego porządku. To znaczy takiej pornografii, na którą było kulturowe przyzwolenie dzięki szacie mitologicznej, historycznej, religijnej. I to utrzymywało się przez długie stulecia. Dziewiętnasty wiek przyniósł radykalne zmiany, ponieważ nagie ciało zaczęto przedstawiać właśnie jako takie, a nie jako realizację tematu mitologicznego czy jako metaforę. Z tego wyniknął przecież skandal wokół Olimpii Maneta. Na obrazie widniała prostytutka znana paryskiemu światu artystowskiemu z imienia i nazwiska. Wydaje się, że tacy malarze jak Manet świadomie korzystali z tego, że może nie trzeba już podglądać, tylko można otwarcie pokazywać, skoro kultura wizualna jest gotowa na nagość jako temat życia współczesnej metropolii. To przeniosło się później na kino, które od samego początku było zafascynowane możliwością przedstawiania ludzkiego ciała. Bardzo ciekawe, że jednym z pierwszych filmików, no bo trudno to jeszcze nazwać filmem, był zrealizowany w 1896 Pocałunek wyprodukowany kamerą skonstruowaną przez Edisona, trwający dwadzieścia sekund. Na ekranie pokazano pocałunek dwojga ludzi i wydaje mi się to super znaczące, że właśnie fizjologicznie spojone ciała stały się jednym z pierwszych tematów kinematografii. Ponadto powodem oburzenia stał się, rzecz jasna, obraz dwojga, znacznie powiększonych, całujących się ludzi zaprezentowanych w nowej, niemożliwej do uzyskania bez medialnego wsparcia odsłonie. To wzbudziło między innymi protest Kościoła katolickiego.

Kino chyba najbardziej ze wszystkich sztuk stwarza iluzję podglądania. W fotelu chętnie zapominamy, że oglądamy dzieło sztuki, a wierzymy, że oglądamy czy podglądamy kogoś naprawdę.

Kino wydaje się spełnieniem fantazji właściwych kulturze zachodniej, żeby podglądać „naprawdę”. Dzięki temu, że kino wykorzystywało możliwości innych sztuk, można było odnieść wrażenie, że zanurzamy się w prawdziwym świecie. Ludzie dostali jakby maszynę do podglądania. W tradycyjnym doświadczeniu kinowym zamykamy się w miękkiej, ciemnej, cichej, wygłuszonej sali, żeby podglądać. Ledwo widzimy naszych sąsiadów po obu stronach, bo jest ciemno, nie możemy się ze sobą za bardzo komunikować, musimy sekretnie ukrywać naszą obecność przez milczenie, wyłączenie telefonów – i zagłębić się w świat, który mamy na ekranie. Dzisiaj oczywiście to doświadczenie kinowe wygląda nieco inaczej, oglądamy filmy na naszych laptopach, i to zasadniczo zmieniło strukturę naszego doświadczenia, ale ten element przekroczenia granicy ekranu i wejścia w pozycję podglądacza jest chyba niezależnie od medium jakoś aktualny. Chociaż akurat sala kinowa bardzo dobrze wydobywa to podglądactwo przez swoje pokrewieństwo z patrzeniem z ukrycia. Kojarzy mi się to z Blue velvet Davida Lyncha, w którym bohater grany przez Kyle’a MacLachlana ogląda scenę erotyczną z szafy – to jest dokładnie nasza sytuacja jako kinomaniaków. My też siedzimy w tej szafie i oglądamy.

Pewnie jakąś cezurą w ewolucji podglądactwa było umasowienie internetu. To był też czas, końcówka lat dziewięćdziesiątych, kiedy pojawił się „Big Brother”.

Wydaje mi się, że to nie jest kwestia tego, że jakościowo zmieniło się zjawisko podglądactwa, tylko zmieniały się techniki dostępu. Dzięki internetowi okazało się, że nie musimy być ikoną popkultury, żeby stać się voyeurystycznie atrakcyjnym. Poza tym „Big Brothera” traktuję nie jako program telewizyjny, tylko właśnie internetowy, w tym sensie, że  antycypuje przekonanie, że wszyscy możemy być gwiazdami, jeśli tylko się pokażemy. „Big Brother” wniósł też czynnik aktywności podglądającego. Jako widzowie decydujemy po cichu o tym, kto zostaje w domu. Nie tylko podglądamy, ale stajemy się podglądaczami-demiurgami. Przypomina to też, że podmiot podglądactwa nie jest wcale bierny. Podglądacz jest zawsze aktywną stroną.

Czy rosną nasze potrzeby coraz silniejszych bodźców w podglądaniu? Nie wystarcza nam akt kobiecy w sztuce ani obraz w kinie. Szukamy mocniejszych impulsów, których dostarczają reality show i kamerki internetowe.

Z pewnością tak, chociaż akurat „Big Brother” to był show raczej słabych obrazów, całe widowisko polegało na tym, że tam się nic nie dzieje. Być może wynikało to z przestymulowanej kultury (chociaż mam wątpliwości, czy w takiej żyjemy, ale może przez chwilę zgódźmy się na to). Kuzynem zjawisk w rodzaju „Big Brothera” może być slow cinema, czyli kino powolności, skoncentrowane na najbardziej trywialnych, codziennych czynnościach, które z kolei kino klasyczne wycina w czasowej elipsie, żeby zaoferować nam tylko to, co z punktu widzenia dramaturgii wartościowe. W przypadku reality show mamy ludzi zamkniętych w domu, oni dostają durne zadania i nic więcej. Zdarza się seks czy nagość pod prysznicem, ale umówmy się: w kinie widzieliśmy to bardzo dawno temu i to w bardziej radykalnych przejawach. Ciekawie byłoby więc odwrócić kliszę na temat współczesnego przestymulowania i zastanowić się, czy przypadkiem o dzisiejszym internetowym, postbigbrotherowym podglądactwie nie decyduje to, że chcemy oglądać właśnie mniej, a nie więcej. Może interesuje nas to, co wydaje nam się mniej wyreżyserowane. To do pewnego stopnia koresponduje z popularnością amatorskiej pornografii albo symulującej amatorską. To ma być dostęp do jakiegoś „prawdziwszego” doświadczenia, które nie zawsze musi być związane z czymś spektakularnym, mocnym, tylko z czymś zwyczajnym, nawet trochę nudnym.

Co sprawia, że chcemy kogoś albo coś podglądać? Czy bardziej voyeurystycznie atrakcyjny jest ktoś podobny do nas czy raczej gwiazda popkultury?

Chętnie podglądamy osoby z obydwu tych kategorii. Warunkiem podglądactwa jest pewna kalibracja naszych aspiracji. Myślimy sobie: moje życie nie jest fajne, muszę coś zmienić, ale z drugiej strony oczywiście nie możemy przesadzić, bo popadniemy we frustrację, więc poszukujemy też zwykłości. Wydaje mi się, że ciekawym przykładem tego, że te dwa warianty wcale nie muszą się wykluczać, jest fenomen Keeping Up With The Kardashians, gdzie mamy przecież postaci, które są super bogate, ich problemy kompletnie rozmijają się z naszymi codziennymi problemami, ale już któryś tam sezon programu próbuje nam udowodnić, że są to osoby zupełnie bliskie nam, living next door. Oczywiście żyją w innym świecie, ale nie szkodzi, możemy się ciągle z nimi utożsamiać. Problemy Kardashianek okazują się naszymi problemami.

Podglądanie okazuje się szansą, żeby uczestniczyć w czymś, co jest dla nas nieosiągalne. Ktoś staje się częścią naszego życia, bo włączamy go do niego co jakiś czas. Piątek, godzina osiemnasta, i mamy Kardashianki u siebie w domu.

Tak, ta familiaryzacja wydaje mi się kluczem do zrozumienia popularności vlogów youtube’owych, działających na podobnej zasadzie. Ludzie prezentują swoje codzienne czynności, które nie są szczególnie spektakularne, ale możemy być gdzieś daleko, w innym mieście i bez błędu rozpoznajemy się w tych czynnościach. To sprawia, że w komentarzach na YouTubie bardzo często pojawiają się uwagi „czuję się, jakbyś był członkiem mojej rodziny”, „czuję się, jakbyś był moim przyjacielem”, „czuje się, jakbym był tam z Wami”. Pytanie, czy to jest jeszcze podglądactwo, czy to jest już następny krok. Sam byłem ofiarą takiego uczucia, gdy pewnego vlogera zacząłem traktować jak przyjaciela, bo się wkręciłem w jego kanał. Było to bardzo ciekawe z kulturoznawczego punktu widzenia, kiedy zauważyłem, że fascynujące jest oglądanie czegoś, co jednocześnie wydaje się bliskie i dalekie.

Wspomniałeś, że historia sztuki jest do pewnego stopnia historią podglądactwa. A czy istnieje literatura podglądacka?

Wątki podglądackie istnieją w literaturze chyba od zawsze, także w klasycznych tekstach. Na przykład w Boskiej komedii Dante ogląda to, czego nie powinien oglądać człowiek. Ale i w przypadku literatury wiek XIX przynosi jakościową zmianę, widoczną między innymi w wielkiej powieści realistycznej. Teraz myślę o Zoli, który napisał dwadzieścia książek swojego cyklu Rougon-Macquartowie. Plan, żeby pokazać całą drabinę społeczną, przez naukowe kategorie ewolucji i dziedziczenia różnych chorób i uzależnień, które te rodziny nawiedzają, był do pewnego stopnia projektem podglądaczym. My obserwujemy te rodziny przez jakieś dwadzieścia lat, przez co najmniej trzy pokolenia, i jest w tym pomysł, żeby spojrzeć na tę rodzinę trochę jak na przedmiot laboratoryjny. Powieści Zoli miały być wziernikiem w społeczeństwo francuskie drugiej połowy XIX wieku. Literatura realistyczna spełniała więc takie funkcje, które później przejęło kino: spoglądania tam, gdzie nie moglibyśmy zajrzeć bez medialnej instancji, osiągnięcia pewnego całościowego, niemożliwego obrazu.

Czy wskazałbyś arcydzielne albo oryginalne filmowe realizacje tematu podglądania?

Ciekawy pod tym względem jest serial Czarnobyl. Po katastrofie ludzie zbierają się na moście i oglądają płonącą elektrownię, nieświadomi, że w powietrzu unosi się już radioaktywna dawka niebezpiecznych substancji, która prawdopodobnie część z nich doprowadzi do raka lub zabije. Ten obraz był zrealizowany w konwencji slow motion, z dużym pietyzmem w przedstawieniu szczegółów: drobin osiadających na ludziach. Widzę tu coś charakterystycznego dla podglądactwa, czyli oglądania czegoś, czego nie powinniśmy oglądać, bo kryje się w tym śmiertelne ryzyko. Wcześniej mówiliśmy o Blue Velvet, gdzie odkrycie chłopaka siedzącego w szafie też wiązało się z zagrożeniem. Być voyeurem czy podglądaczem to nie tylko przyjemność obcowania z jakimiś bohaterami czy rozkosz oglądania jakichś scen. To również zagrożenie, jeśli wejdziemy zbyt śmiało w nie swój świat. Czarnobyl pięknie ilustruje dwutorowość tego afektu: czerpiemy sensualną przyjemność z oglądania czegoś, a zarazem narażamy się na niebezpieczeństwo.

Jest coś, o co nie spytaliśmy, a o czym chciałbyś powiedzieć?

Właściwie tak. Rozmawialiśmy o mechanizmach wchodzenia w relację podglądaczą i wydaje mi się, że tym, co współczesne kino robi ciekawego, jest wypychanie widza ze świata przedstawionego. Ostatnio zajmuję się filmami, które są zrealizowane na tak dużym zbliżeniu, że właściwie już nie wiemy, na co patrzymy, bo obraz  przez cały seans wydaje się nie zmieniać. Te wszystkie techniki unieprzyjemniania nam seansu przypominają: „Hej, ale ty jesteś tylko w kinie albo przed laptopem, tylko patrzysz na ten film, nie jesteś w tej historii, tylko przed ekranem! Nudzisz się, twoje ciało cię boli, musisz zjeść kanapkę, albo przypomina ci się właśnie cos innego i ważnego”. Interesują mnie te momenty, gdy film ingeruje w nasze podglądacze ciało. Często mówi się o tym, jak technologia wciąga nas do przedstawianego świata dzięki okularom 3D, animacjom komputerowym itd., ale warto pamiętać, że pojawia się też tendencja odwrotna: współczesne kino okazuje się bardzo świadome naszych praktyk podglądania i potrafi nas wyprowadzać z wygodnej pozycji voyeura, technikami nieprzyjemności doprowadzać nieraz do cieleśnie odczuwanego dyskomfortu – co z kolei jest wspaniałym powrotem do najważniejszej może podglądaczej figury w kulturze Zachodu, czyli żony Lota, która wbrew boskiemu zakazowi spojrzała na zniszczenie Sodomy i Gomory, po czym zamieniła się w słup soli. Fascynują mnie strategie kina, które – przynajmniej metaforycznie – robią z nami to samo.

Exit mobile version