Gdy zadają mi pytanie o to, która ze zwiedzonych krain poczyniła na mnie największe wrażenie, odpowiadam bez chwili wahania – Italia. Nigdzie indziej sublimacja natury i kultury, niesamowite połączenie wspaniałego klimatu i niemalże sielankowego krajobrazu, nie zlały się w tak doskonałą całość. Kraina, będąca inspiracją dla całych pokoleń podróżników, którzy od dawien dawna przemierzali szlaki Półwyspu Apenińskiego, była i jest naturalnie przedmiotem fascynacji ludzi szczególnie na piękno wyczulonych – wszelkiego rodzaju artystów, poetów, malarzy. Liczne świadectwa tejże fascynacji odnajdujemy i w naszej, rodzimej literaturze, z której wydobyć dziś chciałem największego polskiego obieżyświata wieku XIX – Henryka Sienkiewicza. Nie wiem, czy podzielał on moje zachwyty aż do tego stopnia, a i liczne mam wątpliwości, czy na tak wyraźny tytuł pierwszeństwa dla Włoch wyraziłby zgodę. Mam jednak tę pewność, że skoro poświęcił „sprawie włoskiej” kilka listów – nie mógł pozostać na jej urok zupełnie obojętny.
Pierwsze wrażenia musiały być dobre – wszak pojechał tam za rodziną Szetkiewiczów, pod wpływem uroku przyszłej żony – Marii. Rezultatem były dwa listy z Wenecji i Rzymu. List (czy może lepiej – reportaż), nad którym pragnę się pochylić nieco bardziej pochodzi z nieco późniejszego okresu – początku lat 90. Wydaje mi się to istotne, choćby z faktu, że pisarz zdążył zwiedzić do tego momentu nie tylko Europę, lecz także Amerykę i (w pewnym sensie) Afrykę. Znana jednak i charakterystyczna dla Litwosa zdolność do ukazywania krajobrazu w sposób niewiarygodnie plastyczny zyskała prawdziwe pole do popisu – i to na nie byle jakim tle.
Znamienne, gdyż autor wspaniałych opisów stepów Ameryki Północnej, wybitny mistrz narracji, który, jak mało kto, potrafił wchłonąć w siebie piękno otoczenia i przelać je na karty swych pism miał dość ambiwalentny stosunek do opisywania Włoch. Listy stamtąd zaczynają się niejako próbą wytłumaczenia autora z powziętego zamiaru – w liście z Wenecji, powołując się na autorytet H. Taine’a wyjaśnia, że chce opisać swe pierwsze wrażenia i skonfrontować je ze swoim wyobrażeniem, a każdy, jadąc do Włoch, jakieś wyobrażenie posiada. Henryk Sienkiewicz był zresztą skrupulatnym podróżnikiem, który – zawsze świetnie przygotowany do swych wypraw, potrafił w aktywny sposób spędzić czas. Nie inaczej jest w Z wrażeń Włoskich. Autor wyznaje:
Każdy, kto był we Włoszech, niechybnie zostawił w niej część duszy, każdy natomiast ma w sobie ich widzenie, jakby swoją osobistą Italię, i tym się tłumaczy zjawisko, dlaczego mimo dzieł naukowych wyczerpujących (…) ciągle powstają nowe opisy, nowe szkice, nowe wspomnienia. Niech to tłumaczy i te moje, które zażądaliście ode mnie (…).
Szczególnie zastanawiające jest to żądanie – autor zdaje się znów tłumaczyć swój wybór – tak jakby uważał, że opisywanie Włoch w obrębie tak licznej konkurencji jest zadaniem może niepotrzebnym. Chętnie przechodzi jednak do właściwej materii i mimo mocno osobistego wstępu (z autobiograficznymi wstawkami o spotkaniu Vrchlickiego), zanurza się w odmęty wyobraźni i wydobywa z nich pełną paletę barw włoskich.
Relacja z Nervi jest na swój sposób charakterystyczna. Technika Sienkiewiczowskiego reportażu polega na udawaniu się w podróż wraz z nim – podróżujemy stopniowo do miejsca docelowego, przyglądając się wnikliwie mijanym rejonom, świadomi zmieniającego się czasu i przestrzeni. Czytelnik jego pism ma wrażenie, że niemal jak współczesny reporter przemierza on z kamerą opisywany teren, rejestrując dokładnie obraz, oddając pieczołowicie kształty, ruchy i kolory, a co więcej – obraz ten tchnie zapachami i ciepłem. Niemalże synestezyjny opis literacki to coś, w czym lubuje się autor Trylogii. Jednocześnie reporter pozostaje cały czas obecny i nie zapomina, by, jak dobry przewodnik, przekazać garść informacji o mieszkańcach, najbliższym otoczeniu, lokalnych gustach i zwyczajach. Podróżujemy cały czas z nim – dzielimy pierwsze wrażenie, zachwyty i rozczarowania.
Dokładne oznaczenia mijającego czasu i topografii zwiedzanych miejsc pozawalają nam bez trudu sporządzić plan hipotetycznej wyprawy. Zanurzeni w samo centrum Ligurii ulegamy charakterystycznej dla wieku XIX „tyranii oka”. Czy to wszystko? Autor umie niewątpliwie zabrać ze sobą czytelnika w podróż, uczynić go współpatrzącym, lecz o wiele dalej sięga pisarski zamysł Sienkiewicza, ażeby tylko pozwolić nam Italię z jego pism obejrzeć. Tekst można zasadniczo podzielić na dwa etapy. W pierwszym dochodzi do głosu pewnego rodzaju rozczarowanie – widok uliczek Genui uważa on za nużący, a krajobraz za przeładowany, za ciasny i przez to niepoważny. Wszystkie te odczucia bledną jednak, gdy narrator zbliża się do morza. W miarę zbliżania się „od miasta do natury” autor coraz mniej jest reporterem, a coraz więcej poetą. Nie bez przyczyny Lech Ludorowski porównywał ów reportaż ze starożytnym gatunkiem hodoeporikonu. Znacząco wzrasta ilość metafor, krajobraz nabiera życia. Jeszcze ostatnie wzmianki o Nervi, jej krajobrazie, strukturze społecznej i klimacie, aż dochodzimy do punktu kulminacyjnego – erupcji poetyckości.
Szeroko rozpowszechniona animizacja krajobrazu pozwala nam poczuć ten fenomen, o którym tylu próbowało pisać – niesamowitą magię życia płynąca z tych ziem. Dla Litwosa najważniejsze pozostaje morze – wielkie i nieskończone, zmienne, choć stałe. Zdaje się ono skupiać esencję tego pejzażu, to właśnie bliskość lub dalekość morza staje się główną wytyczną oceny. Dlaczego było dla pisarza tak ważne? Być może ma to związek z panteistycznymi zamiłowaniami, które dawały o sobie znać już w Listach z Ameryki. Morze jest przecież jednym z najważniejszych żywiołów przyrody – groźne i piękne zarazem. Z kart listu z Nervi dobiega jeszcze jedna obsesja Sienkiewicza – Słońce. Niezliczone opisy wschodów i zachodów były istnymi popisami narracyjnymi – wydobywał on z nich rozmaite fantazmaty barw, które przekładał na malarskie nieomal opisy. Stanisław Witkiewicz, przyjaciel Henryka, nazywał w swoim tekście Adama Mickiewicza kolorystą. Ależ czy nie równym, co najmniej, kolorystą był Sienkiewicz?
Wskazywałem już na dwudzielną budowę reportażu, ale ta opozycja dwóch konkurencyjnych opisów – reportażowo-realistycznego i poetyckiego-impresjonistycznego – nie wyczerpuje stylistycznych konceptów pisarza. Zastanawiające jest dla mnie tak częste użycie spójnika „lecz” w kolejnych, wyraźnie wyodrębnionych akapitach tekstu. Na początku sygnalizuje on lepsze rozwiązania komunikacyjne, dalej zaznacza przemiany obserwowanego tła, jednak stopniowo jego użycie zaczyna podkreślać nagłe zmiany – nastroju, wrażeń, wreszcie staje się nawet chwytem retorycznym („lecz nic nie może się równać”). Ten przeciwstawny spójnik oddaje świetnie ambiwalencję autora – starającego się patrzeć na opisywany wycinek rzeczywistości w sposób obiektywny (lub nawet krytyczny) i jednocześnie świadomego, że musi, jak pisał Zola, przepuścić go przez własny temperament artystyczny. Tenże temperament nakazywał mu, jak sądzę, zatrzymywać się na chwilę po opisie ulic, ogrodów czy willi i magicznym „lecz” odrzucić sceptyczno-sprawozdawcze wywody, by poszukać prawdziwego piękna, które rodzi natura, co, jak pisał Litwos – „naprawia błędy człowieka.”
Lektura włoskich reportaży Sienkiewicza pozwala na pewien ciekawy wniosek. Stonowany z początku, lubo wyczerpujący opis, przedstawiający rzetelnie fakty topograficzne, w finale zmienia się w poetycki zachwyt nad pięknem natury. W innych włoskich listach podobnie skonstruowane sprawozdania pękają w końcu, by wydobyć refleksje kulturowe (Rzym) i historiozoficzne (Wenecja). W jakiejś mierze klasyczny reportaż zdawał się być zbyt mało pojemny dla Litwosa i świadomie przełamywał on konwencję, dając więcej, aniżeli wymagałyby standardy. Próżno by oczekiwać od wielkiego pisarza, że wypełni swoje zdanie czysto po dziennikarsku, z umysłem chłodnym i ścisłym niemalże. Wielki talent literacki rozsadzał czysto reportażową formę – i to chyba właśnie dlatego teksty te dla dzisiejszego czytelnika pozostają nadal atrakcyjne.
Napisałem już, że nie sposób ustalić na podstawie listów z Włoch, czy Sienkiewicz zgodziłby się ze mną i oddałby palmę pierwszeństwa wśród najpiękniejszych krain Italii właśnie. Zastanawiające jest jednak, dlaczego klamrowym i wszelako kluczowym słowem dla swojego reportażu uczynił wyraz „dusza”. Już w pierwszych zdaniach autor podkreśla, że „każdy niechybnie zostawił w niej część swojej duszy”, a w ostatnim czytamy: „(…) wróci nieraz do niej – i dusza wróci.” W samym centrum utworu narrator niemalże z westchnieniem wyznaje: „Wszystko to jednak takie jest włoskie”. Wydaje mi się, że cały tekst zdaje się poszukiwać właśnie tej duszy Italii – istoty „włoskości”, która musiała, jeśli nie najpierwsze uczynić na nim wrażenie, to z pewnością niepospolite.
Wojciech Łapiński
One Comment