Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Liliana płacze – w korowodzie zaskoczeń

Ilustracja: Łucja Stachurska

„Liliana płacze”, przeczytałam pewnego dnia, kartkując tom opowiadań Julio Cortázara. Już pierwsze zdania przyniosły zapach szpitalnych korytarzy. Kolorowe pigułki, płyn skapujący powoli do żył. Rozdzierające słowa chorego, czekającego na śmierć. Niewybrzmiały płacz.

Ale nie płacz nad sobą, nad życiem porzucanym w połowie, nad nadchodzącym nieistnieniem w świecie. Bezimienny bohater wodzi wzrokiem po bliskich, patrzy na znane na pamięć twarze silące się na uśmiech: Liliana, Alfredo i krzątający się przy łóżku Ramos, lekarz znany od lat, „pewno, że i jemu nie było łatwo, biedakowi”, ale „nie musi mówić, żebym wiedział, że zajmie się tym, że mi oszczędzi tak zwanej agonii, po co człowiek ma zdychać powoli jak pies”. Umierającemu żal tych, którzy patrzą, jak odchodzi. Myśli zaprząta mu świadomość bólu, jaki im sprawia. I jaki sprawi, gdy to wszystko się skończy. Co będzie z Lilianą? Przebiegam wzrokiem po zdaniach i zastanawiam się, czy ona też wie, czy przeczuwa, że nadzieja, bezradnie spoglądając w oczy lekarzom, umiera. Liliana siedząca przy łóżku, Liliana, jedyny powód, dla którego chory chce trwać choć kilka chwil dłużej, Liliana, o której będzie cała dalsza historia, Liliana, dla której czas porzuci zwykłą chronologię.

Chciwie czytam dalej. Cmentarz, uderza mnie gorące powietrze Buenos Aires. „Więc to będzie w poniedziałek albo wtorek, a do ziemi w środę albo czwartek. W samym środku lata na Chacaricie będzie jak w piecu”. Wizja pogrzebu – przykuty do łóżka chory wybiega myślami w przyszłość i w ten sposób sprawia, że jego nadchodząca śmierć staje się trochę mniej wszechmocna. Opowiada sobie o tym, jak się kto ubierze, jak żyjący będą szczerze płakać. „Wiem, że mnie kochają, wiem, jak im będzie mnie brak”. Opowiada, nie bez satysfakcji, że wie, jak się to wszystko potoczy. Bo tak było w końcu na pogrzebie Tresy, na który poszli wszyscy razem. Niektóre zwyczaje po prostu się nie zmienią. Czas przyszły rozlewa się na kilka stron. Bohater patrzy na świat, w którym już go nie ma, patrzy, jakby patrzył z zaświatów, mimo że jeszcze żyje, zawieszony w oczekiwaniu na swój koniec. Choć wciąż pamiętam, że to tylko wizja, że to tylko słowa, żałoba Liliany jest taka rzeczywista. Ta czerń ubrań kłębiących się na łóżku, obecność Alfreda, który powoli nabiera cech pełnoprawnej postaci, cicha samotność, żal. Płacz tłumiony w gardle.

Czytam i nawet nie zauważam, kiedy ulatnia się zapach szpitala, a głos chorego przestaje brzmieć w uszach. Teraz tylko powrót do normalności, zdania z urywkami myśli Liliany, z wypowiedziami synka Pocha, bezpańskie uwagi o polityce. Gubię się między przecinkami, które eksponują wypowiedzi – Liliany? Alfreda? Cicha rutyna, znowu praca, rok 1972, tyle pracy przy szczepionkach, Pocho zanurzony po uszy w książkach – arytmetyka, geografia. I wieczory pełne spokoju. Liliana z Alfredem. Pustka powoli zarasta jego obecnością. Czas przeszły! Zdziwiona stwierdzam – dopiero teraz! – że już od jakiegoś czasu nie czytałam żadnego komentarza od leżącego w szpitalu chorego. Kiedy jego głos zniknął? Zastanawiam się, przewracając kartki. Kiedy czas stał się przeszły? Mam: „wrócili do Buenos Aires w poniedziałek wczesnym rankiem, żeby uniknąć upału”.

Ogarnia mnie dziwny niepokój. Wracam do lektury, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tej historii jest coś bardzo dziwnego. Czy narrator z pierwszych stron już umarł? Może jego wizja przyszłości w międzyczasie stała się prawdziwa. Liliana, znowu Liliana. Teraz to ona jest w centrum historii, choć pewnie była w niej od samego początku. W końcu tylko ona tak naprawdę zajmowała myśli chorego. A Alfredo? Początkowo niepozorny. Przyjaciel domu, wspominany przez męża Liliany życzliwie. To był ktoś wyjątkowy: „Alfredo to było co innego, ten rodzaj bliskości, który zawsze tak dobrze odbierałem (…) jego ufna nieśmiałość wobec Liliany, przyjaciel, jakich nie ma”.

Liliana i Alfredo zbliżają się do siebie. Zastanawiam się, czy nadal jest to wizja przyszłości, wyobrażenie chorego na temat tego, co się stanie z Lilianą. Czy jest to tylko historia spisywana przez niego w zeszycie? Przypominam sobie teraz kilka wzmianek o nawyku spisywania rzeczy przez bohatera. Czy jest to tylko jedna z historii? Czy w ten sposób umierający mężczyzna uspokaja siebie, że jego żona nie zostanie sama? Że zazna jeszcze szczęścia? Nie rozumiem – dzieje się tu coś dziwnego.

Wreszcie ostatni akapit. Czytam niecierpliwie – Liliana płacze. Uświadamiam sobie teraz, że przez wszystkie strony opowiadania Liliana połykała łzy. Spała samotnie, walcząc niemo z bólem, i dopiero teraz płacze. Wraz z jej płaczem wraca narrator z pierwszych stron: „Liliana (…) rozpłacze się szlochem pełnym łez, płaczem z dawnych czasów, nie odsuwając twarzy od jego twarzy, nie wycofując się, tylko szlochając w milczeniu, teraz już tylko dla niego, wypłakując to wszystko, co przecież on rozumie. Po co szeptać rzeczy tak oczywiste, płacz Liliany to jest kres, granica, od której rozpocznie się nowe życie”.

Liliana płacze, a ja znów czuję zapach szpitalnej sali. A więc nie umarł. A więc była to tylko wizja. A więc Liliana nie płacze.

Pojawia się doktor Ramos. Skacze wokół chorego. Wyniki badań w dłoniach i jakaś szaleńcza radość: „śmiech Ramosa i sposób, w jaki dotyka mnie i bada, jakby sam nie mógł w to uwierzyć, jego absurdalna nadzieja: w to, stary, to nikt mi na świecie nie uwierzy”. W cudowne ozdrowienie nie może uwierzyć ani Ramos, ani chory. Ja też nie wierzę, wpatrując się w przeczytane właśnie wyrazy. Czytam dalej i nie mogę pojąć, dlaczego bohater nie szaleje z radości z niespodziewanego odzyskania życia, które zostało mu już w zasadzie odebrane. Dlaczego nie każe natychmiast posłać po Lilianę? Jego spokój jest czymś dziwnym. Mówi: „będę musiał poprosić go, żeby jeszcze trochę zaczekał, żeby zaczekał chociaż, aż będzie dzień, zanim powie to Lilianie, zanim wyrwie ją z tego snu, w którym po raz pierwszy nie jest sama, z tych ramion, które obejmują ją, gdy śpi”.

To koniec. To zdanie zamyka opowiadanie. Dalej już tylko niezapisane pytania pulsujące w świadomości. A więc Liliana płakała naprawdę. A więc spisana historia miała miejsce naprawdę. A więc chory tylko chciał, żeby to już się działo po jego śmierci, żeby móc usprawiedliwić tych, których przecież kochał tak bardzo. Nie mogę uwierzyć – ani kropli zazdrości! Przebiegam wzrokiem przez tekst w poszukiwaniu. Nic. Miłość Liliany do Alfreda pojawia się naturalnie. Jak coś, co było Lilianie pisane, na co zasłużyła sobie wcześniejszym, długotrwałym cierpieniem.

Nie. Może to nieprawda. Może to tylko wycieńczona cierpieniem wyobraźnia chorego. Może nic się nie stało, może, skoro nie miał już właściwie czasu przed sobą, zaczął snuć wizję ich późniejszego życia, w którą całkowicie uwierzył.

Julio Cortázar kreśli poruszającą opowieść o tym, jak radzi sobie ze śmiercią umierająca osoba i jej bliscy. Dzięki nietypowemu użyciu narracji i czasu czytelnik nie ma pewności, co się tak naprawdę wydarzyło – zaciera się granica między rzeczywistymi dla świata przedstawionego wypadkami a wyobrażeniami chorego. Ta niepewność nie daje spokoju. Sprawia, że biorę do ręki opowiadanie raz jeszcze. A potem jeszcze raz. I długo jeszcze powtarzam na głos pytanie, dlaczego Liliana płacze.

Helena Muszyńska

Exit mobile version